NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Rosenberg, Joel - "Srebrna Korona"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Rosenberg, Joel - "Strażnicy Płomienia"
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-84-1
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 352
"strażnicy płomienia", tom 3



Rosenberg, Joel - "Srebrna Korona" (rozdział 5)

ROZDZIAŁ PIĄTY: Uroczysta kolacja



Żaden lek nie pomoże, gdy dusza opuściła ciało.
- Ibykos


Karl przyjrzał się ostatniemu, grubemu kawałkowi placka z jagodami, leżącemu na kamionkowej tacy. Uznał, że to, co pozostało z wolnego dnia Karla, pozwala mu go zjeść.

Przełożył go na swój talerz i podniósł do ust. Był bardzo słodki. Doszedł do wniosku, że w czasie wędrówki najbardziej brakowało mu świeżo upieczonego ciasta.

Siedząca po drugiej stronie stołu Andy-Andy uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Cóż, może jednak bardziej niż ciasta brakowało mu czegoś innego.

Czasem czuję, że naprawdę warto żyć. Splótł ręce na brzuchu, oparł się wygodniej i przymknął oczy.

Sięgając po kawałek kukurydzianego chleba, Ahira przypadkowo zrzucił łokciem nóż, który z hukiem uderzył o podłogę.

Karl podskoczył na krześle i sięgnął do pasa po rękojeść miecza, której tam nie było.

- Karl!

Zatrzymał się w pół drogi, czując się zdecydowanie głupio. Przeprosił wszystkich gestem i usiadł, czując na sobie spojrzenia wszystkich obecnych.

- Przepraszam was. Po prostu... to zajmuje sporo czasu, po wyprawie. Potrzebuję czasu na... dekompresję.

- Nie jesteś jedyny - stwierdził Chak stojący w drzwiach. Ze śmiechem schował bułat z powrotem do pochwy. Ciemnoskóry mężczyzna podszedł do stołu i wziął kawałek kukurydzianego chleba z deski. - Kiedy usłyszałem łomot, przetoczyłem się, wyciągnąłem miecz i dopiero w połowie drogi w dół po schodach uświadomiłem sobie, że to prawdopodobnie czyjeś sztućce.

- Jak tam dzieci? - zapytała Andy-Andy.

- Cudownie. - Chak uśmiechnął się. - Jason i Janie chrapią, w końcu udało mi się też uśpić Mikyna.

- Wiesz, nie musisz się bawić w opiekunkę do dzieci - parsknął Karl. - Wolno ci przyjść tutaj i jeść razem z nami.

- Za rzadko widzę Jasona i Janie. - Chak wzruszył ramionami. - Za to wystarczająco często widziałem, jak jesz, Karl. To już mnie nie bawi.

- Dzięki. - Karl wskazał na krzesło. - Dołączysz do nas, czy też wolisz popatrzeć, jak dzieci śpią?

Niski mężczyzna umieścił swój bułat w stojaku na miecze znajdującym się w rogu i usiadł przy stole obok Aei.

- U’len, mam ochotę na wołowinę - zawołał w stronę kuchni.

Odpowiedź nadeszła natychmiast.

- To wyjdź i ugryź krowę.

Siedzący przy stole zaczęli chichotać. Karl rozejrzał się dookoła. Za wyjątkiem Chaka wszyscy wyglądali na najedzonych, choć na talerzu Aei pozostało sporo jedzenia, co mu się nie podobało. Jadła tak mało, gdyż przechodząc przez wiek dojrzewania stała się wybredna, czy też bała się pokazać, że nie umie posługiwać się nożem i widelcem tak dobrze jak inni dorośli?

Tak czy inaczej, równie dobrze może zjeść coś później, uznał. U’len łatwo było udobruchać.

Lou Riccetti, który siedział na honorowym miejscu po lewicy Karla, odepchnął krzesło od stołu i rozluźnił wiązanie swoich spodni. Przyjął wilgotny ręcznik od nastoletniej uczennicy, która stała za jego plecami, i przez cały czas trzymała jedną rękę na pistolecie.

Kilka razy Riccetti prywatnie proponował, że zrezygnuje z ochrony, kiedy będzie ich odwiedzał, ale Karl nie zgodził się. Przez następne kilka lat Lou Riccetti będzie najważniejszą osobą w dolinie. Dlatego też rytuały, które Lou i Ahira wypracowali dla inżynierów, były zbyt użyteczne, żeby pozwolić na osłabiające ich siłę wyjątki. Oprócz Karla mogły pojawić się inne cele inspirowanych przez gildię prób zabójstwa.

Skrzywił się - martwiła go waga Riccettiego. Karl zawsze w skrytości ducha przypuszczał, że Lou, który przed przeniesieniem na drugą stronę był pulchny, tutaj przytyje. Mylił się jednak. Obecnie Riccetti wyglądem przypominał szkielet. Twierdził, że jest zbyt zajęty, by jeść, a chociaż uczniowie gotowali dla niego, żaden nie był na tyle bezczelny, by powiedzieć inżynierowi, żeby zwolnił albo jadł więcej.

- Powinienem posłać U’len, żeby dla ciebie gotowała - stwierdził Karl. - Musisz nabrać ciała.

- Wszystko w porządku.

- Powiem ci, kiedy wszystko będzie w porządku, łosiu. Jedz regularnie i nabierz trochę wagi albo złapię cię, każę U’len dostarczać kolejne porcje gulaszu i będę karmił na siłę.

Uczennica - miała na imię Ranella, przypomniał sobie - tylko z trudem utrzymywała spokój na pryszczatej twarzy. Na Terytorium Inżynierów na północy doliny nikt nie odzywał się w taki sposób do inżyniera. Nigdy.

- A ja nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie? - spytała U’len, pociągając nosem. Energicznym krokiem przeszła przez zasłony zakrywające przejście prowadzące z kuchni do jadalni. Była bardzo grubą kobietą około pięćdziesiątki, twarz miała wiecznie zaczerwienioną od gorąca, jakie panowało w kuchni. Na drewnianej tacy niosła dwa świeże placki i talerz z ogromną porcją ociekającej sosem wołowej pieczeni.

- Myślisz, że mam tutaj za mało pracy i że możesz zmusić mnie do gotowania dla tych parszywych inżynierów? Powinieneś na parę dziesiątków dni zrezygnować z ćwiczeń szermierczych i poćwiczyć trochę umysł. O ile go masz. - Podała Chakowi talerz z wołowiną, jeden placek łagodnie postawiła przed Andy-Andy, a drugi pchnęła w stronę Karla. - Zawsze sprawiasz kłopoty mnie, swojej żonie, wszystkim i wszystkiemu...

- Łatwo to rozwiązać, przynajmniej jeśli chodzi o ciebie - powiedział Karl. - Jesteś zwolniona.

- Nie jestem. Nie śmiałbyś, ty bezmózgi synu...

- Wystarczy.

- Ja ci powiem, kiedy już wystarczy - zawołała przez ramię, znikając ponownie w kuchni. - Cholerny głupi szermierz. Powiedziałabym, że zamiast mózgu ma odchody, ale to by było nie w porządku wobec odchodów.

Cóż, U’len była najlepszą kucharką w całej dolinie, choć język miała równie ostry jak kuchenne noże. Karl był skrycie zadowolony z tego, że tak się irytowała. Zmieniła się bardzo od czasu, kiedy była płaszczącym się strzępem człowieka na targu niewolników w Metreyll.

Siedzący po lewicy Riccettiego Thellaren strzepnął kilka okruszków z czarnej szaty i z uśmiechem sięgnął po kawałek ciasta. Wydawało się, że jego ręce były zupełnie niewrażliwe na krople parującego nadzienia jagodowego.

- Wygląda na to, że zbierasz wokół siebie irytujących ludzi, Karlu Cullinanie. - Gruby kapłan potrząsnął głową. - Można by pomyśleć, że ci się to podoba. - Thellaren odłamał kawałek placka i podmuchał na niego, po czym nakarmił nim pająka wielkości tarantuli, który siedział mu na ramieniu. Zwierzę chwyciło jedzenie w swoje szczękoczułki i uciekło, znikając gdzieś w obszernej szacie kapłana.

- To prawda. - Ahira uśmiechnął się przebiegle. - Popatrz tylko, kogo poślubił.

Krasnolud wypowiedział to w doskonałym momencie, kiedy Andy-Andy uniosła puchar i zaczęła pić. Woda trysnęła z jej ust na talerz.

Na twarzy Riccettiego na chwilę pojawił się uśmiech.

- Dwa punkty dla ciebie, Ahira.

Andy-Andy spojrzała wściekle na krasnoluda i inżyniera i zaczęła chichotać.

Karl westchnął ze szczęścia. Od lat nie słyszał jej chichotu.

Kirah spojrzeniem zapytała Ahirę o pozwolenie, po czym dołączyła się do ogólnego śmiechu. Żona Waltera nawet po tak długim czasie zachowywała się z rezerwą w towarzystwie Karla i prawie wcale nie odzywała. Z krasnoludem było zupełnie inaczej. Ponieważ mieszkał z nią, Janie i Walterem, przyzwyczaiła się do niego.

Karl odepchnął krzesło od stołu i zaplótł ręce na wysokości pępka.

- I? Na czym stoimy?

- Z czym? - Riccetti dopił resztę wody. - Polityką czy prochem?

- Rozdający wybiera.

Ahira zagryzł wargi.

- Martwi mnie raczej polityka. Nawet jeśli miejscowi...

- Łowcy niewolników.

- ... nawet jeśli łowcy niewolników odkryli, jak produkować proch, wciąż jeszcze mamy kilka sztuczek w zapasie. Nitroceluloza - powiedział z westchnieniem. - Jeśli będzie to konieczne.

- Świetnie - parsknął Riccetti. - Ty wymyśl, jak sprawić, żeby była stabilna.

Karl uniósł brew.

- Jak idą badania?

- Kiepsko. Wciąż mija przeciętnie dziewięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt pięć dni i to cholerstwo wybucha samo z siebie. - Wyrzucił ręce w powietrze. - Może powinienem wymyślić lepszy rozpuszczalnik... a może powinienem przełknąć gorzką pigułkę i przyznać się, że nie mogę zrobić nic lepszego, skoro mamy tak zanieczyszczony kwas siarkowy. A może powinienem kazać ci znaleźć sobie innego chemika amatora.

- Lou...

- Nie mów tak do mnie, do diabła. Gdybym chciał studiować chemię zamiast budownictwa, to tak bym zrobił. Wiesz, skąd według moich nauczycieli miałem brać środki wybuchowe?

- Nie...

- Miałem je zamawiać. Z katalogu. Dostaje się licencję, wypełnia formularz, wypisuje czek... - Lou nadgryzł paznokieć. - A naprawdę czyste chemikalia...

- Czekaj. - Ahira podniósł rękę. - Lou, z całym szacunkiem, czy musimy znowu przez to przechodzić? Wszyscy wiemy, że nadal będziesz pracować nad bawełną strzelniczą i wszyscy w tej komnacie wierzą, że w końcu sobie poradzisz z problemem samoistnej detonacji.

- Pewnie. Czytałeś kiedyś tę książkę Verne’a o podróży na księżyc?

- Tę, w której zostają wystrzeleni z armaty? Nie. Czemu?

Riccetti rozłożył dłonie na stole.

- Przypatrz się. Palce ani na chwilę nie oddzielają się od dłoni. To mi się podoba. - Postukał palcami o blat. - Ta powieść to ogólnie stek bzdur, ale w jednym stary Verne miał rację. Większości postaci, ludziom, którzy na co dzień stykali się z materiałami wybuchowymi, brakowało różnych części ciała. Jeśli zacznę produkować materiały wybuchowe w dużych ilościach, Bóg jeden wie, co może się stać.

- Nie produkuj więc dużych ilości, dopóki nie będziesz gotowy.

- Chyba lepiej by było, gdybym jednak studiował chemię. Albo może zabrał ze sobą kilka funtów plastiku.

- Jest bardziej... paskudna alternatywa. - Twarz Andy-Andy spoważniała. - Mogłabym zacząć pracować nad transmutacją metali, zamiast zajmować się tymi śmiesznymi zaklęciami rolniczymi. Ile funtów uranu potrzeba do...

- Zapomnij o tym. - Riccetti potrząsnął głową. - Trzy sprawy. Po pierwsze, bez dobrych materiałów wybuchowych na zapalnik doprowadzenie do reakcji łańcuchowej nie jest takie proste. Po drugie nie potrzebujemy po prostu uranu, ale uranu, w którym jest ponad dziewięćdziesiąt siedem procent izotopu U-235. Po trzecie, w życiu nie będziesz na tyle dobra, żeby dokonywać takiej transmutacji. To nie sprowadzanie deszczu. Aristobulus nie zaszedł daleko w transmutacji, a ty nie jesteś nawet w połowie taka dobra, jak on... był.

- Delikatnie mówiąc. - Ahira wzniósł oczy do nieba. - Lou ma rację, choć podaje złe powody. Tą drogą nie pójdziemy.

Thellaren uniósł brew, ale o nic się nie zapytał.

- Panie burmistrzu, co powinniśmy zrobić z obecną sytuacją polityczną? Czy nie masz zamiaru rozważyć nowej oferty lorda Khorala?

- Nowa oferta? - spytał Karl. - Coś, o czym nie wiem?

- Tak. - Krasnolud potrząsnął głową. - Jeszcze przed zgromadzeniem ma się pojawić nowy emisariusz Khorala i podejrzewam, że podwyższy stawkę. Więcej poddanych i dużo tytułów dla wszystkich... chciałbyś zostać Karlem, baronem Cullinane’em?

Karl prychnął.

- On chce tylko twojego hołdu, Karl. I jeszcze może chce, żeby Lou wyjawił mu sekret produkcji prochu.

- Ahiro, on chce i Lou, i nas jako karty przetargowej, którą mógłby zagrozić gildii łowców niewolników.

- Ciebie nie martwi samo grożenie, tylko możliwość, że walka się skończy. Pomyśl, w Therranj nigdy nie było ludzkiego barona - kusił krasnolud. - Nie chciałbyś być pierwszy?

- Nie, dzięki. - Częściowo była to kwestia jego ego, częściowo godności. Głównie jednak chodziło o niezależność.

Karlowi nie podobało się, że ktokolwiek miałby mu mówić, co ma robić. Szczególnie zaś nie podobało mu się, że miałby zostać Therranjczykiem drugiego gatunku. Elfy od zawsze władały Therranj - obecny lord Khoral wywodził swój ród od przodków sprzed tysięcy lat. Ludzie byli tam obywatelami drugiej kategorii. Choć większość była potomkami emigrantów z Eren i urodziła się w Therranj tak samo jak elfy, to jednak ludziom nie wolno było posiadać ziemi, jeździć konno i pracować w kilkunastu zawodach.

Mimo iż Khoral już obiecał pełne obywatelstwo Therranj wszystkim mieszkańcom doliny - ludziom, elfom i krasnoludom, Karl był bardziej niż pewny, że to nie wypali. Po tej stronie uprzedzenia rasowe były inne, ale tak samo głęboko zakorzenione jak w jego ojczyźnie.

W pewien sposób były nawet gorsze. Tutaj przynajmniej cześć z nich miała logiczną podstawę. Chociaż Karl nie miał nic przeciwko krasnoludom czy elfom, to jednak nie chciałby, żeby Aeia poślubiła jednego z nich. Gdyby mieli dzieci, byłyby one bezpłodne jak muły.

Poza tym była jeszcze kwestia gildii łowców niewolników. Zachodnie Therranj było ulubionym terenem ich wypadów, co na pewno oznaczało wspólnotę interesów między Domem i Therranj, to jednak mogło się zmienić. Lord Khoral bez wątpienia chciał zagrozić łowcom Karlem Cullinane’em i obiecać im, że go powstrzyma, jeśli gildia zrezygnuje z napaści na Therranj.

Karla martwiło, że Khoral może mimo wszystko porozumieć się z gildią. Rozszerzająca się wojna w Krainach Wewnętrznych zwiększyła napływ niewolników, więc handel w Bieme i Holtun stał się dla gildii bardziej opłacalny niż napaści na Therranj.

To wszystko miało drugą, ciemniejszą stronę. A jeśli Khoral był szczery? Jeśli rzeczywiście uczyni z Karla barona?

Była to pułapka zarówno dla rządzącego, jak i dla rządzonych. Władza Karla nad wojownikami wynikała z szacunku i wyboru, jego i ich. Może nadejść czas, kiedy będzie mógł oddać władzę i wszystko, co się z nią wiąże, kiedy będzie mógł sobie powiedzieć, że już nigdy nie będzie musiał oglądać wnętrzności przyjaciół rozciągniętych na trawie.

To jednak może się zdarzyć tylko, jeśli pozostanie wolny, nie złapany zaś w pułapkę tytułu.

- Zgromadzenie to problem - powiedział Karl. - Przynajmniej na razie. Może być paskudnie...

- Karl... - Andy-Andy wzdrygnęła się.

- ... politycznie. Żadnego rozlewu krwi. Zajmę się tym. Upewnijcie się tylko, że wysłannik będzie zajęty aż do zgromadzenia. Oprowadźcie go dookoła, pokażcie wszystko, za wyjątkiem zamkniętych jaskini. Do diabła, niech Nehera zrobi kilkugodzinny wykład o stopach. Hmm... nie chcę, żeby wysłannik szeptał z unitarystami, więc bądźcie czujni. - Odwrócił się do Lou. - Coś poza jaskiniami, czego nie powinien zobaczyć?

- Nic szczególnie ważnego, ale jednak - odpowiedział Riccetti, krzywiąc się. - Wciąż tli się sterta węgla drzewnego... to nie problem... ale kilka kotłów gotuje się na ogniskach. Poproszę Ellegona, żeby przyspieszył pracę, lecz wniesienie ich do środka zanim ostygną, może być kłopotliwe. Andrea, uniesiesz je dla mnie?

- Po twoim stwierdzeniu, że sprowadzanie deszczu jest proste, nie powinnam, ale zrobię to. - Zmarszczyła czoło. - Mam nadzieję, że są przykryte. Wiesz, że dziś w nocy sprowadzam deszcz?

- Wiedziałem - odpowiedział Riccetti. - Są pod klapami. Co do ich ukrycia, to będę miał wszystko w środku do jutrzejszego wieczora, jeśli przyjdziesz po szkole i nam pomożesz.

- Pewnie.

Nie powiedział, co było w kotłach, ale Karl założył, że był to osad z dna jaskiń, saletra krystalizująca się z nietoperzego guana. Nie musieli być przesadnie skryci. Wszyscy w dolinie wiedzieli albo domyślali się, że wyrób prochu wymagał gotowania czegoś. Trudno byłoby zgadnąć czego dokładnie, ale woleli nie ryzykować. Karl pokiwał głową.

- Brzmi nieźle. Jeśli chodzi o emisariusza, może mówić, co chce, ja chcę tylko mieć ostatnie słowo. Z elfem i przed głosowaniem.

- Karl, traktujesz to zbyt lekko - powiedział krasnolud, potrząsając głową. - Naprawdę sądzę, że powinieneś przejść się po okolicy i porozmawiać z ludźmi.

- Zbyt oczywiste. Unitaryści oczekują, że będę za ciebie uprawiał politykę.

- Ja oczekuję, że będziesz za mnie uprawiał politykę, do diabła.

- Zgaduj raz jeszcze. - Karl potrząsnął głową. - Myślisz jak polityk.

- Którym nie jesteś.

- Dokładnie. My, żyjące legendy, załatwiamy sprawy inaczej. - Karl chuchnął na paznokcie i potarł je o koszulę na piersi. - W tej chwili wszyscy stąd aż do jaskiń wiedzą, że jestem tutaj, bo po mnie posłałeś. A ponieważ nigdy nie lubiłem robić rzeczy, których ode mnie oczekiwano, nie zrobię nic politycznego, nie powiem nic politycznego, aż do zgromadzenia.

- A wtedy?

- A wtedy... wyjdę poza politykę.

Ahira zaśmiał się.

- Ostatnim razem, kiedy "wyszedłeś poza politykę", pobiłeś do nieprzytomności Seigara Wohtansena. Mam nadzieję, że tutaj nie staniesz się tak niepopularny jak w Melawei.

- Nie wspominaj Melawei! - Karl uderzył pięścią w stół, aż zadźwięczały talerze i sztućce. - Nigdy. - Nie chodziło tylko o to, że w Melawei zginął Rahff. W Melawei, w jaskini pod wyspą, czekał miecz Arty Myrdhyna, ściskany przez palce światła.

Nie czeka na mojego syna, ty bydlaku. Trzymaj swoje cholerne łapska z dala od Jasona. Potarł palcami powieki, aż przed oczami pojawiły mu się iskry.

- Przepraszam, Ahira. Przepraszam was wszystkich. - Otworzył oczy i zobaczył, że Lou Riccetti ściska nadgarstek uczennicy. Chak stał za nią, jedną ręką trzymał ją za włosy. Jego nóż leciutko dotykał szyi przerażonej dziewczyny.

- Spokojnie, Chak - powiedział Karl. - Puść ją.

Chak puścił włosy dziewczyny, patrząc na nią podejrzliwie, po czym usiadł ponownie i przyjrzał się ostrzu noża.

- Ranello - powiedział Riccetti cicho, puszczając rękę dziewczyny. - Już o tym rozmawialiśmy. Możesz najpierw skierować broń na mnie, zanim zagrozisz Karlowi. Zrozumiano?

- Ależ ja tylko...

- Usprawiedliwienie? Czy słyszałem usprawiedliwienie?

- Nie, inżynierze.

- Zrozumiałaś mnie?

- Tak, inżynierze.

Riccetti wyciągnął prawą rękę, na którą uczennica delikatnie położyła pistolet.

- Jak najszybciej zgłoś się do oficera pełniącego straż i każ mu przysłać dwóch porządnych strażników. Pozostanę tutaj do chwili, kiedy się pojawią. Nie będziesz musiała brać konia, bieg ci dobrze zrobi. Zaczynaj. Rozejść się.

- Tak jest, inżynierze. - Z ponurą twarzą dziewczyna obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.

Riccetti odwrócił się do Karla.

- Rozumiem, że niektóre rzeczy cię denerwują, ale naprawdę nie chciałbym, żebyś jeszcze raz mnie do tego zmuszał. Ranella to dobry dzieciak, nie podobało mi się, że musiałem ją ukarać.

Lou miał rację. Karl sam nalegał, żeby inżynierów uczono zawsze dbać o bezpieczeństwo Riccettiego i lepiej, żeby nie osłabiać siły ich treningu. Karl uniósł dłoń w geście przeprosin.

- Przepraszam, Lou. Ciebie też, Ahiro. To znowu moja wina. Ostatnio zbyt dużo czasu spędzam na wyprawach, powinienem częściej bywać w Domu.

Thellaren chrząknął.

- O ile pamiętam, rozmawialiśmy o polityce.

- To prawda. - Karl uśmiechnął się z wdzięcznością do kapłana. - Mamy tutaj dwa elementy: unitarystów i wysłannika Khorala. Pierwszym musimy odebrać tyle głosów, żeby upewnić się, że pozostaniesz na stanowisku. Drugiemu musimy uświadomić, że Therranj będzie w lepszej sytuacji, jeśli będą mieli w nas przyjaznego sąsiada, niż gdyby zdecydowali się na coś paskudnego. Tak więc...

- Tak więc?

- Tak więc, zaufajcie mi.

Krasnolud przez chwilę zastanawiał się w milczeniu.

- Zgoda.

Karl uniósł dzwonek ze stołu i zadzwonił. Na schodach zabrzmiały kroki, po chwili Ihryk wszedł do pomieszczenia.

- Do licha, Ihryk. Nie wiedziałem, że dziś pracujesz. - Ihryk pracował na pół etatu dla Karla i Andy-Andy jako służący. Zarobki służyły mu do uzupełnienia dochodu, który uzyskiwał z własnego pola. Mógłby powiększyć pole i utrzymywać siebie oraz rodzinę tylko dzięki rolnictwu, ale najwyraźniej zależało mu na odmianie tak samo, jak na pieniądzach.

- Dwa dni temu skończyliśmy siać pszenicę. Dzisiaj rozpocząłem swoje dziesięć dni.

- Dobrze cię widzieć. Jak tam na górze?

- Dzieci smacznie śpią.

- Dobrze. Aeia, może powiesz wszystkim dobranoc i pozwolisz Ihrykowi zaprowadzić się do pokoju?

Skrzywiła się.

- Ale Karl...

- Wystarczy - powiedział Karl. - Jeśli się nie wyśpisz, jutro dzieci cię zamęczą.

- Można, Karl? - Andy-Andy uniosła palec. - Z całym szacunkiem, odturlaj się. Kiedy byłeś na wyprawie, wraz z Aeią doszłyśmy do wniosku, że jest wystarczająco duża, żeby sama decydować, o której ma iść spać.

- Dobrze. Przepraszam, Aeio. - Karl dodał kolejny punkt na coraz dłuższej liście rzeczy do zrobienia. Musi wydać Aeię za mąż. Oczywiście nie może jej do niczego zmusić. Jeden Bóg tylko wiedział, skąd wzięła się w niej ta upartość, ale taka już była.

Mógł załatwić to na przykład w taki sposób - wybrać kogoś odpowiedniego i zabronić jej spotykania się z nim. Ale kogo? Karl nie chciał oddać jej jakiemuś rolnikowi, byłemu niewolnikowi, który nawet nie wiedział, za który koniec trzyma się miecz, ale nie podobała mu się też możliwość, że Aeia mogłaby skończyć jako wdowa po wojowniku. Poza tym Andy-Andy by się na to nie zgodziła.

Może inżynier. Musi porozmawiać o tym z Riccettim, niech ma na oku potencjalnych kandydatów na męża dla Aei.

Cóż, tego problemu nie rozwiążę dziś wieczorem. Karl odwrócił się do Kirah.

- Szkoda by było budzić Janie. Może pozwolisz jej zostać tu na noc?

Nie chodziło tylko o to, że lubił towarzystwo Janie, choć taka była prawda. Przede wszystkim myślał o ranku. Jason uznawał Jane Michele za młodszą siostrę, która potrzebowała dobrego wzorca, żeby nie pakować się w tarapaty, co tłumiło naturalne skłonności Jasona do tego samego.

Pokiwała głową.

- Dobrze - powiedział, wstając i przeciągając się. - Przepraszam, że przerywam imprezę, ale ten dzień był dla mnie wyjątkowo długi i muszę się przespać.

Andy-Andy wstała.

- Ahira, Lou, Thellaren... dam wam czas na powrót do domów, zanim rozpocznę deszcz.

- Musisz to robić dzisiaj? - Riccetti skrzywił się.

- Obiecałam. Nie tylko Ihryk obsiał pole w ciągu ostatnich kilku dni. Deszcz będzie dla nich dobrym początkiem. - Uśmiechnęła się do Karla. - Odprowadzę ich do drzwi. Może pójdziesz na górę i się wyciągniesz?

* * *

Powoli otworzył drzwi. Karl wszedł do sypialni Jasona, ruszając się cicho jak złodziej w nocy.

Trójka dzieci spała razem, ledwo widoczna w bladym świetle gwiazd, które wpadało do sypialni przez otwarte okna. Posłania Mikyna i Janie były zmięte, ale puste.

Janie jak zwykle chrapała. Jak taka milutka, mała dziewczynka jak Jane Michele mogła tak sapać, było dla Karla zagadką.

Mikyn kulił się na lewym boku, zwinięty w pozycji embrionalnej. Oddychał płytko, nierówno, jakby nie miał odwagi odprężyć się nawet we śnie.

Może potraktowałem Alezyna zbyt łagodnie, pomyślał Karl. Jeśli nawet, łatwo będzie to naprawić. Z drugiej strony zabicie kogoś tylko dlatego, że był bydlakiem, nie było chyba najlepszym sposobem na załatwienie problemu. Na świecie było cholernie wielu bydlaków.

Prawie roześmiał się, widząc, jak Jason śpi między dwójką dzieci. Leżał wyciągnięty na plecach, małymi ramionami obejmował opiekuńczo swoich towarzyszy.

Karl usiadł po turecku przy łóżku, kiedy zaczął padać deszcz, łagodne błogosławieństwo dla ziemi. Delikatnie objął swoją dłonią tył głowy Jasona. Włosy chłopca były delikatne, jedwabiste... i przynajmniej raz czyste.

Maleńki, pomyślał. Za mało cię widuję. To była jedna z wad jego przeklętego zawodu. Na zbyt długo zabierał Karla z domu i pozostawiał jego nerwy w strzępach, kiedy już w nim był. Normalnie nie było tak źle jak dziś wieczorem, zwykle droga powrotna dawała mu szansę na dekompresję. Jazda na grzbiecie Ellegona skróciła ten czas. Za bardzo.

Powoli, łagodnie Karl pochylił się i ostrożnie pocałował Jasona w czubek głowy. Arto Myrdhynie, pomyślał, nie dostaniesz mojego syna. Nie Jasona.

Usłyszał kroki Andy-Andy na schodach i czekał, aż wejdzie do ich pokoju, nie znajdzie go tam, więc odwróci się i pójdzie do dzieci.

Zaskoczyła go - przyszła od razu do pokoju Jasona. Stała w drzwiach, światło z lampy w korytarzu sprawiało, że jej twarz znalazła się w cieniu. Lekki wietrzyk poruszył rąbkiem jej szaty, owijając ją wokół jej kostek.

- Tutaj wszystko w porządku? - szepnęła.

- Tak - odpowiedział wstając. - Wejdź i zobacz.

- Nie. - Przytknęła palec do ust. - Ty chodź ze mną. - Zgasiła lampę w korytarzu i poprowadziła go do ich pokoju.

Wiatr poruszał zasłonami, ich brzegi unosiły się nad łóżkiem. Andy-Andy odsunęła pościel.

- No, no. - Uniósł brew. - Andy, co...

- Cii. - Powoli potrząsnęła głową. - Nic nie mów. - Zdjęła przez głowę swoją szatę, odrzuciła ją na bok i stanęła przed nim naga. - Twoja kolej.

Odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, zdjął koszulę i pochylił się, by rozwiązać rzemienie sandałów.

Noc przebił ryk Ellegona. *... zabójcy,* mówił, jego głos był bardzo odległy. *Mają kusze, zgubę smoków...*

Karl ledwo słyszał smoka. Gdzie? pomyślał, starając się krzyczeć w myślach.

Mentalny głos stał się wyraźniejszy. *Lepiej. Farma Werthana. Zajęli dom, ale nie chcą pozostać w środku. Muszę bardziej się zbliżyć, żeby ich odczytać.*

- Mówiłeś, że mają zgubę smoków, więc jazda w górę, do diabła. Chcę, żebyś pełnił straż na dużej wysokości. Zostań powyżej zasięgu kuszy. Ilu ich jest? I co, do cholery, stało się z osłonami? Powinny wykryć eliksiry leczące zabójców, nawet jeśli nie mieli ze sobą innych magicznych przedmiotów.

*Nie mają eliksirów leczących, a zguba smoków nie jest magiczna. Po prostu kłóci się z magiczną częścią mojego metabolizmu.*

Nieważne. Ilu ich jest?

*Trzech. Nie mogłem za bardzo odczytać ich umysłów, ale kierują się w tę stronę.*

- Ihryk! - krzyknął. - Otwórz skrzynię z bronią i przynieś mi dwa pistolety. Szybko. - Zobaczył, że Andy-Andy już zakładała ubranie. - Chak! Do mnie!

Odwrócił się do żony.

- Odegramy to jak ćwiczenia, moja piękna - powiedział, zmuszając się do mówienia spokojnym tonem. - Zabierz dzieci do piwnicy.

Andy-Andy potrafiła mu utrudniać życie, ale nie w takich sytuacjach. Pobiegła w stronę pokoju Jasona. Karl podbiegł do szczytu schodów.

- U’len, zaprowadź służące, ja przyślę stajennego i Pendrilla!

Dopóki nie dowie się, że jest inaczej, Karl musiał przyjąć, że zabójcy polowali na niego. Po pierwsze musiał więc zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie i służącym.

U stóp schodów stał Chak z mieczem Karla i swoim bułatem. Rzucił pochwę z mieczem w stronę Karla, a sam zasalutował swoim ostrzem.

- Czy masz na myśli lepszego pomocnika?

Karl miał zamiar odpowiedzieć, ale przerwały mu krzyki z zewnątrz.

- Karl! To ja, Ahira! Jest ze mną Lou i Kirah!

Karl zbiegł ze schodów i gwałtownie otworzył drzwi. Cała trójka była na wpół naga, ale Ahira mocno ściskał swój topór.

- Wchodźcie, szybko. Kirah, pomóż Andy sprowadzić dzieci do piwnicy. Ahira i Lou, idźcie tam. Chak, idź z nimi. Zabiorę Tennetty, jeśli ją znajdę, albo pójdę sam.

- Ale...

- Moja rodzina jest najważniejsza. Liczę, że ty i Ahira zapewnicie im bezpieczeństwo. Wtedy będę się musiał martwić tylko o swoją skórę.

Chak otworzył usta, żeby się sprzeciwić, po chwili jednak wzruszył ramionami.

- Tak, Karl. Nikt nie przejdzie obok mnie.

Krasnolud ponuro pokiwał głową.

- Zrozumiano. - Podał swój topór Chakowi, po czym pomógł Andy i Kirah w sprowadzeniu trójki sennych dzieci po schodach do piwnicy.

Karl zastanowił się przez chwilę. Najważniejsze były posiłki, ale Nowy Dom znajdował się wpół drogi między miejscem, gdzie Ellegon zobaczył zabójców a obozem Davena. Niedobrze.

Ellegon, gdzie jest Tennetty?

*Zaraz będzie na zewnątrz. Ma zamiar osiodłać dla ciebie Marchewkę.*

- Dobrze. Chcę, żeby oddział Davena otoczył ten dom. Rozpalcie ogniska. Nic i nikt nie dostanie się do środka, dopóki nie odwołasz alarmu.

*Już lecę. * Głos smoka zaczął się oddalać.

- Czekaj! To wszystko może być zwodem. Po tym jak zaalarmujesz Davena, chcę żebyś poleciał spiralnym torem i przeszukał dolinę.

*Całą dolinę? To zajmie...*

- Zrób to. Potem wróć nad zabójców, ale dopiero kiedy się upewnisz, że byli sami.

*Sądzę, że ta trójka jest sama...*

Ellegon...

*Ale słyszę i jestem posłuszny. Powodzenia.*

Przyszedł Ihryk z dwoma pistoletami wyjętymi ze skrzyni na broń. Do tego przyniósł torbę z prochem, kulami i pakułami na przybitkę.

Karl podziękował skinieniem głowy, przypiął miecz i wcisnął pistolety za pas. Lepiej jeśli od razu wyjdzie na zewnątrz i przyzwyczai wzrok do ciemności. Spojrzał w dół na swój nagi tors, wiązane dżinsy i sandały z odkrytymi palcami. Kiepski pomysł. Z mieczem w ręku popędził do drzwi i w górę schodów do swojego pokoju.

Szybko rozebrał się w słabym blasku rozświetlonego kawałka stali nad głową, po czym ubrał się w czarne, zamszowe spodnie i czarną, wełnianą koszulę. Głowę przykrył czarnym, wełnianym kapturem, wciągnął obite metalem buty, przypiął miecz i zbiegł po schodach.

* * *

Stajnia znajdowała się mniej niż sto jardów od Nowego Domu. Piratka, ulubiony koń Tennetty, stała luzem w słabym deszczu.

Mimo wszystko prawie się roześmiał. Piratka była śnieżnobiałą klaczą, jedynie wokół prawego oka miała czarną łatkę, przez co wyglądała prawie jak koński odpowiednikiem Tennetty... choć opaska Piratki była tylko plamą.

Wszedł do stajni. Tennetty razem z sennym Pendrillem i chłopcem stajennym już założyła uzdę Marchewce i położyła derkę na grzbiecie kasztanki.

Karl wskazał palcem w stronę domu.

- Obaj idźcie do piwnicy i powiedzcie Ahirze, że kazałem zaryglować drzwi. Biegnijcie.

Kiedy Pendrill i chłopiec stajenny truchtem wybiegli ze stajni, Karl wziął swoje siodło z belki i osiodłał Marchewkę. Przeciwstawiając swoją siłę sile klaczy, docisnął popręg, po czym wsunął pistolety za pas, miecz w pochwie zaś przywiązał do siodła.

Czuł się bardzo osamotniony. Przeciwników było trzech i o ile nie zdecyduje się czekać na posiłki, stanie przeciwko nim sam z Tennetty. Nie chodziło o to, że nie doceniał umiejętności swoich czy kobiety, ale trzech na dwoje nie było zbyt dobrym układem sił. Zwłaszcza, że tych trzech mogło czekać na dwoje w ukryciu. Szkoda, że nie było z nimi Waltera, to był typ zadania dla niego.

- Chak? - zapytała.

- Z rodziną.

- Dobrze. - Tennetty pokiwała głową. - Szkoda, że nie ma tu Slovotsky’ego - dodała, jakby czytała w myślach Karla. - Czy czekamy i zabieramy kogoś z ludzi Davena?

Karl miał zamiar od razu powiedzieć nie, ale powstrzymał się.

- A ty co o tym sądzisz?

Potrząsnęła głową, wyprowadzając Marchewkę ze stodoły na dziedziniec.

- Nie lubię pracować z nowymi ludźmi. Drużyna Davena może być dobra, ale nie znamy ich. A w ciemności? Mogą równie dobrze postrzelić nas, jak zabójców. Poza tym - dodała, kładąc rękę na jukach - jeśli ktoś z rodziny Werthana jeszcze żyje, może potrzebować eliksiru leczącego, i to szybko. Radziłabym ruszać.

Karl wskoczył na grzbiet Marchewki i wziął wodze w lewą rękę.

- Ruszamy. - Ścisnął klacz kolanami. Pokłusowała do tylnego ganku, gdzie stał Ihryk i machał do niego.

- Karl, kazałeś mi wejść do piwnicy, ale...

- Twoja rodzina. - Karl pokiwał głową. - Jeśli Ahira sobie tu nie poradzi, ty i tak niewiele pomożesz. Możesz wziąć jakiegoś konia.

Tennetty zmusiła Piratkę do galopu, za nią podążyła Marchewka.

Wschodnia droga prowadziła bezpośrednio do farmy Werthana. Galopowali obok siebie błotnistą drogą, deszcz kompletnie przemoczył im ubrania, na polach szeptał wiatr.

Nie, pomyślał. To nie miało sensu. Zasadzka nie była strategią, na którą miał patent tylko Karl i jego ludzie. Gdyby miał urządzić zasadzkę na kogoś poruszającego się między farmą Werthana i Nowym Domem, urządziłby ją wzdłuż drogi. Nie miał gwarancji, że zabójcy nie byli przynajmniej na tyle sprytni.

- Czekaj! - zawołał i ściągnął wodze Marchewki. Wytarł wodę z twarzy, po czym potrząsnął głową, żeby choć trochę osuszyć włosy.

Tennetty zatrzymała Piratkę piętnaście jardów przed nim i zaczekała na niego.

- Nie możemy zostać na drodze, jesteśmy zbyt narażeni na atak. Tędy. - Zmusił Marchewkę do zejścia z drogi na pola, Tennetty podążyła za nim. Oczywiście to ich spowolni, konie nie mogły poruszać się między rzędami kukurydzy i po polach pszenicy tak szybko jak na drodze. Trafienie w pełnym galopie wprost na deszcz bełtów z kuszy spowolniłoby ich jednak jeszcze bardziej.

* * *

Niecałe piętnaście minut później zobaczyli jednopokojowy dom Werthana.

Przez okna z natłuszczonego pergaminu widzieli, że wewnątrz pali się światło, ale wszystko było śmiertelnie ciche. Zabrakło nawet zwykłych nocnych odgłosów; Karl słyszał jedynie oddechy obu koni i bicie własnego serca.

Zeskoczył z grzbietu Marchewki i niezgrabnie wylądował na rozmiękłej ziemi. Tennetty stanęła obok niego.

- Myślisz, że wciąż są w środku? - spytała szeptem. - Cholernie idiotyczny sposób na przeprowadzenie zabójstwa.

- Nie byłby taki cholernie idiotyczny, gdybyśmy byli na tyle głupi, żeby zapukać i wejść do środka. Wolę nie ryzykować. Założymy, że są w środku, być może jeden chowa się na zewnątrz na straży.

- A jeżeli tak nie jest?

- Jeśli ich tam nie ma, to zastanowimy się, co robić dalej. Teraz potrzebuję twojej współpracy, nie pokazów temperamentu.

Odwiązał pochwę i wziął ją do ręki.

- Trzymaj ostrze w pochwie - trzeba uważać na refleksy światła. - Chwycił miecz lewą ręką, w prawą wziął pistolet. Jeśli byłoby to konieczne, mógłby strzelić z pistoletu, upuścić go, po czym w ciągu sekundy wydobyć miecz, odrzucając na bok pochwę. Było to o wiele szybsze niż wyciąganie miecza z pochwy u pasa.

Tennetty podeszła do Piratki i odwiązała juki. Przerzuciła je przez ramię i mocno przywiązała do piersi rzemieniami.

Karl ostrożnie upuścił wodze Marchewki na ziemię i nadepnął na nie.

- Zostań tutaj - powiedział i gestem kazał Tennetty podążać za sobą. Odszedł garbiąc się, a kiedy doszli do krańca pola, zaczął się czołgać.

Dotarli tak na tyły domu i czekali tam, skuleni w ciszy na ubitej ziemi, nasłuchując.

Werthan nie miał porządnej stodoły tylko małą szopę, która służyła jako miejsce przechowywania narzędzi i kurnik. Cokolwiek zdarzyło się w domu, kurczaków to nie obudziło.

Tennetty przytknęła wargi do jego ucha.

- Czy znasz rozkład budynku?

- Nie. A ty?

- Niestety nie. - Potrząsnęła głową.

- W takim razie wezmę to. - Podał jej oba pistolety i wyjął miecz z pochwy, którą ostrożnie ułożył na ziemi. W ciasnej chacie miecz będzie bardziej przydatny niż pistolety, z których lepszy użytek zrobi Tennetty.

- Podkradnij się przed frontowe wejście i zrób trochę hałasu... nic zbyt oczywistego. Ruszę, kiedy to zrobisz. Gdybym potrzebował twojej pomocy, zawołam. W przeciwnym wypadku zostań na zewnątrz. Jeśli wykopię kogoś przez drzwi frontowe albo okno, należy do ciebie.

Pokiwała głową i zaczęła wstawać. Chwycił ją za ramię.

- Uważaj na siebie. Może ich nie być w środku.

Tennetty strząsnęła jego rękę.

- Ty rób swoje, ja zrobię swoje.

* * *

Karl stał przy tylnym oknie i czekał. Budynek mógł z łatwością stać się pułapką, ale co z tego? Niech tak będzie, niech zakładający pułapkę zostaną w niej uwięzieni.

Tennetty nieco zwlekała. Powinna robić jakiś...

Trzask!

Odgłos łamiącej się gałązki sprawił, że natychmiast zaczął działać. Kopniakiem otworzył tylne drzwi, odskoczył na bok i przebił się przez okno z natłuszczonego pergaminu.

Wylądował na boku na klepisku. Natychmiast zerwał się na równe nogi, w ręku trzymał miecz.

Wszystkie środki ostrożności były niepotrzebne. W chacie nie było nikogo.

Nikogo żywego, w pomieszczeniu czuł smród śmierci.

Karl zmusił się do patrzenia na trzy ciała z obojętnością lekarza. Werthan leżał na plecach, wpatrzony ślepo w sufit. Z lewego boku wystawało pierzysko bełtu. Jego żona i córka leżały na bokach, ich ubrania były w nieładzie. Kałuża krwi z podciętych gardeł już krzepła na podłodze.

Rekonstrukcja tego, co się wydarzyło, nie była zbyt trudna. Werthan musiał usłyszeć hałas i wyjść na zewnątrz. Może myślał, że łasica wpadła do kurnika. Napastnicy zabili jego, a później zamordowali żonę i córkę, żeby nie podniosły alarmu. Ślady na piętach Wethana wskazywały, że został przez nich wciągnięty do chaty.

Nie mógł zmusić się do uważniejszego przyjrzenia się dziewczynce. Miała tylko trzy latka.

Nie pozwolę sobie wpaść w gniew, pomyślał zmuszając się do uspokojenia pulsu. Zupełnie mu się to nie udało. Gniew prowadzi do bezmyślnych reakcji. Mój gniew jest ich sprzymierzeńcem, nie moim. Nie poddam się gniewowi.

- Tennetty - powiedział cicho - wychodzę. - Podszedł do frontowych drzwi, otworzył je i wyszedł na zewnątrz, zamykając je za sobą. Przestało padać, wilgotne nocne powietrze kleiło się do skóry.

- I co?

- Martwi. Werthan, jego żona i córka.

*Zlokalizowałem ich, Karl.*

Odchylił głowę do tyłu. Wysoko na niebie ciemna sylwetka Ellegona przemykała między gwiazdami.

- Gdzie są te bydlaki?

*Przy drodze, ćwierć mili stąd, tuż za tym starym dębem.*

Karl pokiwał głową. W ciemnościach z trudem widział drzewo.

*Zauważyli światło ognisk wokół Nowego Domu i zastanawiają się, co teraz zrobić. Przywódca przypuszcza, że ktoś mógł podnieść alarm, ale nie jest pewien. I rzeczywiście polują na ciebie, gdyby cię to interesowało. Powinieneś...*

- Broń?

*Dwie kusze, do tego miecze i noże, Karl. Mogę przyprowadzić kogoś z oddziału Davena i...*

- Nie. - Włożył dwa palce do ust i zagwizdał. - Są moi.

- Czemu gwiżdżesz? - Tennetty, z oczami szerokimi ze strachu, wyrwała mu dłoń z ust. - Nie są zbyt daleko, usłyszą cię.

- I o to właśnie chodzi. - Zdjął koszulę. - Do tego mnie zobaczą. - Uniósł głos - Słyszeliście to?! Czy mnie słyszycie?!

Żadnej odpowiedzi.

- Zwariowałeś, Karl. Nie możemy...

- Nie. - Zatrzymał wierzch dłoni niecały cal od jej twarzy. - Są moi - powiedział cicho. - Wszyscy razem i każdy z osobna.

- Przynajmniej weź pistolety...

- Nie. - Powoli potrząsnął głową. - Chcę czuć, jak umierają. Chcę... - powstrzymał się. Zatrzymaj uczucia na później. Kiedy będą martwi.

Uniósł miecz nad głowę i machał nim, biegnąc drogą w stronę starego dębu.

- Nazywam się Karl Cullinane! - krzyknął. - Słyszałem, że mnie szukacie, bydlaki. Czekam na was. Jeśli mnie chcecie, to chodźcie i mnie złapcie.

Gdy zbliżył się do drzewa, spomiędzy dwóch rzędów kukurydzy podniosła się ciemna sylwetka. Karl rzucił się na ziemię, nad jego głową ze świstem przeleciał bełt. Karl pobiegł w stronę mężczyzny, ale zabójca nie czekał na niego. Ponownie schował się w kukurydzy i pobiegł. Za bardzo się jednak spieszył, Karl mógł śledzić jego ruch, słuchając szmerów łodyg. Przeskoczył przez rząd kukurydzy i wpadł na zabójcę. Zarówno jego miecz, jak i kusza zabójcy, zniknęły gdzieś w nocy.

To się nie liczyło, był od Karla o połowę niższy. Gdy tarzali się po ziemi, Karl kopnął przeciwnika w krocze, po czym uderzył kantem dłoni w gardło zabójcy, miażdżąc tchawicę.

Mężczyzna zatoczył się i zaczął się krztusić. Umierał powoli.

O jednego mniej.

Karl odturlał się kilka stóp, podniósł na kolana i rozejrzał dookoła. Nadstawił uszu.

Nic. Żadnych dźwięków. Dwaj pozostali nie byli na tyle głupi, żeby w panice rzucać się po polu.

A Karl nie miał broni, jego miecz zgubił się gdzieś w ciemnościach.

Kiepsko. Teraz przeklinał swoją głupotę, kiedy na ślepo rzucił się do ataku i kazał Tennetty pozostać z tyłu, ale nie mógł nic na to poradzić. Gdyby podniósł głos, żeby zawołać pomoc, ujawniłby swoją pozycję dwóm pozostałym zabójcom, z których jeden miał kuszę.

*Z drugiej strony, mógłbyś wykorzystać mnie, nie?*

Racja. Zgubiłem pozostałych dwóch. Gdzie jest najbliższy?

Przez chwilę Karl czuł, jakby odległe palce głaskały jego mózg.

*Z tak dużej odległości nie mogę wejść wystarczająco głęboko. Nie wiem, w którą stronę patrzysz. W którą stronę od ciebie znajduje się ognisko?*

Karl na chwilę uniósł głowę ponad łodygi. Odległy blask przy drodze wskazywał, że ogniska otaczające Nowy Dom wciąż się paliły.

*Mam. Ten z kuszą jest dwa rzędy za tobą, między tobą a drogą, dokładnie na półmetku. Patrzy jednak w twoją stronę i nie będziesz w stanie go zaskoczyć.*

A drugi?

*To ci się nie spodoba. Biegnie wzdłuż drogi w stronę Nowego Domu, już przebył połowę trasy. Nie ma kuszy, ale więcej noży do rzucania niż Walter, a jeden lub dwa z nich mogą być pokryte zgubą smoków.*

Należy do Tennetty, wskażesz go jej. Ja zajmę się wszystkim tutaj.

Smok poleciał nad polem kukurydzy w stronę chaty.

Karl przeklinał się w myślach. Jego temperament jeszcze go zabije. Do diabła, chciał zabić łowców niewolników, ale pozwolił jednocześnie, żeby to gniew, nie rozum, wybierał środki do osiągnięcia celu, a z tego powinien był już dawno wyrosnąć.

Po pierwsze musiał odnaleźć swój miecz.

Przeszukał miękką ziemię, jednak znalazł tylko chwasty i błoto. Kiedy nadejdzie ranek, to nie będzie problem, ale do świtu było jeszcze wiele godzin.

Sprawdźmy, jak tam jego nerwy. Karl uniósł grudę błota i rzucił ją w noc, mniej więcej w stronę, gdzie według Ellegona znajdował się zabójca.

Uderzyła w łodygi kukurydzy i...

Cisza. Nic, do diabła. Ten dobrze znał swój fach. Gdyby wystrzelił na ślepo, Karl mógłby zaatakować go, zanim zdążyłby ponownie naładować kuszę.

Z drugiej strony...

Karl podszedł do martwego zabójcy i pozbawił go noża. Była to niezła broń, normalnej wielkości sztylet, prawie tak samo ciężki, jak produkowane w Domu noże bowie.

Uniósł trupa na ramię i dotarł naprzeciw miejsca, gdzie według Ellegona znajdował się zabójca. Przebił się przez jeden rząd kukurydzy i przepchnął ciało przed sobą przez kolejny.

Zabrzmiała cięciwa.

Karl przeszedł przez kukurydzę, przed sobą trzymał nóż.

Klęczący na ziemi łowca niewolników naciągał właśnie hakiem cięciwę.

- Witaj - powiedział Karl.


Dodano: 2006-09-22 12:36:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS