NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Rosenberg, Joel - "Srebrna Korona"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Rosenberg, Joel - "Strażnicy Płomienia"
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-84-1
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 352
"strażnicy płomienia", tom 3



Rosenberg, Joel - "Srebrna Korona" (rozdział 1)

ROZDZIAŁ PIERWSZY: Myśliwy


Z ciemności wewnątrz namiotu wysunęła się ręka i łagodnie schwyciła go za ramię.

- Karl, ta ly’veth ta ahd dalazhi. - Karl, czas wstawać.

Karl Cullinane natychmiast się obudził. Lewą ręką schwycił szczupłą talię i pociągnął, uderzając osobą o słupek namiotu, prawie go przewracając. Uniósł prawą rękę, aby zablokować możliwe pchnięcie nożem...

... i zatrzymał się, kiedy uświadomił sobie, kto to jest.

- Ta havath, Karl. - Spokojnie, Karl. Tennetty roześmiała się, czuł w uchu jej ciepły oddech. Przeszła z erendra na mocno akcentowany angielski i odepchnęła go od siebie. Roztarła ramię. - Andrei chybaby się to nie spodobało. Poza tym, jeśli zaczniesz się gwałtowniej ruszać, zrzucisz nam namiot na głowy.

Wypuścił ją i westchnął. Wolałby, żeby Tennetty ostrożniej go budziła i była mniej pewna, że rozpozna ją, zanim zrobi coś nagłego i morderczego.

- Co się stało, Tennetty? - zapytał w erendra. - Czy smok już tu dotarł? - Ellegon? pomyślał. Słyszysz mnie?

Bez odpowiedzi.

- Obudź się w końcu, Karl, pomyliły ci się dni. On ma przylecieć jutro.

- W takim razie Slovotsky?

Pokiwała głową.

- W drodze - powiedziała Tennetty, uśmiechając się lekko w słabym świetle latarni. Wyplątała się z jego koców. - Zauważył go Gerrin... i niedużą karawanę, która rozłożyła obóz przy rozwidleniu dróg.

- Łowcy czy kupcy?

- Z takiej odległości nie był w stanie tego rozpoznać. - Wzruszyła ramionami. - Jeśli są to łowcy, wyjaśniłoby to powrót Waltera. - Wstała na kolana i wyjętą z posłania słomką przeniosła ogień ze swojej latarni do jego. Przy okazji wyprostowała również słupek namiotu. Tennetty była szczupła, ale nie delikatna, pod obszarpaną, bawełnianą koszulą rysowały się mięśnie.

- Kazałam mojej drużynie osiodłać konie i zarządziłam szybki przegląd broni. - Uśmiechnęła się do niego przelotnie. Tennetty wyglądała na wiecznie skrzywioną, od wąskich oczu przez złamany nos aż po spękane wargi. Jej prawe oko otaczała wąska blizna, resztki lewego zakrywała czarna opaska.

- Dużo na siebie bierzesz, prawda?

- Możliwe. - Uniosła latarnię, płynnym ruchem wstała na równe nogi i przytrzymała dla niego klapę namiotu. - Chodźmy. - Po prawej stronie pasa zaczepiła krótki miecz o szerokim ostrzu, po lewej zaś prymitywny pistolet skałkowy.

- Daj mi chwilę - powiedział. Ręką sięgnął do amuletu Pająków zawieszonego na rzemieniu na szyi.

Był to stary odruch, sięgający jeszcze odległych czasów studenckich. Karl Cullinane zawsze miał problem z dopilnowaniem swoich rzeczy. Należące do niego pióra, ołówki, książki, zapalniczki, drobniaki i klucze znikały, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Amulet był zbyt ważny, nie mógł podzielić ich losu.

- Jeśli spotkasz Slovotsky’ego, powiedz mu, żeby przyszedł tutaj. A teraz każ zwinąć obóz i niech twoja drużyna czeka przy koniach... aha, powiedz Restiusowi, że tym razem zwierzęta mają być cicho, nawet jeśli będzie musiał poderżnąć gardło tej swojej klaczy.

- Mam kazać osiodłać twojego konia?

- Dobrze, tylko upewnij się, że popręgi są ściśle przymocowane... nie, zapomnij o tym. - Potrząsnął głową. - Nie. Lepiej sam się zajmę Kijkiem. - Nie ma sensu kogoś obciążać, skoro i tak sam będzie musiał wszystko sprawdzić.

- Coś jeszcze?

- Hmm... powiedz Chakowi, że chcę się z nim zobaczyć, kiedy będzie miał czas. To wszystko.

Pokiwała głową i odeszła.

Karl odrzucił na bok koce i ubrał się szybko. Najpierw wciągnął obcisłe bawełniane kalesony i grubą podkoszulkę, później szorstkie, skórzane spodnie. Na końcu naciągnął skarpetki i z trudem wepchnął stopy w ciasne, okute stalą buty.

Wibram, pomyślał po raz tysięczny. Ile ja bym dał za wibramowe podeszwy? Na pewno sto sztuk złota, z pewnością trzeciego najlepszego konia. Czy wymieniłby, na przykład, Marchewkę albo Kijka na parę dobrych podeszew? Pewnie nie, ale musiałby się nad tym długo zastanawiać. I tak nie będzie miał takiej okazji, po tej stronie tworzywa sztuczne pojawią się może za sto lat.

Odkrył dzbanek z wodą, ale pociągnął tylko łyk. Trochę płynu wylał na twarz i wytarł się brudnym ręcznikiem. Założył przez głowę skórzaną tunikę, po czym przypiął pas z mieczem, odruchowo sprawdzając, czy broń łatwo wychodzi z pochwy.

Zacisnął dłonie w pięści, wyprostował się i przeciągnął, próbując rozluźnić wiecznie napięte mięśnie karku i ramion.

Do diabła, pomyślał, wcale nie jest coraz łatwiej.

Pochylił się i wyjął z juków dwa nie załadowane pistolety i niedużą sakiewkę. Pistolety wepchnął za pas, a sakiewkę przywiązał do niedużego mosiężnego pierścienia, przymocowanego po prawej stronie pasa. Przeczesał włosy palcami, zdmuchnął latarnię i wyszedł w noc.

Nad nim, na smoliście czarnym niebie migotały miliony gwiazd. Czarodziejskie światełka były aktywne tej nocy. Czasem, kiedy zmieniały się powoli, trudno było je odróżnić od gwiazd, jednak nie tej nocy. Unosiły się w pół drogi między lasem a niebem, zapalały się i gasły, przechodząc jednocześnie przez całą skalę barw. Najpierw głęboka czerwień, potem krótki pomarańczowy błysk, później przejście w żółć, zieleń i różne odcienie niebieskiego aż do indygo. Wtedy znikały, pojawiając się po paru chwilach w błysku lazuru.

- Światełka są dzisiaj jasne - powiedział Wellem. Wpatrywał się w niebo, jednocześnie ostrząc sztylet. Gładkim, świadczącym o dużej praktyce ruchem przesuwał osełką po ostrzu. - Bardzo jasne.

- To prawda.

- Czuję się prawie, jakbym był znowu w Ehvenor. - Wellem wzruszył ramionami. - Rzadko pojawiają się tak daleko na północy.

- Jak myślisz, czym one naprawdę są? - spytał leniwie Karl.

- Nie dowiedziałem się niczego nowego, Karlu Cullinanie. Wciąż mogę ci dać tylko odpowiedź faerie - "czasem są, a czasem ich nie ma". Tej nocy są. - Odwrócił się, wciąż przeciągając osełką po sztylecie.

Był taki czas, kiedy młodszy, mniej zmęczony Karl Cullinane zatrzymałby się i podziwiał czyste niebo oraz migoczące w wielu kolorach światełka...

Ten czas, młodość, już minął. Teraz widział tylko niebo na tyle czyste i noc na tyle jasną, że nie mogła zapewnić osłony ani łowcom niewolników, ani ludziom Karla. Szkoda... gdyby noc była bardziej pochmurna, sześciu krasnoludzkich wojowników widzących w ciemnościach dałoby im przewagę. Karl zawsze wykorzystywał każdą możliwą przewagę, wolał zbytnio nie zawierzać swojemu szczęściu. I tak już za bardzo na nim polegał.

Dookoła niego na płaskowyżu rozciągał się obóz. Jego stu wojowników właśnie go zwijało. Niektórzy składali namioty i chowali sprzęt, niektórzy czyścili kusze i skałkówki, inni przez chwilę ostrzyli miecze i wykute przez Neherę noże bowie. Malutkie ognie do gotowania już dawno zgaszono, gdyż nawet kilka iskier mogło zdradzić ich obecność łowcom niewolników podróżującym z Pandathaway na wschód, gdzie polowali.

Wszyscy przygotowywali się w ciszy, od czasu do czasu tylko ktoś chrząknął lub mruknął jakiś komentarz. Czas przed bitwą był czasem ciszy. Nawet jeśli w lesie poniżej wszystko dobrze pójdzie, przed wschodem słońca niektórzy z nich będą ranni lub martwi.

Coś zaszumiało w krzakach za nim. Sięgnął po miecz.

- I choćbym szedł przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę... - powiedział znajomy głos.

Karl opuścił rękę.

- ... albowiem jestem najwredniejszym sukinsynem w całej tej dolinie - dokończył. - Jest za długie, Walter, nie nadaje się na hasło. Poza tym to ja jestem w obozie i to ja powinienem domagać się hasła, nie ty. Skończ z tymi bzdurami i wyłaź. I bądź ostrożniejszy następnym razem, Gerrin cię zauważył.

- Cholerny krasnolud ma dobry wzrok - powiedział Slovotsky, wychodząc z krzaków. Jak zwykle miał na sobie tylko sandały i luźne spodnie. Na jego prawym biodrze wisiały paski z nożami, na lewym zaś krótki miecz. Tors, ramiona i twarz przyciemnił mieszanką tłuszczu i popiołu, która już wytarła się tu i ówdzie na brzuchu i piersi. Na twarzy mężczyzny wciąż widniał uśmiech typu - "Wszystko jest w porządku ze wszechświatem, skoro jest w nim Walter Slovotsky". Był jednak wyraźnie wymuszony.

- Witaj z powrotem - powiedział Karl. - Brakowało mi ciebie. Trochę się już denerwowałem, nie było cię dość długo.

- Na pewno. Cieszę się, że jestem z powrotem. - Walter wykrzywił usta w uśmiechu. - Nie jesteś jedyny. I tak dzięki. - Między dwoma palcami trzymał swój amulet Pająków.

- To ci się nie spodoba - powiedział. - To cholerstwo zaczęło migać na czerwono, czyli łowcy niewolników mają ze sobą czarodzieja.

- Niech to diabli. - Karl splunął. Było to zaskakujące, ale nie bez precedensu. Zwykle tylko największe drużyny gildii łowców niewolników płaciły za usługi czarodziejów. - Jakoś sobie z tym poradzimy... po prostu najpierw pozbędziemy się czarodzieja. - Czarodzieje byli tak samo wrażliwi na atak z zaskoczenia jak inni.

- To były dobre wieści. Karl, oni mają strzelby.

- Co?!

- Strzelby. Zauważyłem trzy, a może ich być więcej. Mogą być gwintowane albo gładkolufowe... na tyle, na ile byłem w stanie zobaczyć, wyglądały zupełnie jak nasze skałkówki. Nie chciałem się za bardzo zbliżać, zawsze uważałem, że wyglądam lepiej bez dziur po kulach.

To były złe wieści. Coś takiego nie powinno się zdarzyć. Karl, Walter, Ahira, Andy-Andy i Lou Riccetti starannie strzegli tajemnicy wytwarzania prochu. Riccetti jeszcze nie podzielił się wiedzą z żadnym ze swoich inżynierów, choć większość z nich zapewne domyślała się, jakie są składniki. Inżynierowie jednak nie plotkowali.

O ile Karl wiedział, żadne strzelby ani proch nie wpadły w niepowołane ręce w ciągu pięciu lat ich wykorzystywania po tej stronie.

Wiedzieli, że nie będzie to trwało wiecznie, ale Riccetti oceniał, że minie co najmniej dziesięć lat, zanim tajemnica wycieknie na zewnątrz. Karl uznawał tę opinię za zbyt ostrożną. Oczywiście istniał pewien margines błędu, ale żeby proch nadawał się do użytku, musiał składać się w przybliżeniu z piętnastu części saletry, trzech siarki i dwóch sproszkowanego węgla drzewnego. Zajęłoby wiele lat, zanim inni wypracowaliby odpowiednie składniki i proporcje, mając do dyspozycji tylko opisy broni, której ludzie z Domu używali oprócz mieczy i łuków. Budowa strzelb, które nie wybuchałyby użytkownikom prosto w twarz, też powinna była spowolnić miejscowych.

To wszystko powinno było zająć wiele czasu...

- Cholera - westchnął. - Jesteś pewien? Nieważne. - Gestem przeprosił Waltera. Skoro Slovotsky utrzymywał, że łowcy niewolników mieli broń palną, to tak musiało być, choć wydawało się to absurdalne.

Karl wezwał najbliższego wojownika, nastolatka o pająkowatych kończynach, którego często używał jako gońca.

- Tak, Karl?

- Erek, przekaż Tennetty, że jeszcze nie atakujemy, i każ jej spętać konie. Urządzam naradę i chcę, żeby dowódcy oddziałów przybyli tutaj jak najszybciej. I chcę, żeby zapalono latarnię w moim namiocie. Powtórz.

Erek przymknął oczy.

- Atak odłożony bezterminowo. Tennetty ma nakazać spętanie koni. Chak, Piell, Gwellin i Tennetty mają natychmiast zgłosić się do ciebie. Twoja latarnia ma zostać zapalona.

Chłopak otworzył oczy i pytająco spojrzał na Karla. Kiedy ten skinął głową, Erek uśmiechnął się i odbiegł.

- Dobry dzieciak - stwierdził Slovotsky. - Szkoda, że tak kiepsko strzela.

- Strzelby to nie wszystko - parsknął Karl. - Chciałbym, żebyś równie dobrze radził sobie z mieczem. Mały Erek pokonuje Chaka średnio raz na cztery pojedynki. - Kiedy Wellem pojawił się z latarnią, gestem zaprosił Waltera do swojego namiotu.

- Chcesz usłyszeć to teraz? - zapytał Slovotsky, siadając po turecku na podłodze.

- Zaczekaj. Reszta zaraz tu będzie.

* * *

Dowodzenie, jak pomyślał Karl, zbyt często oznaczało wysłuchiwanie niemądrych kłótni. Nie wystarczyło, że zażądał posłuszeństwa, musiał na nie zapracować... i to nie raz, lecz wiele razy. Przez to musiał również pozwolić swoim wojownikom na robienie błędów, przynajmniej wtedy, gdy niczym to nie groziło.

- O co cały ten hałas? - Gwellin wzruszył ramionami. - Mogą rano nie ruszyć dalej...

- Na pewno to zrobią - wtrącił się Slovotsky. - Po co mieliby zostawać?

- Jutro wieczorem będziemy mieli do pomocy smoka. Jemu kule nie szkodzą.

- Idiota! - Tennetty splunęła. - A jeśli mają zgubę smoków? Poza tym, czy sądzisz, że będziemy w stanie ich zaskoczyć, jeśli po niebie będzie latał smok?

- Kto mówi, że mamy ich zaskoczyć? Ellegon powinien być w stanie upiec ich wszystkich.

- Doskonały pomysł. Chciałabym to zobaczyć. - Odwróciła się do Waltera. - Pieczony proch jest dość hałaśliwy, nieprawdaż?

- Owszem. To kiepski pomysł, zwłaszcza jeśli będziemy gdzieś w okolicy... a szczególnie, jeśli chcemy wziąć próbkę do analizy. Wymyśl coś innego, Gwellin.

- W takim razie - powiedział krasnolud, uderzając pięścią w ziemię - powinniśmy przepuścić tę grupę. - Gwellin wraz z sześcioma krasnoludami służył Karlowi tylko na czas określony. Wszyscy oszczędzali swoje części łupu, aby móc wrócić do Endell ze zdobytymi kosztownościami i nabytą wiedzą. Karl lubił towarzystwo Gwellina, gdyż dobrze było wysłuchać rady kogoś, kto do zabijania i okradania łowców niewolników podchodził obiektywnie i bez uczuć.

- Mów dalej - powiedział Karl. - Dlaczego sądzisz, że powinniśmy ich przepuścić?

Krasnolud potarł usianą zmarszczkami twarz.

- Nie ciągną ze sobą łańcucha niewolników, więc na całej wyprawie moglibyśmy zyskać tylko trochę krwi, złota i może ten ich proch. Grupa takiej wielkości prawdopodobnie nie ma ze sobą zbyt dużo złota, a ja nie chcę stawać przeciwko strzelbom, jeśli nie muszę. - Uniósł swoją ogromną maczugę. - To jest wolniejsze niż kula.

- Nie bądź głupi. - Ch’akresarkandyn potrząsnął głową. Był niski jak na człowieka, tylko o głowę wyższy od krasnoluda. Ruchy jego głowy i dłoni były powolne i leniwe, ale sam Chak taki nie był. Niski, ciemnoskóry mężczyzna był dobrym szermierzem i skutecznym nauczycielem fechtunku i strzelania. - Wiesz, jak robić proch?

- Nie, a ty? I co z tego?

- Problem - wtrąciła się Tennetty ze zwykłym grymasem na twarzy - polega na tym, że oni też nie powinni. - Spojrzała na Karla ze zmarszczonym czołem, jakby zastanawiała się, dlaczego pozwolił na ciągnięcie tej dyskusji. Tennetty silną ręką trzymała swój oddział. Jej wojownicy mogli albo robić dokładnie to, dokładnie wtedy i dokładnie w taki sposób, jak im powiedziała, albo szukać sobie nowego dowódcy podczas następnego wypadu. - Musimy się dowiedzieć, jak go dostali i, jeśli to możliwe, odciąć ich od źródła.

Odruchowym gestem wsunęła palec wskazujący prawej ręki pod opaskę i zaczęła się drapać. Karl zanotował w pamięci, że kiedy wrócą do Domu, musi kazać Thellarenowi zbadać oczodół kobiety. A może namówi ją na kupienie szklanego oka, które chciał jej sprzedać kapłan?

- To wasz problem. - Gwellin wzruszył ramionami. - To w waszych brzuchach płonie ogień, nie w moim.

- Masz rację - ponuro zgodziła się Tennetty.

- Ale jak oni zdobyli proch? - zapytał Piell. Elf zaplótł palce przed twarzą i zamyślił się. - To musiał być ten Riccetti. Musiał się sprzedać.

- Piell - odezwał się Slovotsky, prychając głośno - po tamtej stronie jest stare powiedzenie...

- Znowu? - Chak uniósł wysoko ręce. - Po tamtej stronie zawsze jest jakieś stare powiedzenie. I z jakiegoś powodu zawsze nazywa się prawem Slovotsky’ego. Które to tym razem?

- To, o którym myślałem, brzmi mniej więcej tak: "Jeśli nie wiesz, o czym mówisz, lepiej używaj ust tylko do żucia". Nie wspominając już o tym, że Lou nie miał się jak sprzedać, prawdopodobieństwo, że zdradził przyjaciół, jest takie samo jak to, że zakochasz się w krasnoludzkiej kobiecie. - Wyciągnął z sakiewki kawałek suszonego mięsa i rzucił je elfowi. - Lepiej weź to.

Piell odepchnął mięso i spojrzał wściekle na Waltera.

- Walterze Slovotsky...

- Wystarczy. - Karl uniósł dłoń. Nie chodziło o to, że miał coś przeciwko niewielkim tarciom między dowódcami oddziałów, jeśli ograniczało się to tylko do narady. Dzięki temu mogli upuścić trochę pary i nie denerwowali się tak przed bitwą. Ale co za dużo, to niezdrowo. - Nasz problem wygląda tak, jeśli łowcy mają broń palną...

- Widziałem...

- Zamknij się, Walter. Jeśli mają broń palną, to musimy się dowiedzieć co i jak. Prawdopodobnie osłony nie są tak dobre, jak twierdzi Thellaren.

Istniała jeszcze jedna możliwość, która mroziła Karlowi krew w żyłach. Dom zapłacił kultowi Pająków sporo złota za założenie i podtrzymywanie osłon, które służyły zarówno jako magiczny alarm, jak i chroniły dolinę przed spojrzeniem kryształowych kul czarodziejów z Pandathaway. Thellaren i Andy-Andy twierdzili, że aby przerwać zaklęcie, potrzebny byłby czarodziej o mocy zbliżonej do wielkiego mistrza Luciusa.

A jeśli walczyli z kimś takim?

Uznał, że nie należy się tym przejmować. Gdyby rzeczywiście walczyli z czarodziejem równie potężnym jak Arta Myrdhyn lub Lucius, już dawno byliby martwi.

- Tak czy tak - stwierdził Karl - musimy ponownie przemyśleć plan ataku.

Gwellin potrząsnął głową.

- Nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą, nie ma zbyt wielu różnic. Jeśli ich zaskoczymy, to może...

- ... będziemy w stanie ich wszystkich zabić - dokończył Karl za krasnoluda. Potrząsnął głową. - I to jest właśnie problem. Nie możemy mieć do dyspozycji tylko martwych łowców. Nie tym razem - trupy nic nam nie powiedzą. Przynajmniej jednego musimy wziąć żywcem, a najlepiej dwóch.

- Niech będzie trzech. - Tennetty kontemplowała ostrze swojego noża. - Zwykle dość szybko ich zużywam. - Uniosła brew. - To ja będę ich przesłuchiwać, prawda?

- Może. Musimy także zdobyć przynajmniej jedną strzelbę...

- To nie będzie problem, nawet jeśli...

- ... i przynajmniej jeden woreczek prochu. Chcę go mieć najwięcej, jak się tylko da. Pierwszy plan odpada. Nie możemy po prostu pogalopować na nich, żeby wyciągnąć ich z obozu do miejsca, gdzie wystawią się na strzały. Musimy być bardziej podstępni.

- Lubię, kiedy jesteś podstępny. - Chak uśmiechnął się.

- Przepraszam, Chak. Nie tym razem.

Mężczyzna zasmucił się.

- Muszę zostać ze swoim oddziałem?

- Tak. Walter...

- Czekaj, Karl. Ja nie lubię, kiedy jesteś podstępny.

- Tym razem spodoba ci się nawet mniej niż zwykle, Walterze. Jak dobrze sobie radzisz z kuszą?

- Tak sobie, sam zresztą wiesz. - Slovotsky skrzywił się.

- Fakt. - Karl mógł liczyć na Waltera, jeśli chodziło o przeprowadzenie zwiadu. Slovotsky wchodził i wychodził z miejsc, w których, jak mógłby przysiąc Karl, nawet spadający liść wywołałby alarm. Do tego Walter dobrze rzucał nożem i znośnie radził sobie z mieczem. Poza tym był jednym z lepszych strzelców w Domu. Niestety kiepsko strzelał z kuszy, a pozbycie się przynajmniej jednego strażnika, nie alarmując jednocześnie łowców, może wymagać zasięgu i ciszy tej broni.

Westchnął ze skruchą, próbując zdecydować, czy jest hipokrytą. Do diabła, nie mogę powierzyć tego nikomu innemu. To moja odpowiedzialność.

- Właśnie dostałeś asystenta.

- Kogo?

- Mnie.

* * *

Karl skończył rozsmarowywać mieszankę tłuszczu z popiołem na swoim nagim torsie. Stał bez ruchu, kiedy Walter zajmował się jego twarzą. Slovotsky pokiwał głową.

- Powinno wystarczyć. Pamiętasz, masz trzymać buzię na kłódkę... nie chcę, żebyś świecił tymi białymi ząbkami. Poza tym, jeśli któryś z nich spojrzy w twoją stronę, przymknij oczy... białka mogą być widoczne.

- Rozumiem. - Karl odwrócił się do reszty. Wcale nie musiał sam wydawać rozkazów, mogli tym zająć się Tennetty albo Chak, ale Karl nie chciał trzymać innych na dystans. Nie byli tylko wojownikami, ale także przyjaciółmi. Niektórych z nich może widział po raz ostatni, powinien przynajmniej o nich pamiętać.

Moralność nie chroni przed śmiertelnością. Był to pewnego rodzaju epigram, zbyt przygnębiający, by przekształcić go w prawo Slovotsky’ego.

Stwierdzenie to nie było tylko prawdziwe, lecz również ważne. Dobrzy ludzie mogą zginąć, walcząc po dobrej stronie w sprawiedliwej wojnie. Zdarzyło się to pod Gettysburgiem, Sommą i Anzio, w Normandii i Entebbe.

Zdarzyło się to również w Ehvenor, gdzie śmierć Fialta kupiła Karlowi i reszcie drużyny kilka sekund. I w Melawei, gdzie krew Rahffa Furnaela spłynęła na piasek. Niedaleko Metreyll, w Wehnest i...

- Chak? - Odwrócił się do niskiego mężczyzny, który w ciszy stał obok niego.

- Tak, Kharl? - Chak był spięty, skoro mówił z obcym akcentem. - Chciałeś mi powiedzieć, dlaczego przypisałeś Ereka do mojego oddziału. Na pewno nie dlatego, że dobrze posługuje się strzelbą lub śrutówką, więc pewnie dlatego, że chcesz, żebym miał na niego oko, co?

- Nie próbuj czytać mi w myślach. Tylko Ellegon to potrafi.

- Przepraszam. Czego chciałeś?

- Cóż... - Karl uśmiechnął się. - Tak się składa, że chciałem cię prosić, żebyś miał oko na chłopca. Co?

Chak odpowiedział uśmiechem.

- Szkoda, że nie umiem czytać ci w myślach.

Karl zaśmiał się.

Chak spoważniał. Otworzył usta, zamknął je ponownie i wzruszył ramionami.

- Też przypomina mi trochę Rahffa. - Mocno zacisnął rękę na ramieniu Karla. - Ale - dodał w mocno akcentowanej angielszczyźnie - chcę przekazać oddział z dwoma strzelbami Wellemowi. On radzi sobie z tego rodzaju masakrą równie dobrze jak ja. Już kazałem mu uważać na Ereka.

- I?

- Chcę pilnować twoich pleców. Kiedy nie ma mnie w pobliżu, często pojawiają się w nich dziury. - Chak uniósł dłoń, by powstrzymać sprzeciw Karla. - Zastanów się, proszę... Jason kazał mi uważać na ciebie, a ja nie lubię sprzeciwiać się rozkazom Cullinane’a.

Karl zawahał się przez chwilę.

- Powiem jeszcze jedno i już będę cicho. Trzech ma większą szansę na zdobycie próbki prochu niż dwóch. Czy tak nie jest, Kharl?

- To fakt. - Karl westchnął. - Rozbierz się... ciebie nie trzeba będzie smarować. - Wśród tłumu znalazł Wellema i spojrzał na niego. - Wellem, chcesz tego? - zapytał.

Gdy Wellem skinął głową, Karl uniósł kciuk do góry.

- Dobrze, oddział z dwoma strzelbami jest na ten jeden raz twój.

Wellem po raz kolejny pokiwał głową, po czym odwrócił się do reszty swojego oddziału i zaczął coś szeptać.

- Posłuchajcie, ludzie - powiedział Karl. - Do wiadomości tych, którzy jeszcze nie słyszeli. Łowcy niewolników mają strzelby. Przynajmniej trzy, choć musimy założyć, że jest ich więcej. Wiemy również, że mają ze sobą czarodzieja. Zanim tutaj rozpęta się piekło, Walter i ja spróbujemy zabić czarodzieja, schwytać łowcę albo dwóch, zdobyć strzelbę i trochę ich prochu. To my złapiemy łowcę i utrzymamy go przy życiu, nie musicie się więc martwić, że zabijecie nie tego, co trzeba.

- O dwie sprawy powinniście się martwić. Po pierwsze Walter, Chak i ja będziemy przed wami. Uważajcie, w kogo celujecie. Nie chcę powtórki z Metreyll. - Potarł plecy tuż nad nerką. - Nie chodzi o to, że boję się bólu, po prostu kule i proch są zbyt cenne, by marnować je na moją skórę.

Przez tłum przebiegła salwa śmiechu. Dobrze, to ich trochę rozluźni.

- Po drugie, już wkrótce będzie tutaj trzydziestu przerażonych łowców niewolników, którzy będą wiedzieć, że ich atakujemy i że nie chcemy ich wziąć do niewoli. Nie będą też zbyt zachwyceni Walterem, Chakiem czy mną.

Skinął na Waltera. Lepiej, żeby Slovotsky opisał im to, co sam widział, niż gdyby mieli usłyszeć opis z drugiej ręki. Walter ukląkł w świetle osłoniętej latarni i wygładził ziemię.

- Tutaj jest ich ognisko, dokładnie na samym środku łąki, na wschód od rozgałęzienia. - Narysował na ziemi symbol X. - Trzy wozy - tutaj, tutaj i tutaj. Ten jest najbardziej zdobiony. Zakładam, że należy do czarodzieja. My dwaj... trzej ruszymy z południowego wschodu, równolegle do głównej drogi, i dotrzemy tutaj. To pozostawia nam jeszcze dwóch strażników. Byli... yy... tutaj i tutaj. Wszyscy strażnicy mają strzelby. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy wewnątrz koła utworzonego przez wozy lub w samych wozach są inne strzelby. - Wzruszył ramionami.

- Skoro jadą z Pandathaway, nie dziwi mnie, że nie wiozą niewolników. W wozach najprawdopodobniej są ich zapasy. Może to być tylko jedzenie, ale równie dobrze wozy mogą być załadowane strzelbami i prochem, więc uważajcie.

- Słyszeliście to, ludzie? - spytał Karl. - Baryłka prochu może nieźle eksplodować, więc lepiej miejcie oczy szeroko otwarte. Jeśli zobaczycie ogień w którymś wozie, krzyczcie - ogień! Jeśli usłyszycie, że ktoś krzyczy - ogień! - spróbujcie znaleźć jakąś osłonę między sobą a wozami. Wszyscy zrozumieli? Świetnie. Gwellin, twoja kolej.

Krasnolud wstał.

- Mój oddział idzie za wami najbliżej jak to tylko możliwe, na tyle jednak daleko, żeby nikt nas nie usłyszał ani nie zobaczył. Jeśli zostaniecie zaatakowani, wystrzelimy rakietę i wesprzemy was salwą w stronę czarodzieja lub jego wozu. Druga, trzecia i czwarta salwa z kusz. Później wchodzimy z toporami, maczugami i młotami. Jeśli nikt was nie zauważy, czekamy na wasz sygnał i dalej robimy to samo.

- Dobrze. Piell?

Elf pokiwał głową.

- Moja grupa pozostaje za krasnoludami jako druga fala. Naszym celem będzie zmuszenie łowców do ucieczki w stronę oddziału Chaka... Wellema. Jeśli będzie to niemożliwe, wystrzelę kolejną rakietę. Tak?

- Tak. Tennetty?

- Jesteśmy tym, co ty nazywasz zabezpieczeniem. Mój oddział pozostaje w rezerwie, czekamy z końmi na drodze w takiej odległości, żeby nikt nas nie usłyszał. Ruszamy, kiedy bitwa rozgorzeje na dobre. Jeśli łowcy będą uciekać, pogonimy ich w stronę oddziału z dwoma strzelbami. Jeśli będą się trzymać, spróbujemy ich rozproszyć i wyłapać najwolniejszych. Jesteśmy też odpowiedzialni za zabicie dwóch strażników, jeśli ludzie Gwellina lub Chaka nie dopadną ich wcześniej. To bardzo proste - jeśli będą uciekać, będziemy ich gonić. Jeśli nie - zmusimy ich do ucieczki, a potem będziemy ich gonić.

- I?

Westchnęła.

- Jeśli wszystko pójdzie źle, ratujemy tych, których się uda, i wycofujemy się. Zbieramy również rannych, podajemy im eliksir leczący, po czym wracamy tutaj i czekamy na Ellegona. Wolałabym...

- ... być w samym środku walki. - Karl zdusił westchnienie. Tennetty przez dziesięć długich lat była niewolnicą i jej ulubioną rozrywką były kąpiele w krwi łowców niewolników. Pani, jesteś psychopatką. Na całe szczęście dla nas obojga, cholernie skuteczną.

Popatrzył po twarzach ludzi.

- Dobra, koniec gadania. Zróbmy to.

* * *

Przy drodze na pomarańczowo płonęło ognisko łowców niewolników. Chak szedł jako ostatni, Karl trzymał się około dwóch jardów za Walterem, naśladując jego zgarbioną sylwetkę. Skradał się przez las, równolegle do drogi, ostrożnie stąpając po wilgotnym poszyciu. Od czasu do czasu klepał kołczan przymocowany do prawego uda.

Kiedy szedł, o jego lewe udo obijała się bezgłośnie skórzana sakiewka, w plecy zaś wrzynała się pochwa miecza, co było w pewien sposób uspokajające. Przez ramię przerzucił manriki-gusari. Aby nie grzechotało, przez ogniwa łańcucha przeplótł kawałki materiału. Wsparł dłoń na owiniętych w skórę dwóch skałkowych pistoletach, wciśniętych za pas.

Jestem cholernym chodzącym arsenałem, pomyślał. Ale zawsze...

- Na ziemię - syknął Slovotsky. Mówił tak cicho, że jego głos dochodził najwyżej na odległość kilku stóp.

Karl schował się za drzewem i opadł na ziemię. Znajdujący się sześć stóp za nim Chak położył się na ziemi i zastygł nieruchomo jak posąg.

Karl usiłował w napięciu usłyszeć to, co zaniepokoiło Waltera.

Nie słyszał nic niezwykłego. W koronach drzew nadal szumiał wiatr, gdzieś w pewnej odległości trzaskał ogień, ale to wszystko. A może to były odległe głosy? Możliwe.

Walter gestem przywołał Chaka, po czym cofnął się do nich, jego wargi znajdowały się jedynie kilka cali od ich uszu.

- Coś jest nie tak. Zaczekajcie przez chwilę - powiedział. - Muszę iść na zwiady.

- Kłopoty?

- Może. Zaraz wracam. Pilnujcie moich rzeczy. - Slovotsky ułożył w korzeniach drzewa skórę z pistoletami, obok umieścił szablę i odczołgał się.

Nie było go przez długi czas. Karl przestał liczyć uderzenia serca przy trzysetnym i leżał cicho, czekając.

Do diabła, pospiesz się, Walter, pomyślał.

- Za bardzo się martwisz, szefie. - Chak poklepał go po ramieniu.

- To mój zawód, do diabła - odpowiedział szeptem Karl. Nie mógł czekać w nieskończoność, zbyt wielu ludzi było w to zamieszanych. W końcu Tennetty, Wellem albo Gwellin staną się zbyt nerwowi i zaczną atak, nie czekając na sygnał. Jeśli do tego momentu Walter albo Karl nie wyeliminują czarodzieja, łowcy niewolników wkrótce zyskają przewagę mimo zaskoczenia i przewagi liczebnej drużyny Karla. - I nie mów do mnie szefie.

- Jak sobie życzysz, szefie.

Karl polegał na Chaku, gdyż był on absolutnie godny zaufania, jeśli chodziło o sprawy poważne. Najbardziej jednak lubił w ciemnoskórym mężczyźnie jego niechęć do traktowania czegokolwiek poważnie, za wyjątkiem sytuacji, kiedy było to konieczne. Chak lubił żartować przed walką, mówił, że to go uspokaja i rozluźnia nadgarstek.

- Karl - z ciemności zabrzmiał szept Waltera - to ja.

- Co...

- Spokojnie, tym razem nam się udało. Czarodziej odszedł od wozów i ognia. Wygląda na to, że w obozie odbywa się orgietka, co, jak podejrzewam, musiało mu przeszkadzać. Odszedł przynajmniej sto jardów w głąb lasu, żeby sobie ulżyć, więc...

- Co zrobiłeś?

- Poderżnąłem mu gardło i ukryłem ciało w korzeniach starego dębu. Na starość robię się krwiożerczy, co?

- Nieważne... mówiłeś coś o orgii?

- Tak. Mają ze sobą dwie kobiety i się wymieniają. Dziwne, prawda?

- Tak. - To było dziwaczne. Ci łowcy jechali z Pandathaway, miasta, gdzie łowcy z gildii przywozili niewolników, nie zaś wywozili. Zabranie ze sobą niewolników oznaczało nie tylko dodatkowe koszty karmienia ich przez całą drogę, ale też zmniejszało ilość miejsca dostępnego dla ludzkiego ładunku w drodze powrotnej.

- Co o tym sądzisz? - spytał Walter. - To nie ma sensu.

Chak potrząsnął głową.

- Może mieć, jeśli ci łowcy nie planują napaści, ale robią coś innego. Jeśli nie chcą przywieźć z powrotem niewolników, mogli zabrać ze sobą towarzystwo. Może być to również rodzaj transakcji. Jeśli gdzieś dostaną duży łańcuch niewolników, dodatkowe koszty zabrania dwóch kobiet dla rozrywki nie będą się liczyć.

Transakcja? To znaczy, że łowcy mieli ze sobą dużo pieniędzy. Chyba że...

Strzelby. Może zabierali gdzieś strzelby, planowali je sprzedać. Ale gdzie? Dlaczego? Teraz jeszcze ważniejsze było schwytanie kogoś żywcem.

- Zmiana planów - stwierdził Karl - nie zabijamy strażnika, tylko go porywamy.

- Zawsze musisz komplikować sprawy, co? - Chak wzniósł oczy do nieba.

Walter potrząsnął głową.

- Nie podoba mi się to. Strażnik wciąż jest tam, gdzie był poprzednio... około sto jardów przed nami, ale po drugiej stronie drogi.

- Jak stoi?

- Bokiem, patrzy się na drogę.

- Dobrze. Wracaj i każ Gwellinowi przyprowadzić swoich ludzi bliżej, niech staną tuż przed zakrętem. Niech odeśle razem z tobą Daherrina.

- To nie ma sensu... tak wielu ludzi niej jest w stanie poruszać się cicho. Strażnik usłyszy ich z tej odległości.

- Do tego czasu już będzie związany. Kiedy sprowadzisz ludzi Gwellina, ty i Daherrin pobiegniecie do miejsca, gdzie teraz jest strażnik. Tam będziemy. Daherrin odciągnie strażnika, a my trzej postaramy zbliżyć się do ogniska, zanim rozpęta się piekło. Spróbujemy wydostać niewolnice.

- Wiedziałem. - Chak spojrzał znacząco na Waltera. - O to właśnie chodzi w zmianie planów. - Wzruszył ramionami. - Cóż, chyba nie muszę się bardzo zestarzeć... a ty?

- Skończ z tym - syknął Karl. - Kiedy rozpocznie się atak, możemy nie być w stanie wydostać ich żywcem. Jak to obaj oceniacie?

- Nieźle, całkiem nieźle. - Chak wzruszył ramionami.

- Nie podoba mi się to, Karl. Za strażnikiem jest kępa krzaków, będziesz musiał przejść prosto przez drogę, żeby go dostać. Ja jestem cichszy niż ty. Powinienem zająć się strażnikiem, podczas gdy ty...

- Nie. - Walter może i był cichszy niż Karl, ale Karl był silniejszy. To może być ważne. - W końcu ktoś może pójść szukać czarodzieja. Ruszaj!

Slovotsky zacisnął rękę na ramieniu Karla.

- Życzę szczęścia...

- Dzięki.

- ... będziesz go potrzebować.

* * *

Karl skulił się za krzakami i obserwował strażnika, który siedział po drugiej stronie drogi na sięgającym do pasa kamieniu i patrzył się w noc.

Żeby schwytać strażnika, będzie musiał przejść przez drogę pod nosem mężczyzny. Nawet jeśli mu się to uda, będzie musiał być wystarczająco szybki, żeby uciszyć go, zanim zaalarmuje resztę łowców.

Małe szanse. Pokryta głębokimi koleinami bita droga miała w tym miejscu szerokość zaledwie pięciu jardów, ale to będzie najdłuższe pięć jardów w jego życiu.

Może zbyt długie.

W takich chwilach prawie słyszał kpiący głos Andy-Andy. Chyba znowu wpakowałeś się w kłopoty przez swoją gadaninę. W porządku, bohaterze, jak zrobiłby to Conan?

Cóż... Conan pewnie cicho zakradłby się za plecy strażnika i uderzył go pałką w głowę, a ten padłby nieprzytomny.

Dlaczego więc ja tego tak nie zrobię?

Ponieważ jestem Karlem Cullinane’em, nie Conanem. Ponieważ naprawdę to nie odbywało się w taki sposób. Nawet gdyby udało mu się zbliżyć na odpowiednią odległość, istniało duże prawdopodobieństwo, że efektem ciosu byłby krzyk strażnika albo zgruchotana czaszka.

Lepiej wymyśl więc inny sposób. Ostrożnie ruszył w stronę lasu. Palcami grzebał w ziemi, aż znalazł kamyk wielkości winogrona. Wrócił do Chaka i delikatnie ułożył na ziemi kuszę, kołczan i pistolet, po czym równie delikatnie zdjął z ramienia manriki-gusari i obwiązał je sobie wokół szyi. Sięgnął za plecy, by rozluźnić miecz w pochwie. Wyjął z sakiewki kawałek materiału oraz kilka rzemieni i wziął je w lewą rękę.

- Masz - szepnął Karl, podając Chakowi kamyk. - Policz powoli do pięćdziesięciu i rzuć kamień ponad głową strażnika, za niego.

Chak pokiwał głową.

- Raz... dwa... trzy...

Karl odczołgał się do drogi, licząc w milczeniu, i czekał... dwadzieścia trzy... dwadzieścia cztery...

Strażnik wstał na chwilę, by się przeciągnąć, podrapał po kroczu i ponownie usiadł.

... trzydzieści pięć... trzydzieści sześć...

Karl napiął się, zacisnął szczękę, by powstrzymać się od zgrzytania zębami i uniósł manriki-gusari.

... czterdzieści dwa... czter...

Kamyk przeleciał przez krzaki, strażnik zerwał się na równe nogi, unosząc jednocześnie strzelbę.

Karl podniósł się ponad drogę, jednym płynnym ruchem rozkołysał i rzucił manriki-gusari.

Metrowy łańcuch z gwizdem przeleciał przez nocne powietrze i owinął się wokół szyi strażnika, przewracając go. Strzelba mężczyzny wylądowała w krzakach. Karl wyciągnął miecz i rzucił się w stronę strażnika. Gdy ten sięgnął po nóż, Karl uderzył go płazem miecza.

Cullinane dotknął czubkiem miecza szyi strażnika.

- Jeśli krzykniesz - szepnął - zginiesz. Bądź cicho, a przeżyjesz. Masz moje słowo.

- Kim...

- Cullinane. Karl Cullinane.

Oczy łowcy niewolników rozszerzyły się. Karl kopnął go w splot słoneczny, po czym wepchnął kawałek szmaty w usta mężczyzny, gdy ten próbował złapać oddech.

- Nie mówiłem, że nie będzie bolało. Powiedziałem tylko, że przeżyjesz.


Dodano: 2006-09-22 12:36:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS