NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Rosenberg, Joel - "Dziedzic"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Rosenberg, Joel - "Strażnicy Płomienia"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-87376-85-X
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 320
"strażnicy płomienia", tom 4



Rosenberg, Joel - "Dziedzic" (rozdział 2)

ROZDZIAŁ DRUGI: Wcześniej

Dwa lata wcześniej, w Pandathaway: Ahrmin i Mistrz Gildii


Twoja propozycja została odrzucona, Mistrzu Gildii Yrynie. Nie widzę potrzeby rozejmu, ponieważ już was pokonaliśmy.

Osobno, i Dom i cesarstwo są silniejsze niż twoja banda handlarzy ludźmi. Razem jesteśmy potężniejsi niż wy i wasi sojusznicy. Gdyby tak nie było, już dawno zostalibyśmy przez was zniszczeni. W obecnej sytuacji twoja gildia nie może działać w całym Holtun i Bieme, twoi łowcy są łatwymi ofiarami w Khar i większości Nyphien. Słyszałem, że karawany atakowane są w Sciforth, okolicach Lundeyll i Ehvenor. W końcu –
możesz na to liczyć –
przerwiemy wasze morskie napady na Salket i Melawei. Jeszcze wcześniej będziemy operować w pobliżu Pandathaway.

A może wewnątrz Pandathaway?

Pokonamy was. Jeśli nie w moim pokoleniu, to w pokoleniu mojego syna lub wnuka. Jedynym pytaniem jest nie: czy, ale: jak i kiedy zostaniecie pokonani.
- Karl Cullinane





Karl Cullinane, pomyślał Ahrmin. Nie mogę odetchnąć, żeby nie musieć się martwić Karlem Cullinane.

Był zły na siebie. Gdyby tylko Ahrmin był sprytniejszy, a Cullinane miał ostatnim razem mniej szczęścia...

Gdyby tylko reszta gildii nie blokowała go od tego czasu.

–Mistrzowie, przyjaciele i bracia – powiedział Mistrz Gildii Łowców Niewolników Yryn. Jego szare oczy błyszczały, kiedy powoli potrząsał głową – w tym uprzedzająco grzecznym szyderstwie kryje się smutna prawda. – Przerwał, prawdopodobnie bardziej dla efektu. – A smutna prawda jest taka – ciągnął – że Karl Cullinane ma niemal rację... powiedziałem: niemal. – Odwrócił się do Ahrmina. – I dlatego, mistrzu Ahrminie, z rozkazu Rady odmawiam ci zezwolenia na ponowny atak na niego.

–Nie...

–Tak. – Yryn postukał grubym palcem w pergaminowy zwój, po czym zaczął uderzać paznokciami w stary, dębowy stół. Większość z pozostałego tuzina mistrzów potakiwała. – Zostawisz Karla Cullinane w spokoju – stwierdził Yryn. – Dla dobra gildii.

– Dla dobra gildii. – Ahrmin starannie zminimalizował ton szyderstwa w swoim głosie. Inni szanowali spokój i samokontrolę. Pokaz temperamentu mógł tylko osłabić jego pozycję w Gildii Łowców Niewolników.

Odwracając zniszczoną prawą stronę twarzy od innych, z powrotem usiadł na swoim krześle, zmuszając się do uspokojenia. Gniew nic nie zmieni. Odczuwał pokusę, żeby go wyrazić. Ci idioci nawet po tylu latach nic nie zrozumieli. Nawet mimo tego, że kilkadziesiąt dni wcześniej jedna z karawan została zaatakowana zaledwie o dzień drogi od Pandathaway.

I nawet mimo otwartej prowokacji w postaci listu Cullinane’a nadal nic nie rozumieli.

Cóż, pomyślał, w takim razie ja sprawię, żebyście zrozumieli.

–Musimy zabić Karla Cullinane’a. Jest zbyt niebezpieczny.

–Rzeczywiście jest zbyt niebezpieczny – wtrącił się Lucindyl. – I o to właśnie chodzi mistrzowi gildii, Ahrminie. – Był jedynym obecnym elfim mistrzem łowców niewolników i zwykle płaszczył się przed mistrzem gildii. Zbyt chętnie popierał Yryna, niezależnie od sytuacji. – Jest zbyt niebezpieczny. Sam skrzyżowałeś miecze z cesarzem...

Ahrmin podniósł pięść, żeby uderzyć nią o stół, lecz powstrzymał się. Bądź spokojny, bądź spokojny. Zbliżył dłoń do oczu i przyjrzał się jej, jakby widział ją po raz pierwszy.

–Ten pies – stwierdził cicho, niewiele głośniej od szeptu – nie ma większych praw do tytułu cesarza od wieśniaka z Salket. – Opuścił dłonie na kolana i splótł je ostrożnie. Jednocześnie odwrócił się, strząsając kaptur swojej szaty z głowy i ukazując przerażającą prawą stronę twarzy.

Nawet Yryn zadrżał.

Po tylu latach Ahrmin nie krzywił się, nawet kiedy patrzył w lustro. Przez lata zmuszał się do patrzenia na to, co pozostawił z niego Cullinane: zmarszczone blizny w miejscach, gdzie ogień wypalił ciało i osmalił kość; poszarpane zgrubienie, które pozostało po uchu; czerwone napuchnięte pręgi –
prawa strona jego warg.

– Nie – Yryn dwa razy przełknął ślinę. – On ma prawo, przyjacielu. – Yryn potrząsnął głową i usadowił się wygodniej w fotelu. – Utrzymuje Holtun-Bieme mocą wojska, mocą prawa...

–Jego prawa.

- ... i poparcia ludu, jak się wydaje. Przynajmniej wśród pospólstwa i "wolnych" – dokończył Yryn, wypowiadając angelskie słowo jak przekleństwo. –
Choć, jak sądzę, nie wszyscy jego baronowie są zadowoleni. –
Wzruszył ramionami.

– Ale niektórzy są, nieprawdaż? Jak na cesarza, jest bardzo lubiany przez niższe klasy – dodał Lucindyl, unosząc brwi. – Bardzo popularny człowiek z tego Karla Cullinane.

Wencius, młody ciemnowłosy mężczyzna, tak szczupły, że niemal zniewieściały, bawił się swoim kieliszkiem wina. Zanurzył wypielęgnowany palec w ciemnym płynie i przeciągnął go po krawędzi kieliszka, aż zabrzmiał czysty ton.

–Jest bardzo popularny, Ahrminie. A może byłeś zbyt... zajęty, żeby to zauważyć?

– Jak już mówiłem, mistrzu Ahrminie – powiedział Yryn, uciszając spojrzeniem elfa i Wenciusa – za każdym razem, kiedy gildia ścierała się z Karlem Cullinane, wychodziła na tym jak najgorzej. Najpierw twój ojciec przegrał z nim w amfiteatrze. Później, gdy Karl Cullinane uwolnił ściekowego smoka, a Ohlmin próbował go schwytać, Karl Cullinane zabił go i ponad czterdziestu dobrych ludzi gildii. A później, w Melawei...

–Wiem to wszystko, ale...

- ... i wtedy, gdy Thermyn myślał, że pochwycił Karla Cullinane niedaleko Lundeyll i... – Mistrz gildii oparł się wygodniej i pociągnął łyk wody z pucharu. – Najgorszy był ostatni raz, kiedy próbowałeś wykorzystać wojnę w Krainach Wewnętrznych jako źródło dostaw...

–Którym powinna być.

–Rzeczywiście, którym powinna być – stwierdził Wencius, a jego zgoda jeszcze bardziej rozzłościła Ahrmina.

Yryn zacisnął wargi.

–Ale nie była, mistrzu Ahrminie. Zamiast zysków ponieśliśmy straty: proch, strzelby i więcej dobrych łowców niż chciałbym sobie przypomnieć...

–Więc pozwólcie mi wynająć najemników! Ja... – Uniósł dłonie i schował w nich twarz. – Przepraszam, mistrzu gildii. Proszę, kontynuuj.

Yryn uśmiechnął się.

–Teraz Bieme i Holtun... a także inne Krainy Wewnętrzne... są dla nas coraz bardziej niedostępne. To nie jest dobre, mistrzu Ahrminie, wcale a wcale. Dla dobra gildii zostawimy Karla Cullinane w spokoju. Niech go zajmuje rządzenie cesarstewkiem. Gildia to zniesie, przynajmniej na czas jego życia. Możemy go przeżyć, Ahrminie.

Ahrmin nie odpowiedział, lecz uniósł palce, by dotknąć zniszczeń z prawej strony twarzy.

Karl Cullinane rzeczywiście był bardzo popularnym człowiekiem. Wiele lat wcześniej Ahrmin patrzył, jak ten popularny człowiek, ten klejnot ludzkości biegnie przez zejściówkę płonącego statku, podczas gdy Ahrmin leżał na pokładzie, zwijając się z bólu od połamanej szczęki, sięgając zmiażdżonymi palcami po butelkę eliksiru leczącego, podczas gdy na statku szalał pożar...

Yryn ponownie postukał palcem w zwój.

–To nie wszystko. Rozmawiałem z Gildią Czarodziejów. Nie chcą mieć z nim do czynienia... jest z nim związany ten przeklęty miecz, a to z kolei wiąże się z Artą Myrdhynem. Nikt z gildii nie chce mieć kontaktów z Artą Myrdhynem. Ostatnim razem, kiedy Wielki Mistrz Lucius z nim walczył, zmienili Las Elrood w Pustkowie Elrood. Czy chcecie zobaczyć Pustkowie Pandathaway? Czy chcecie, żeby taki był pomnik naszych czasów jako mistrzów gildii?

Nie, pomyślał Ahrmin, nie tylko to chciałbym pozostawić po sobie. Chcę pozostawić po sobie głowę Karla Cullinane’a.

–Może nadejść czas, Ahrminie – stwierdził Yryn. – Może nadejść czas, kiedy będziemy mogli zdobyć jego głowę. Ale jeszcze nie teraz. Teraz nam zbytnio nie zagraża. Dopóki pozostaje w swoim małym cesarstwie, zostawisz go w spokoju. Całkowitym spokoju. Zrozumiano?

Ahrmin udał, że się waha.

–Zrozumiano, mistrzu gildii. Mistrzowie, przyjaciele i bracia –
powiedział formalnie – jestem posłuszny woli rady. – Patrzył od twarzy do twarzy. – Jestem posłuszny.

Dosyć, uznał. Dosyć czekania, dosyć cierpliwości, dosyć. Przez ostatnie pięć lat nawet nie próbował zaatakować Karla Cullinane’a, a od czasu katastrofy w Holtun-Bieme wysłał potajemnie tylko kilku zabójców. Miał nadzieję odzyskać poparcie rady, ale teraz jego cierpliwość się wyczerpała i poparcie już go nie obchodziło.

Musi nadejść jakaś okazja. Wkrótce czekanie się skończy albo Ahrmin weźmie sprawy w swoje ręce. Będzie działał, mimo wszystko, mimo oporów ze strony innych członków gildii, mimo pragnienia tchórzliwej Gildii Czarodziejów, by schować się w kącie, kiedy tylko wspomniano Artę Myrdhyna. Będzie.

Mimo to, musi być ostrożny. Należy wybrać odpowiednią przynętę i odpowiednie miejsce. Oczywiście nie może się to stać, gdy Cullinane będzie w Holtun-Bieme - tam zbyt wiele spraw mogłoby pójść nie tak.

Na świecie były jeszcze inne miejsca oprócz malutkiego cesarstwa, i inne czary.

Zastanawiał się, ile Wielki Mistrz Lucius zapłaci za miecz, który zabija czarodziejów? A ile za głowę jedynej osoby, która mogła go zabrać z jego miejsca spoczynku? I ile Karl Cullinane zaryzykuje dla tych, których kocha?

Odpowiedź na wszystkie te pytania była jedna – oczywiście wszystko.

Okazję trzeba było jednak starannie przygotować. Ostrożnie rozsiewać plotki. Plotki, które przez odpowiednie źródła zostaną zdementowane, lecz wzmocnione gdzie indziej. A wszystko to, by skusić Karla Cullinane’a do pozostawienia cesarstwa, do pozostawienia Domu.

Nie, nie skusić. Zmusić.

Jestem sprytniejszy niż ty, Karlu Cullinane. Zrobię konieczny krok. Rozsiać plotki i czekać. To był klucz. Któregoś dnia cesarz będzie musiał wybrać się po miecz. Może uda się go pospieszyć.

Będzie to trudne, ale musiał to zrobić. Powoli, cicho, ostrożnie.

Trzeba to zrobić. I zostanie to zrobione.



Rok wcześniej, w Wehnest: Doria i Elmina

Martwię się o Karla, pomyślała Doria.
–Dorio, Dorio – złajała ją Elmina, potrząsając głową. Kaptur jej szaty opadł na ramiona, ukazując ukryte pod nim, splątane czarne włosy.

Bladość twarzy Elminy w innej sytuacji byłaby przerażająca, ale teraz należało jej oczekiwać. Właściwie niemal pocieszała, gdyż świadczyła o leczeniu. Leczenie, nawet jeśli oznaczało tylko stabilizowanie stanu kogoś tak ciężko rannego, jak ich obecny pacjent, wyczerpywało siły magiczne, fizyczne, a nawet psychiczne. Elmina doszła do granicy swoich możliwości.

–Zmartwienia nie są dla nas, Dorio. Tylko łagodzenie, tylko przywracanie. Tylko leczenie.

Drżąc ze zmęczenia, Elmina położyła łagodnie dłoń na ramieniu ich pacjenta, niemytego chłopa, którego przywieziono do świątyni Dłoni w Wehnest. Był ledwo żywy po przewiezieniu do miasta na tym samym wozie zaprzężonym w woły, który wcześniej przypadkiem go przejechał. Okute żelazem koła zmiażdżyły jego ramię, zgniotły klatkę piersiową i naruszyły kręgosłup.

Doria pokiwała głową.

–Leczenie jest dla nas – zgodziła się, po czym położyła dłonie na ich pacjencie.

Chłop nie był w dobrym stanie, ale żył, a szkody można było naprawić.

Po pierwsze musiały zatrzymać życie przed opuszczeniem ciała wrzeszczącego mężczyzny, a potem złagodzić ból. Elmina zrobiła obie te rzeczy. W rezultacie mężczyzna był nieprzytomny, lecz bezpieczny, a krew zebrana w uszkodzonej klatce piersiowej nie wypływała z jego ciała ani też nie krzepła.

–Dorio...

–Wiem. A teraz ucisz się, Elmino.

Doria oblizała wargi i sięgnęła w głąb duszy i umysłu po zaklęcia. Nie wypowiadała przemyślanych słów, lecz pozwoliła dźwiękom opuszczać swoje usta. Zaczęła nucić tajemne słowa leczenia, pozwalając mocy płynąć razem z miękkimi sylabami. Jak zwykle, nie była pewna, czy ciepły blask otaczający chłopa znajdował się w powietrzu, jej oczach czy umyśle.

Jak zwykle ją ogrzewał.

Złamane i zmiażdżone fragmenty kości połączyły się, a zerwane mięśnie i ścięgna powoli przepłynęły na odpowiednie miejsca, łącząc się z naprawioną strukturą kostną. Wkrótce dołączyły do nich nerwy i naczynia krwionośne.

Ostatnia była sama krew. Zmiażdżone czerwone krwinki i – jeszcze gorsze, bardziej męczące – zniszczone płytki krwi odbudowały się i przepłynęły przez ściany naczyń włosowatych. Tam czekały na swoim miejscu w żyłach i tętnicach, jak kolumna żołnierzy oczekująca wydania rozkazu wymarszu.

Ten rozkaz został wydany – krew popłynęła. Leczenie trwało nadal, aż przerażająca, śmiertelna bladość opuściła twarz mężczyzny i wróciła mu świadomość.

–Bardzo ładnie, Dorio – stwierdziła Elmina. Położyła palec na spękanych wargach rolnika, wciąż pokrytych zaschniętą krwią i wymiocinami. – Leż spokojnie, przyjacielu. Jesteś pod opieką Dłoni i wszystko będzie dobrze.

Zwróciła się do Dorii.

–I tak będzie też z tobą, siostro, w ten lub inny sposób.

Doria pokiwała głową. To, co Matka nazywała "wyczuciem stanu rzeczy", wzmacniało się z każdym dniem i wskazywało na konfrontację. Co najmniej jedną.

Wtedy w jej umyśle pojawiło się wspomnienie Matki mówiącej do Karla: Dłoń już nigdy wam nie pomoże, powiedziała. Dłoń już nigdy wam nie pomoże.

–Rozumiem. – Elmina pokiwała głową. – Ale póki co, musimy... – Przełknęła ślinę i przez chwilę chwiała się, po czym nabrała siły. Jej blada, prawie przezroczysta skóra, wydawała się nabierać grubości wraz z barwą. – Na razie –
powiedziała, tym razem mocniejszym głosem – musimy odzyskać siły. Obie. I będziemy to robić nadal. Pewnego dnia jednak możemy to robić z zupełnie innych powodów, prawda?

Doria przytaknęła.


Kilkadziesiąt dni wcześniej, na zewnątrz Starych Tuneli: Ahira i Walter Slovotsky

–Martwię się o Karla – stwierdził Ahira, sadowiąc się wygodniej w swoim fotelu na biegunach. Zmrużonymi oczami wpatrywał się w zachodzące słońce.

–Za dużo się martwisz. Więcej rób, mniej się martw – Slovotsky wpatrywał się wściekle w krasnoluda czytającego ostatni list Karla. Po raz kolejny.

Nie oznaczało to, że nie było żadnych powodów do zmartwień.

Po pierwsze, Ahira niedawno uświadomił sobie, że Janie, córka Waltera Slovotsky’ego, zbliżała się do wieku zamążpójścia, a w okolicy nie było przedstawicieli odpowiedniego gatunku.

Ahira zaśmiał się w duchu. Nie przeszkadza mi, że jestem krasnoludem, ale nie chciałbym, żeby moja chrześniaczka poślubiła jednego z nich.

–Za dużo się martwisz – powtórzył wysoki mężczyzna, ostrugując kawałek świeżej sośniny. Obaj siedzieli przed wejściem do tuneli w Endell, czekając na nadejście nocy. –
Szczególnie pod koniec dnia. Myślałem, że jesteś krasnoludem, nie człowiekiem. Powinieneś lubić zmierzch.

–W tym jest rzeczywiście trochę prawdy. – Ahira pokiwał głową. Wieczór był najlepszą porą dnia, kiedy zmartwienia i wysiłek całego dnia znikały w nadchodzącej nocy.

A przynajmniej powinny. Na tym polegał problem ze Slovotskym –
choć próbował sobie jakoś radzić, nie miał krasnoludzkiego wyczucia czasu.

Co nie było zresztą jego winą.

* * *


Krew i kość to tylko glina; świat je niszczy,
Z lamentem i zgrzytem, chrząknięciem i jękiem,
Dreszczem, drżeniem, grymasem.
Pozwól więc odejść światu, pod koniec dnia...

... tak rozpoczynała się pieśń wieczorna, proste przypomnienie, że noc była czasem snu i odpoczynku, a zmartwienia dnia następnego mogły poczekać do dnia następnego.

Pomysł był prosty, lecz krasnoludy dobrze rozumiały prostotę. To była cecha ich rasy. A wyczucie czasu było częścią tej prostoty.

Kiedy tak dwaj przyjaciele sobie rozmawiali, krasnoludy mieszkające w tak zwanych Starych Tunelach (choć nie były to najstarsze korytarze w Endell) kończyły pracę, przygotowując się do powrotu na noc do ciepłych i bezpiecznych tuneli.

Niektóre na grzbietach małych kucyków, inne pieszo, krasnoludy wracały do domu, do tego wejścia do tuneli, przygotowując się na nadejście ciemności. Część była spocona i zakurzona po całodniowej pracy na polach króla Maharrelena, pojedynczy powracali wozami pełnymi towarów z południa. Wszyscy tak ustawiali ostatnią lub jedyną część podróży, żeby pojawić się przed wejściem tuż przed zachodem słońca, nie później.

Krasnoludy miały talent, dar wyczucia czasu, tak jak ludzie doskonale pływali. Krasnoludy oczywiście nie mogły pływać. Krasnoludy nie mogły nawet się unosić na wodzie.

Ludzie byli w końcu odrobinę lżejsi od wody i ledwo unosili się na powierzchni. Większa gęstość mięśni i kości krasnoludów sprawiała, że tonęły jak kamienie.

To był pech. James Michael Finnegan zawsze miał przyjemne skojarzenia z pływaniem. Kiedy unosił się w kamizelce ratunkowej, basen był jednym z niewielu miejsc, gdzie jego nielojalne ciało nie mogło go zdradzić.

Pływanie było jedną z niewielu rzeczy, których krasnoludowi brakowało z czasów bycia człowiekiem. Być może jedyną rzeczą. Trudno było mu znaleźć inną. Ale pływanie...

Ludzie pływają równie dobrze, jak dopuszczają się zdrady i okrucieństwa, pomyślał Ahira i nagle się zawstydził.

W końcu niektórzy jego najlepsi przyjaciele byli ludźmi. Ze wszystkich, których kochał, najbardziej kochał ludzi: Waltera, jego żonę Kirę, Janie (dla niego zawsze wyjątkową) i malutką Dorię Andreę Slovotsky. Jeśli D.A. nie była najsłodszym dzieckiem na świecie, to tylko dlatego, że Janie ją przebijała.

I jeszcze Karl Cullinane, który, całkiem dosłownie, przywrócił go do życia. On też był człowiekiem. Tak jak Chak i wszyscy inni...

On też kiedyś był człowiekiem.

Kiedyś był kalekim Jamesem Michaelem Finneganem. Nigdy więcej, całe szczęście, nigdy więcej.

Ludzie nie byli tacy całkiem źli, to fakt. Ale mimo to... krasnoludy były inne. Tak, jak ich miejsce i sposób życia.

Noc na północ od Eren była niebezpieczną porą. Jedną z niewielu rzeczy, w jakich duzi, niezgrabni ludzie celowali, było zabijanie stworzeń, które uznawali za niebezpieczne. Krasnoludy wolały unikać niebezpieczeństw, kiedy mogły, a walczyć, kiedy musiały. Krucjata, czy to wściekły imperializm niektórych papieży po drugiej stronie, czy też, jak przyznawała to ludzka część Ahiry, całkiem uzasadniona misja Karla Cullianne tutaj, były dla krasnoludów czymś całkiem obcym.

Umiarkowanie przychodziło krasnoludom bez trudu, lecz ich rozsądek ograniczał umiarkowanie. Umiarkowanie w umiarkowaniu. Przemoc to zło, oczywiście, jednak czasem walczono w samoobronie. Północna kraina krasnoludów była zimna, z krótkim okresem wegetacji, czasem więc musieli walczyć za pieniądze. Tylko wtedy jednak, gdy było to konieczne.

Tylko wtedy, gdy było to konieczne.

–Czas wejść do środka – powiedział Ahira.

Walter Slovotsky podniósł się z jękiem, który wskazywałby na więcej niż jego czterdzieści lat, i otulił się płaszczem.

–Jestem na to – oznajmił – stanowczo za stary.

–Jesteś głupi – stwierdził Ahira.

– Prawda – odpowiedział Slovotsky, kiedy przechodzili przez zewnętrzną bramę. Przyjaźnie pokiwali głowami do strażników uzbrojonych w piki i rogowe łuki. –
To jedna z moich wielu zalet.

– Fakt.

Ściany i podłogi Starych Tuneli zostały wygładzone przez stulecia użytkowania. Posadzkę w Wielkim Zgromadzeniu wykładano nowymi płytami co kilkadziesiąt lat, gdyż niekończące się wędrówki niezliczonych krasnoludzkich stóp mogły zetrzeć nawet najtwardszy kamień.

–Naprawdę się o niego martwisz? – zapytał Slovotsky, kiedy skręcili w Królewski Tunel.

Zatrzymał się na chwilę, żeby wymienić kilka słów z jednym z królewskich dworzan, który wysłuchał go z szacunkiem i odszedł w pośpiechu. Król Maharrelen cenił usługi ich obu, a szczególnie Waltera. Po tej stronie znajdowała się zaledwie jedna osoba po studiach rolniczych, co sprawiło, że Slovotsky miał dla cierpiącego czasami głód Endell wartość równie dużą, jak Lou Riccetti dla Domu.

–Owszem – odpowiedział Ahira – martwię się o niego. Przeczytaj jego list.

Ahira powstrzymywał pragnienie, żeby pobiec do wejścia do jaskini i kazać komuś osiodłać konia. Wizja wspięcia się na grzbiet kucyka i pogalopowania w noc odrzucała go jednak nieomal fizycznie. Ahirze nie podobały się niektóre wnioski wynikające z sugestii Karla, żeby on i Walter sprawdzili, czy nie mogą się czegoś dowiedzieć w Pandathaway.

Panika i Pandathaway mają być dla mnie historią, pomyślał.

Drugim jego odruchem, zupełnie przeciwnym, było pójście do swojego pokoju i napisanie listu...

Drogi Karlu,

Nie tylko "nie", ale "do diabła, nie".

... ale nawet jeśli podejmie w końcu taką decyzję, nie musi spieszyć się z odpowiedzią. List Karla został napisany przed pięćdziesięcioma, może sześćdziesięcioma dniami i tyle samo czasu zajmie odpowiedzi Ahiry dotarcie do Holtun-Bieme.

W samym Holtun-Bieme była szybka i efektywna poczta, często zwana "smoczym ekspresem" od jej słynnego, choć nieregularnego doręczyciela, lecz wiadomości przesyłane przez handlarza nie docierały zbyt szybko z Biemestren do Starych Tuneli. Byłoby miło, gdyby Ellegon mógł częściej docierać tak daleko na północ, lecz żeby to zrobić, smok musiałby nadkładać drogi, by uniknąć latania nad gęsto zaludnionymi terenami. W połączeniu z innymi obowiązkami sprawiało to, że widywali Ellegona raz na rok – jeśli mieli szczęście.

Krasnoludy rozumieją wyczucie czasu, pomyślał.

I zaśmiał się ponownie, kiedy znów złapał się na obwinianiu swej ludzkiej połowy o tendencję do panikowania.

–Może rzeczywiście udać się po miecz – powiedział Ahira, unosząc ogryziony paznokieć kciuka do ust i nadgryzając go. – Moje informacje są takie same, jak jego. W Pandathaway mówi się, że ma zamiar po niego ruszyć.

Ahira potrząsnął głową. Czy Karl rzeczywiście był na tyle głupi, żeby ogłosić chęć zdobycia miecza? To nie miało sensu, zupełnie jakby armia wysyłała do przeciwnika sygnał mówiący: "Nasze wojsko się zbliża, rozmieścić miny".

–I?

–I... – Ahira potrząsnął głową. – Nie było cię tam ostatnim razem. To niesamowite. Nie podoba mi się.

–Magiczne. – Slovotsky wyciągnął rękę i puknął paznokciem w kawał świecącej stali nad głową. – Już wcześniej stykałem się z magicznymi przedmiotami. Jak my wszyscy.

–Ale ciebie tam nie było. Ja byłem. Nie lubię mieczy, które mówią swoim właścicielom, żeby je zatrzymali, ani mieczy wykonanych przez tego szalonego sukinsyna Artę Myrdhyna do zabijania czarodziejów. A już szczególnie nie podoba mi się to, że rozziew między Gildią Czarodziejów i Gildią Łowców Niewolników z Pandathaway umożliwia Karlowi udanie się do Melawei.

–Coś ci się zrymowało.

Krasnolud wzruszył ramionami, zdejmując płaszcz. Odszpuntował świeżą beczułkę w rogu, po czym nalał sobie i Walterowi po dzbanku zimnego ale. Krasnoludzkie piwo nie smakowało zbyt dobrze, ale dało się pić. Po kilku latach można było się przyzwyczaić do goryczki.

–Nie podoba mi się sam pomysł. Tobie nie podoba się sformułowanie. –
Ahira osuszył dzban i nalał sobie kolejny.

–I?

–I wobec tego – powiedział Ahira, uderzając pięścią w ścianę tunelu – co zrobimy?

Slovotsky opadł na krzesło i pociągnął spory łyk ale.

–Rozważaliśmy to już sto razy i nadal widzę tylko kilka możliwości.

–Jakie?

–Cóż, możemy usiąść razem nad listem i spróbować wyperswadować Karlowi kolejną bzdurę, którą właśnie planuje... co nie zadziała, gdyż jest równie uparty, jak ty. Możemy też nadal polepszać plony Maharrelena i rozważać to, co mamy zamiar zrobić, aż będziemy za starzy, żeby robić cokolwiek, włączając w to pogryzienie własnego jedzenia. Możemy sami ruszyć po miecz albo zrobić coś równie niemożliwego, jak dwa słonie w składzie porcelany. Albo...

–Albo?

–Albo możemy się upewnić, że twoje chrześniaczki i Kirah...

- ... twoje dzieci i żona...

- ... będą miały odpowiednią opiekę w razie, gdyby wszystko poszło do diabła, po czym zorganizować drużynę i powrócić do zawodu. Rozejrzeć się wokół Pandathaway, jak prosił nas Karl.

–Nie wiem, czy jesteśmy w stanie. – Ahira potrząsnął głową. – Nie mamy pieniędzy, żeby wynająć i wyposażyć drużynę.

–Błąd, karzełku... Myślisz, że Maharrelen powstrzyma nas przed odjazdem?

–Nie, oczywiście, że nie. Wierność i własność to zupełnie różne sprawy - krasnoludy były złymi niewolnikami i jeszcze gorszymi właścicielami. Zrobienie czegoś, co choćby trąciło niewolnictwem, nigdy nie przyszłoby na myśl królowi, a gdyby coś takiego zaproponował kto inny, pomysł zostałby odrzucony bardziej ze zdziwieniem niż gniewem.

–Myślisz, że pozwoli nam odejść i zginąć? –
Slovotsky uniósł brew.

Wiedza z tamtej strony sprawiała, że obaj byli bardzo cenni. Fakt, że Dom i Holtun-Bieme zapewniały opiekę i zaufanie, a kiedy to konieczne – pomoc każdemu, kto nosił podpisany przez nich glejt, jeszcze zwiększała wartość Ahiry i Waltera. Bez nich, oczywiście, Dom niekoniecznie obłożyłby embargiem sprzedawaną krasnoludom stal, lecz handel tam mógłby nie być tak prosty bez listu polecającego od Slovotsky’ego lub Ahiry.

A gdzie indziej Maharrelen dostanie taką stal?

Ryzykować radzenie sobie bez stali z Domu? Nie ma mowy – krasnoludzkie ostrza od dawna były najlepsze, ale odtworzona przez Riccettiego surowa stal damasceńska umożliwiła stworzenie jeszcze lepszej broni – mieczy lżejszych, bardziej elastycznych i mocniejszych niż kiedykolwiek widziano po tej stronie.

–Nie, nie chce, żebyśmy odeszli i zginęli – odpowiedział Ahira. – I nie powstrzyma nas. Co z tego?

–Myślę, że możemy liczyć na jakąś pomoc ze strony naszego dobroczyńcy.

–Hę?

–Cóż, sądzę, że nasze życia warte są pewnego zabezpieczenia... powiedzmy przyzwoitej wielkości oddziału krasnoludzkich wojowników jako eskorty.

–To może się udać. – Ahira pokiwał głową. – Ale wciąż omijasz temat. Chcesz tego, czy nie?

–Życzysz sobie, żebym wyraził to oficjalnie. Świetnie. Proponuję, żebyśmy udali się do Domu z ładunkiem ostrzy, wymienili je tam na większy ładunek stali, po czym ruszyli do Pandathaway, wymieniając po drodze stal na mniej typowe dla nas towary. Tam dowiedzielibyśmy się, ile się da, podążyli do Biemestren i porozmawiali z Karlem. Jak głosujesz?

–Hm... – Ahira pociągnął łyk piwa. – Od dawna nie byliśmy w Domu, za długo nie widzieliśmy Andy i chłopca.

–Poddajesz się?

Krasnolud nie mógł zrozumieć, dlaczego Walter Slovotsky chciał, żeby Ahira wziął odpowiedzialność za wspólne pakowanie się w kłopoty.

Z drugiej strony krasnolud nie rozumiał też, dlaczego Ahira chciał, żeby Walter Slovotsky wziął odpowiedzialność za wspólnie wsadzenie głów pod piłę tarczową.

Ahira pokiwał głową.

–Poddaję się. Zadowolony?

–No. – Slovotsky roześmiał się. – Poza tym, trochę brakuje mi Lou.

–Ty i Riccetti nigdy nie byliście blisko.

–Nie powiedziałem, że lubię go tak bardzo, jak ciebie, mój mały przyjacielu, po prostu brakuje mi Inżyniera. Jeśli jeszcze sobie tego nie uświadomiłeś, on jest najważniejszy z nas wszystkich.

Ahira potrząsnął głową. Arta Myrdhyn nie wierzył w to. Jasno dał do zrozumienia, że najważniejszy ze wszystkich był Jason, na którego czekał miecz.

Slovotsky uśmiechnął się.

–A po drodze nauczę krasnoludy tej piosenki, której tak bardzo nie znosisz.

–Której?

–No wiesz, tej, co zaczyna się: "Hej-ho, hej-ho... "

–Nie zrobisz tego.

–Zrobię.

–Nie zrobisz...

–James?

Ahira drgnął. Walter prawie nigdy nie zwracał się do niego poprzednim imieniem.

–Tak, Walter?

Potężny mężczyzna wstał i przeciągnął się.

–Muszę ci coś powiedzieć. Kocham swoją rodzinę i lubię życie tutaj, ale... do diabła, stary... – Slovotsky potrząsnął głową i westchnął.

–Ale teraz bardziej czujesz, że żyjesz, niż przez ostatnie lata, co?

–Ty też, hę? – Slovotsky uniósł brew. – Taa.

–Ja nie. To może być konieczne, ale nie lubię tego. Później, kiedy już będziesz tańczył na końcu włóczni, pamiętaj tylko, że wcześniej spodziewałeś się wspaniałej zabawy.

–Będę się starał. – Slovotsky uśmiechnął się.

–Na pewno.

–Załóżmy się. To będzie moja ostatnia szansa. – Slovotsky dopił ale. – Co teraz?

–Teraz zamknij się i napij jeszcze. Potem spędzimy trochę czasu z twoją żoną i moimi chrześniaczkami. Nacieszmy się nimi, póki tu jesteśmy... a potem naprawdę się upijmy. Jutro rano musimy wrócić do ćwiczeń... zaraz po rozmowie z królem.

–Ćwiczeń?

–Ćwiczeń. Za kilkadziesiąt dni ruszamy w trasę.

Kiedy tylko pojawił się temat powrotu na drogę, Ahira przejął dowództwo zupełnie nieświadomie. Uznał, że podoba mu się uczucie ponownego kierowania... nawet jeśli dotyczyło to tylko ich dwóch, tak jak teraz... zamiast bycia tylko doradcą, choćby nawet bardzo cenionym.

–W porządku – powiedział Slovotsky ze swoim zwykłym uśmiechem, który mówił: "Czyż Bóg nie był sprytny, że mnie stworzył?", jednocześnie dając do zrozumienia, że pytanie to jest całkowicie retoryczne.

–Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, prawda?

–Tak. – Slovotsky uśmiechnął się ponownie.


Niewiele wcześniej, w domu na osiedlu wykładowców: Arthur Simpson Deighton
–Martwię się o tego chłopca – powiedział Arthur Simpson Deighton, paląc fajkę. – Jestem Arthurem Simpsonem Deightonem – przekonywał samego siebie - nie Artą Myrdhynem. Po tej stronie muszę nim być. Proszę.

Nie chodziło jedynie o to, że pajęczyna kłamstw, którą wykorzystywał do podtrzymywania persony Deightona była dla niego ważna. Jego przywiązanie do osobowości Deightona było jedyną, zbyt lekką kotwicą na morzu szaleństwa, a szaleństwo to powoli, lecz nieubłaganie pogarszało się. Kiedyś owo morze szalało jak podczas niszczycielskiej burzy, jednak przez długi czas trwała cisza.

– Cisza jest zwodnicza, jak zawsze.

Niezależnie od tego, jak długo trwała, była to cisza w oku cyklonu. Pozostawał w nim przez wieki, lecz była to jedynie złuda spokoju.

–Tylko iluzja.

Nikt nie mógł go usłyszeć w zaciemnionym pokoju wewnątrz małego domku na osiedlu wykładowców. Deighton mówił do siebie, co ostatnio zdarzało mu się dość często - zbyt dużo wykorzystywania mocy.

–Zbyt dużo wykorzystywania mocy.

Oczywiście, nie zawsze mówienie do siebie było szaleństwem, lecz czarodziej nie miał powodu tego robić, podobnie jak wytwórca prochu nie miał powodu palić papierosa, jednocześnie mieląc saletrę i kryształy siarki. Zawsze należało ostrożnie dobierać słowa i symbole, rozważnie i pewnie odciskać je w umyśle, dbać o te symbole i ich moc do chwili wykorzystania.

Wyobraźcie sobie czarodzieja poruszającego ustami i mruczącego zaklęcie ognia, kiedy odciskuje się w jego umyśle – zadziała ono w tej chwili i w tym miejscu, skierowane na nie wiadomo kogo.

W wypadku czarodzieja mówienie do siebie było niebezpieczne. I głupie. I całkiem dosłownie – szalone.

Arthur Simpson Deighton znał powody, dla których mówił do siebie, ale nic nie mógł na to poradzić.

Mogło być gorzej. Już kiedyś było gorzej, z dala od oka. I będzie gorzej, nawet jeśli tylko na krótko. Tylko na krótko, miał ogromną nadzieję.

–Starzejemy się, Arta, o to chodzi. "Chłopiec", rzeczywiście. Ma prawie czterdzieści lat, przeżył prawie czterdzieści lat swojego czasu. Nie wolnych lat, jak tutaj.

Mimo to trudno było zacierać ślady zaginionych. Ciągle musiał wzmacniać delikatne nici w sieci kłamstw. Szkolne akta były najłatwiejsze – mógł je zmienić fizycznie, z niewielką ilością mocy potrzebną do przesunięcia cząsteczek atramentu lub pól magnetycznych na dysku komputera. Jeszcze mniej jej potrzebował do uzyskania pomocy sekretarki, która później zapomniała dlaczego, jak, a nawet że w ogóle dopuściła profesora filozofii do dokumentów, do których nie powinien mieć prawa dostępu.

Gorsi byli rodzice, rodzeństwo, kochankowie i przyjaciele, których trzeba było zlokalizować i zająć się nimi, zanim rozpęta się piekło. Tutaj umieścić pewną sugestię, tam uprawdopodobnić kłamstwo...

W końcu wszystko się wyda. Do tego czasu jednak sprawa powinna być już skończona.

Na chwilę otworzył umysł na bełkoczącego wroga, na szaleństwo, które leżało po drugiej stronie.

Wkrótce się skończy, pomyślał. Wkrótce.

Proszę.

–Ale wciąż martwię się o chłopca.






Dodano: 2006-09-22 12:36:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS