NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Salvatore, R. A. - "Przebudzenie Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-64-7
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 1



Salvatore, R. A. - "Przebudzenie Demona" (rozdział 7)

KREW MATHERA

- Krew Mathera! - odezwała się szyderczo Tuntun, elfka tak delikatnej budowy, że z łatwością mogła się ukryć za trzyletnim drzewkiem. Zwykle melodyjny głos Tuntun stawał się skrzekliwy za każdym razem, gdy robiła się podekscytowana, i kilku pozostałych skuliło się, a niektórzy nawet zakryli swoje wrażliwe, spiczaste uszy rękoma. Tuntun udała, że tego nie zauważa. Zamrugała swymi wielkimi, niebieskimi oczami i zatrzepotała przezroczystymi skrzydłami, krzyżując władczo swe szczupłe ramiona na drobnych i spiczastych piersiach.

- To bratanek Mathera - odparł Belli`mar Juraviel, nie odrywając spojrzenia od Elbryana, gdy chłopak krążył po ruinach swego domu. Juraviel nie musiał patrzeć na Tuntun, żeby wiedzieć, jaką przybrała pozę, bo uparta elfka przyjmowała ją często.

- Jego ojciec dobrze walczył - zauważył trzeci ze zgromadzonych. - Gdyby nie fomorianin...

- Mather zabiłby fomorianina - przerwała Tuntun.

- Mather miał w ręku Burzę - stwierdził ponuro Juraviel. - Ojciec chłopaka nie miał nic poza zwykłą pałką.

- Mather zadusiłby fomorianina gołymi...

- Wystarczy, Tuntun! - zażądał Juraviel. Nawet podniesiony do krzyku głos elfa brzmiał niczym czyste uderzenie dzwonu. Juraviel ani nikt z pozostałych nie przejmował się tym, jak głośna stała się ich rozmowa. Chociaż Elbryan znajdował się zaledwie piętnaście jardów od nich, wznieśli wcześniej osłonę dźwiękową i żadne ludzkie ucho nie mogło rozróżnić nic więcej poza jakimś ćwierkaniem, piskami i gwizdami, dźwiękami, które równie dobrze mogły być naturalne i pochodzić od przebywających w pobliżu leśnych stworzeń. - Pani Dasslerond ogłosiła, że to właśnie odpowiedni wybór - zakończył Juraviel, uspokajając się. - Nie tobie się z tym spierać.
Tuntun wiedziała, że nie wygra tej dyskusji, więc utrzymała swą wyzywającą pozę i zaczęła stukać stopą o ziemię, cały czas wpatrując się w młodego Elbryana - nie będąc zachwycona tym, co zobaczyła. Tuntun nie żywiła ciepłych uczuć wobec dużych, niezdarnych ludzi. Nawet Mather, mężczyzna, którego szkoliła i znała przez ponad cztery dekady, częściej niż rzadziej odpychał ją swymi skłonnościami do popisywania się i stoicyzmem. Teraz, patrząc na Elbryana, użalającego się nad sobą młodzieniaszka, Tuntun ledwie mogła znieść myśl o siedmiu latach szkolenia!

Po co w ogóle byli światu potrzebni strażnicy?

Belli`mar Juraviel stłumił śmiech, bo lubił oglądać Tuntun zdenerwowaną. Wiedział jednak, że elfia panna uczyniłaby mu z życia piekło, gdyby ją teraz ośmieszył, więc wyskoczył wysoko w górę, a jego małe skrzydła mocno zatrzepotały, unosząc go na dwanaście stóp nad ziemią. Spoczął na niskiej gałęzi, lepszym punkcie obserwacyjnym dla śledzenia ruchów chłopaka, który zastąpi Mathera.


* * *

Na szczęście głęboki żal Elbryana przyniósł ze sobą wyczerpanie i chłopak zaznał trochę snu. Pozostał w domu, tuląc swą matkę, delikatnie gładząc jej włosy nawet, gdy ogarnęły go pierwsze fale snu. Obudził się wraz ze świtem - i z postanowieniem.

Wyszedł z domu, z oczami nadal wilgotnymi od łez, z ciałem matki w ramionach. Elbryan uzbroił się w sobie przed widokiem zniszczenia. W obowiązku odnalazł siłę, a obowiązek ten wiązał się z pochowaniem zmarłych. Zatknął miecz za pas, znalazł łopatę i zaczął kopać. Najpierw pochował swych rodziców, jedno obok drugiego, choć zadanie zasypania grobu, kładzenia zimnej ziemi na ciała tych, których kochał najbardziej, niemalże go zniszczyło.

Potem odnalazł Thomasa Aulta i kilku innych mężczyzn i dopiero wtedy znużony już młodzieniec zdał sobie sprawę z ogromu tego zadania. Dundalis było domem dla przeszło setki mieszkańców. Ile zajmie pochowanie ich wszystkich? A co z tymi dzieciakami, które zostały zabite na wzgórzu? A co z drugim patrolem, który walczył w szerokiej sosnowej dolinie pośród mchu karibu?

- Jeden dzień - zdecydował Elbryan i nawet jego własny głos zabrzmiał mu dziwnie w tej surrealistycznej sytuacji. Spędzi tylko ten jeden dzień gromadząc ciała, składając je w masowy grób. To będzie musiało wystarczyć.

A potem co? Zastanawiał się Elbryan. Co może zrobić, gdy zakończy to zadanie? Gdzie mógłby się udać? Pomyślał o Zachwaszczonej Łące, oddalonej o dzień szybkiego marszu. Pomyślał o ruszeniu w pościg za goblinami, jeśli uda mu się odnaleźć jakieś ślady. Elbryan odgonił natychmiast tę myśl, wiedząc, że wściekłość, żądza zemsty mogły zakłócić jego sąd, mogły go pochłonąć. Jego następne zadanie było dla niego oczywiste, wiedział, że musi odnaleźć ciało Jilseponie Ault, jego kochanej Pony.

A zatem szukał, wyciągając ciała z ruin domów, zbierając zabitych i układając ciała obok siebie na polu, które niegdyś było corralem Bunkera Crawyera. Pół dnia minęło, ale Elbryan nie myślał o jedzeniu. Mijały godziny i jego poszukiwania Jilseponie stawały się coraz bardziej nerwowe. Wkrótce mijał już najbliższe ciała, zostawiając je tam, gdzie leżały, koncentrując się na swym poszukiwaniu, choć zdawał sobie sprawę, iż w swej desperacji był może nieefektywny, a nie miał czasu do stracenia. Taki widok rzezi bez wątpienia znęci innych padlinożerców - może wielkie koty czy niedźwiedzie - i Elbryan nie mógł być pewnym, że gobliny nie powrócą. Więc pędził dalej, ściągając ciała, zaglądając pod gruzy, odkopując na bok stertę martwych goblinów, żeby zobaczyć, kto może być pod nimi. Starał się zapamiętać swą makabryczną kolekcję, porównać ją z ludźmi z Dundalis, porządkując ich imiona dom po domu.

To zadanie go przerosło. Nie mógł być nawet pewny tożsamości tak wielu zwęglonych ciał. Pony musiała być jednym z nich.

Wczesnym popołudniem Elbryan uznał się za pokonanego, wiedział, że nie mógł mieć nadziei na właściwe pochowanie wszystkich trupów. Koło czterdziestu leżało na polu, więc zdecydował się pochować tylko ich. A reszta...

Elbryan westchnął bezradnie. Wziął łopatę, poszedł na pole i zaczął kopać. Przemienił wzbierający w nim znów głęboki żal we wściekłość i zaatakował ziemię jakby to ona, a nie gobliny, napadła na Dundalis, zabrała mu wszystko na świecie, co było znajome i swojskie. Wszystko i wszystkich, których kochał.

Jego mięśnie się skarżyły, ale nie czuł tego. Żołądek burczał z braku pożywienia, ale on tego nie słyszał.

Nawet Tuntun była pod wrażeniem jego wytrzymałości.

Elbryan położył się do snu tej nocy u stóp grani, poza Dundalis. - Pony - powiedział na głos, potrzebując usłyszeć głos, jakikolwiek głos, nawet jego własny.
Okrążające go cicho elfy zatrzymały się i nadstawiły uszu, zaciekawione. Tuntun pomyślała, że chłopak może wzywać swego wierzchowca, ale Juraviel, który bardziej zważał na chłopaka i jego związki, znał prawdę.

- Proszę cię, nie bądź martwa - rzekł Elbryan cichemu wiatrowi. Zamknął oczy znowu mokre od łez nad matką i ojcem, nad wszystkimi przyjaciółmi i całą społecznością. - Mogę to przetrwać - powiedział Elbryan z determinacją - ale tylko z tobą. - Położył się plecami na ziemi i skrzyżował ramiona na twarzy. - Potrzebuję cię Pony. Potrzebuję cię.

- Bardzo potrzebujący młody chłopak - zauważyła Tuntun.

- Ale mi współczucie - zbeształ ją Juraviel.

Nieco później Elbryan usiadł znienacka prosto, skonfundowany.

Juraviel spojrzał gniewnie na Tuntun, bo jej kwaśne uwagi sprawiły, że padły słowa, zanim ustawiono osłonę dźwiękową.

Elbryan dobył swego krótkiego miecza, spoglądając ze znużeniem na cienie. - Wyjdź i zmierz się ze mną! - zażądał, a w jego głosie nie było strachu.

Tuntun skinęła głową. - Oj, jaki odważny! - powiedziała z sarkazmem.

Juraviel odpowiedział własnym skinieniem, ale jego podziw był szczery. Ten młody mężczyzna, tak nagle już nie chłopak, przeszedł przez żal i przez strach. Zaiste był odważny - to nie było udawanie - i z chęcią zmierzyłby się z jakimkolwiek napotkanym wrogiem, nie lękając się własnej śmierci.

Po paru chwilach nerwy Elbryana zaczęły szwankować. Podszedł do najbliższego drzewa, okrążył je, potem przemknął do następnego. Oczywiście elfy nie miały kłopotu z wyprzedzeniem go, ciche i niewidoczne. Po kilku minutach młodzieniec zaczął się odprężać, ale choć był wyczerpany, uświadomił sobie, że nie powinien pozostawać tutaj, tak wystawiony na atak na otwartej przestrzeni. Nie przychodziło mu do głowy żadne obronne miejsce w pobliżu, ale może mógł wzmocnić to. Zabrał się do pracy cicho i metodycznie, używając przędzy ze swojej koszuli, pasa, czegokolwiek, co pozwoliło przekształcić młode drzewka w pułapki.

Elfy przypatrywały się każdemu jego ruchowi, niektóre z szacunkiem, inne z dużym poczuciem wyższości. W pułapki Elbryana nie złapałaby się nawet wiewiórka. Na pewno każdy elf mógł w nią wpaść i rozplątać, zanim by się zacisnęła, a potem ponownie ją nastawić, gdy on nadbiegałby z drugiej strony!

- Krew Mathera! - rzuciła Tuntun kolejny raz.

Juraviel, główny sponsor Elbryana u pani Dasslerond, nie przejął się tym. Pamiętał Mathera na początku legendarnej kariery strażnika, niezdarnego chłopaka nie bardziej biegłego i prawdopodobnie nawet nie tak pomysłowego jak ten Elbryan.

W ciągu godziny Elbryan zrobił co mógł - a nie było to wiele. Znalazł wysoką sosnę ze zwieszającymi się nisko gałęziami i wśliznął się pod nie, do tego naturalnego namiotu. Tylko najbystrzejsze oczy mogły go wypatrzyć pod tym osłaniającym baldachimem, ale oczywiście jego pole widzenia również było poważnie ograniczone. Oparł się plecami o pień drzewa, położył miecz na kolanach. Szarpany przez wyraźne poczucie, iż nie był sam i wierząc, że będzie bezpieczny, jeśli tylko doczeka świtu, starał się nie zapaść w sen. Ale ogarnęło go zmęczenie i po kilku minutach ciężkie jak ołów powieki opadły na dobre.

Elfy zbliżyły się powoli.

Coś obudziło Elbryana. Muzyka? Cichy śpiew, którego nie mógł całkiem rozróżnić? Nie miał pojęcia, jak długo spał. Czy ranek był blisko? Czy może przespał cały następny dzień?

Zmusił się, aby uklęknąć i podczołgać się ku skrajowi zwisającego baldachimu, ostrożnie odgarniając jedną z gałęzi.

Księżyc, Sheila, był już na niebie, ale jeszcze nie dokładnie nad jego głową. Elbryan starał się skalkulować długość swego odpoczynku, wiedział, że było to nie więcej niż parę godzin. Zamarł i słuchał z natężeniem, pewien, że tam coś było, poza polem jego widzenia.

Cicha melodia wibrowała mu w uchu, gdzieś zaraz poniżej progu jego świadomości. Ciche i słodkie były to tony, ale to wcale nie uspokoiło Elbryana.

Melodia wciąż dźwięczała, czasami zdawała się narastać, jak gdyby jego przeciwnicy mieli zaraz wypaść na niego z cieni, ale wtedy ponownie przycichała niemalże zupełnie. Elbryan ściskał swój miecz tak mocno, że kostki mu zbielały. Wiedział, iż nie była to Pony. Nie było to nic ludzkiego. A dla młodzieńca, który jakoś przeżył najazd goblinów, taka konkluzja oznaczała, że mogła to być tylko jedna rzecz.

Powinien był pozostać w ukryciu. Logicznie rzecz biorąc, Elbryan wiedział, że jego najlepsza obrona leżała w ukryciu, najlepszą rzeczą, na jaką mógł liczyć przeciwko powracającym goblinom, było trzymanie się jak najdalej od nich. Ale wspomnienie jego zabitej rodziny i przyjaciół, Pony, pognały go naprzód. Pomimo bardzo realnych obaw, Elbryan pragnął zemsty.

- Powiedziałem ci, że jest odważny - Juraviel wyszeptał do Tuntun, gdy Elbryan wyśliznął się spod sosnowych gałęzi.

- Głupi - sprostowała Tuntun bez wahania.

Juraviel znowu zmilczał obrazę Elbryana. Tuntun uważała także Mathera za głupiego - na początku. Juraviel skinął na swych towarzyszy i zaczął się oddalać.

Drażniąca baśniowa pieśń, pozostająca na samym skraju świadomości, prowadziła Elbryana przez wiele minut. I nagle już jej nie było, a dla Elbryana ta nagła cisza stanowiła jakby przebudzenie ze snu. Zobaczył, iż stoi na środku niemalże okrągłej polany, małej łąki okolonej drzewami. Księżyc znajdował się ponad najbardziej na wschód wysuniętymi gałęziami, rzucając na chłopaka ukośne promienie. Uświadomił sobie wtedy, jak był głupi i jak wystawiony na atak jest teraz. Pochylając się nisko, ruszył ku skrajowi polany, ale zatrzymał się prawie natychmiast z ustami i oczami otwartymi szeroko.
Okręcił się szybko dookoła, patrząc, jak wkraczały na polanę dziesiątki istot z rodzaju, jakiego nie znał. Nie były wyższe od niego i nie mogły ważyć jego dziewięćdziesięciu funtów. Były drobnej budowy, delikatne i piękne, o ostrych rysach, spiczastych uszach i skórze wydającej się niemalże przezroczystą w miękkim świetle.

- Elfy? - wyszeptał Elbryan, ta myśl przyszła z jakiejś głębi jego wspomnień, z treści legend tak odległych, że zdenerwowany młodzieniec nie miał pojęcia, co sądzić o tych istotach.

Elfy złączyły ręce i zaczęły zataczać krąg naokoło niego i dopiero wtedy Elbryan uświadomił sobie, że one rzeczywiście śpiewały. Dochodziły go wyraźnie sylaby, choć łączyły się one w słowa, których nie rozumiał, odległe melodyjne dźwięki, które w jakiś sposób rozpoznał jako część samej ziemi. Uspokajające dźwięki, a to sprawiło, iż nieufny Elbryan jeszcze bardziej spanikował. Rozejrzał się, starając skoncentrować się na pojedynczych istotach, aby móc rozpoznać przywódcę.

Ich tempo zwiększyło się. Czasami trzymały się za ręce, a czasem je puszczały na wystarczająco długo, aby każdy elf obrócił się we wdzięcznym piruecie. Elbryan nie mógł się skupić. Za każdym razem, gdy odróżniał jednego, rozpraszał go jakiś ruch na skraju pola widzenia albo jakiś wyższy ton w chórze. A kiedy z powrotem spojrzał w to miejsce, ten konkretny elf wmieszał się w tłum, wszystkie bowiem wyglądały tak samo.

Taniec przybrał na intensywności, tempo, obroty. Teraz, gdy tylko elfy złamały szyki na swoje piruety, te kręcące się unosiły się nad ziemią jakby magicznie. Elbryan nie widział ich delikatnych skrzydeł w blasku księżyca.

Zbyt wiele obrazów zaatakowało biednego Elbryana. Starał się je odepchnąć, zamknął oczy i kilkakrotnie podniósł swój miecz, zaczął atakować, zamierzając przedrzeć się przez pierścień i pobiec w las. Każda próba okazywała się daremna, bo choć młodzieniec ruszał na wprost, nieodmiennie zawracał wraz z przepływem tancerzy, dopóki mnogość obrazów i słodka melodia nie odwróciła jego uwagi i nie pokonała go.

Uświadomił sobie, że upuścił miecz i pomyślał, iż dobrze by było go podnieść. Ale ta pieśń...

Ta pieśń! Było w niej coś, co nie pozwalało mu odejść. Bardziej czuł, niż ją słyszał, delikatną wibrację przebiegającą wzdłuż całego ciała. Pieściła go i zachęcała. Przynosiła obrazy młodszego świata, świata czystszego i bardziej tętniącego życiem. Mówiła mu, że te istoty nie pochodziły ze złej rasy goblinów, że były przyjaciółmi, którym można zaufać.

Elbryan tak pełen żalu i gniewu, zwalczał gwałtownie tę ostatnią myśl i tak pozostał na stojąco, znacznie dłużej niż zwykły śmiertelnik. Jednak powoli jego postanowienie wyciekało tak jak i siła. Przyjął zaproszenie miękkiej ziemi.

Leżę na ziemi. Taka była jego ostatnia myśl.

- Krew Mathera - wymamrotała Tuntun, a elfia karawana ruszyła. Elbryan podążał razem z ich szeregiem na unoszącym się łożu, utkanym z jedwabnych włókien, piór i muzyki.

- Mów tak nadal - odparł Juraviel. Gdy to mówił, elf dotknął zielonego kamienia, serpentynu, czując jego subtelne wibracje. Zwykle taka trywialna magia okazałaby się bezużyteczna wobec kogoś tak mądrego, jak Tuntun, która widziała narodziny i śmierć licznych wieków, ale dzięki swemu obrzydzeniu wobec zadania, tej nocy elfka miała wyraźnie odwróconą uwagę.

- Będę tak to powtarzała! - rzekła z naciskiem Tuntun, ale jej rumieniec zagubił się w świśnięciu młodego drzewka. Zwinnej elfce udało się wysunąć stopę z paskowej pułapki Elbryana i zeskoczyć na ziemię, ale choć jej skrzydła zatrzepotały mocno, spadła raczej bezceremonialnie.

Spojrzenie elfki rzucone Juravielowi wyrażało niemalże groźbę, gdy naokoło niej wybuchł śmiech. Wiedziała, jak i reszta zebranych, że nie było możliwości, aby weszła do takiej prymitywnej pułapki, gdyby nie zadziałała odrobina magii.

Tuntun nie było trudno domyślić się, kto nią kierował.


Dodano: 2006-09-22 13:29:32
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS