NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Rosenberg, Joel - "Miecz i Łańcuch"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Rosenberg, Joel - "Strażnicy Płomienia"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-83-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 272
"strażnicy płomienia", tom 2



Rosenberg, Joel - "Miecz i Łańcuch" (rozdział 1)

Wprowadzenie

Wszystko zaczęło się jako gra, spokojny, przyjemny wieczór dla siódemki studentów.

Karl Cullinane, Jason Parker, James Michael Finnegan, Doria Perlstein, Walter Slovotsky, Andrea Andropolous i Lou Riccetti spotkali się, aby zagrać w grę fantasy. Mieli dobrze się bawić - o to tylko chodziło.

Potem jednak mistrz gry, profesor Arthur Deighton, w jakiś sposób przeniósł ich na drugą stronę. Bez ostrzeżenia znaleźli się w świecie istniejącym, jak im się wcześniej zdawało, tylko w wyobraźni. Niski, szczupły Karl Cullinane został wysokim, umięśnionym wojownikiem, kaleki James Michael Finnegan - silnym krasnoludem Ahirą Krzywonogim. Wszyscy siedmioro stali się innymi ludźmi z niezwykłymi zdolnościami.

To już nie była gra.

Jason Parker zginął jako pierwszy. Ostatnie chwile życia spędził nabity na włócznię.

Inni przeżyli, jednak już się nie bawili. Musieli walczyć o przetrwanie, uciekać przed gniewem i orężem wojowników i czarodziejów, łowców niewolników i panów.

Musieli odnaleźć Bramę Pomiędzy Światami i wrócić do domu.

Udało im się, ale nie bez porażek - Ahira zginął w Bramie, zaś Doria wpadła w katatonię. W ich świecie nic nie można było na to poradzić. Po drugiej stronie matka Stowarzyszenia Leczącej Dłoni mogła przywrócić życie Ahirze i uleczyć umysł Dorii.

Powrócili więc na drugą stronę. Owszem, matka zgodziła się im pomóc, ten jeden, jedyny raz.

Za wszystko jednak trzeba płacić. Musieli zgodzić się na cenę wyznaczoną przez matkę i złożyć pewne obietnice. Obietnice, które zostaną dotrzymane.

Niezależnie od kosztów.



Rozdział pierwszy: Zawód

- Gdzie teraz pójdziemy? - spytał Karl Cullinane. Siedział obok Andrei Andropolous na największym z płaskich kamieni, otaczających popioły ogniska. Popijając kawę, przez zmrużone powieki spoglądał na zachodzące słońce.

Andy-Andy uśmiechnęła się. Karl zawsze lubił ten uśmiech - rozświetlał on i tak już jasny dzień.

- To przenośnia? - zapytała potrząsając głową, by odgarnąć z twarzy niesforne kosmyki. Wyciągnęła smukły, opalony palec i pogłaskała go po udzie. - A może pytasz się, gdzie możemy się wyślizgnąć i spędzić trochę czasu tylko we dwoje? - Przechyliła głowę i spojrzała na niego. - Myślałam, że ostatnia noc starczy ci na jakiś czas. Poczekajmy chociaż do zmroku, dobrze?

Zaśmiał się. - Nie o to mi chodziło. Myślałem o tym, jak długo jeszcze będziemy mogli obozować na terenie świątyni. Stowarzyszenie Dłoni nie pozwoli nam tutaj zostać na zawsze. - I zastanawiałem się, jak do licha dotrzymamy przysięgi złożonej matce. - Ale... - wziął ją za rękę - skoro już o tym wspomniałaś, nie miałbym nic przeciwko...

Wysoki, stanowczy głos zabrzmiał w głowie Karla. *To śmieszne.*

Ellegon, leżący na trawie jakieś dwadzieścia jardów od nich, otworzył oczy. Unosząc głowę znad skrzyżowanych przednich łap, spojrzał na nich. *Czy wy potraficie myśleć tylko o stosunkach seksualnych? Wiem, że jesteście tylko ludźmi, ale czy zawsze musicie być w rui?*

Zwijając i rozwijając błoniaste skrzydła uniósł się na wszystkie cztery łapy. Świergocząca chmura ptaków wzbiła się z gałęzi pobliskiego wiązu. Ellegon był mały jak na smoka - licząc od szarozielonego koniuszka ogona do nozdrzy wielkości spodków na końcu gadziej głowy, dorównywał zaledwie wielkością autobusowi Greyhounda.

Smok zamknął wielką paszczę, po czym otworzył ją ponownie, wypuszczając chmurkę dymu i pary. *Sądziłem, że ludzie, którzy jeszcze niedawno studiowali, powinni myśleć o innych sprawach. Przynajmniej od czasu do czasu.*

Ellegon, pomyślał Karl, jesteś nierozsądny. Ja...

*Nieważne. Nie słuchaj. Nie przejmuj się mną. W końcu jestem tylko smokiem.* Smok odwrócił się i odszedł niezgrabnym krokiem.

- Ellegon! - zawołał Karl. - Wracaj!

Smok nie zareagował.

Karl wzruszył ramionami. - Wolałbym, żeby był mniej...

- ... upierdliwy - dokończył Walter Slovotsky, podchodząc do nich. - Ale to twoja wina.

Był potężnym mężczyzną, choć nie aż tak wysokim, szerokim w ramionach czy umięśnionym, jak Karl. Przynajmniej tutaj: po tamtej stronie Walter był o pół stopy wyższy od Karla i o wiele silniejszy. Karl jednak zmienił się podczas przejścia, zyskał na wadze i wzroście oraz otrzymał nowe umiejętności.

Zaszły pewne zmiany, lecz nie wszystko się zmieniło. Zwykle Walter myślał szybciej niż Karl. A to wciąż bolało.

- O co ci chodzi? - spytał Karl zirytowanym tonem.

- Za chwilę, teraz muszę wypić trochę kawy. - Podniósł kawałek materiału, by uchronić dłoń przed oparzeniem rozgrzaną rączką dzbanka i nalał sobie kubek kawy. Wydawał się nie zwracać uwagi na chłodny wiatr wiejący przez łąkę, choć jak zwykle był nagi od pasa w górę. Miał na sobie jedynie luźne białe spodnie i sandały, na biodrze zaś paski z nożami.

Slovotsky potarł wolną dłonią kąciki oczu. Niewielkie fałdy wokół nich nadawały mu odrobinę orientalny wygląd, choć jego rysy były wyraźnie słowiańskie, zaś czarne włosy lekko się kręciły. - Sam się o to prosiłeś, Karl. Nie ma żadnych poważnych przyczyn, Ellegon jest po prostu zazdrosny.

- Zazdrosny? - Andy-Andy uniosła brew. - O mnie? Dlaczego? Nigdy nie sądziłam...

*To prawda.*

- ... że smoki mogą być zazdrosne - dokończyła, jakby nikt jej nie przerywał. Może tak było, Ellegon z łatwością mógł skierować swoją wypowiedź tylko do Karla.

Odwracając się, Karl zobaczył jeszcze, jak koniec ogona smoka znika w zagajniku po drugiej stronie łąki.

Nie podsłuchuj. Chcesz przyłączyć się do rozmowy? Świetnie - wracaj i rozmawiaj. Jeśli nie, to się nie wtrącaj.

Bez odpowiedzi.

Walter wzruszył ramionami i uniósł kąciki ust w grymasie rozbawienia. - To tylko kwestia uwagi ze strony Karla. Poświęca ją tobie, nie jemu.

Wskazał kciukiem na Lou Riccettiego, który siedział zamyślony pod wysokim wiązem. Ramiona skrzyżował na niebieskiej koszuli roboczej.

- Prawo Slovotsky’ego numer trzydzieści siedem: "Niektórzy potrzebują mniej uwagi niż inni." - Wzruszył ramionami. - Inni chcą więcej. Wszystko zależy od...

- O mój Boże! - Krasnolud Ahira, siedzący w gałęziach usychającego dębu, potrząsnął głową. - Do broni, wszyscy! Lou, weź moją kuszę. Karl, na konia. Ruszać się! Grupa jeźdźców galopuje w naszą stronę... chyba zaraz nas zaatakują.

Ahira jednocześnie mówił i schodził z drzewa, szybko choć niezdarnie. Nie szukał nawet odpowiednich gałęzi, na których mógłby się wesprzeć, utrzymywał się, wpijając tępe palce w chropawą korę drzewa.

Karl upuścił kubek i skoczył na równe nogi. Odruchowo poklepał rękojeść miecza i pobiegł przez łąkę w stronę swojej kasztanki, która leniwie pasła się w wysokiej do kostek trawie.

Jeśli Ahira nie przesadzał, prawdopodobnie nie miał czasu jej siodłać. Zdjął uprząż z gałęzi, na której wisiała, szybko wsunął wędzidło między zęby klaczy, przełożył naczółek przez jej głowę i zacisnął za uszami. Trzymając wodze w lewej ręce, prawą chwycił grzywę, przełożył prawą nogę przez grzbiet klaczy i usadowił się wygodnie. Pociągnął lekko wodze i ścisnął klacz kolanami. Co się do licha dzieje? - pomyślał.

*Widzę to trochę lepiej i... *

Pośpiesz się, zaraz nas zaatakują.

*Nie. Oto, co się dzieje.* Ellegon otworzył swój umysł.

* * *

Wyciągając długą szyję ponad głazami, Ellegon spoglądał na Pustkowie Elrod. W pewnej odległości pięć sylwetek poruszało się szybko po jego spękanej, zakurzonej powierzchni.

Skoncentrował się na nich i obraz przybliżył się. Było to pięciu brudnych ludzi na koniach. Prawdopodobnie smacznych koniach.

Trzej ludzie jechali razem, goniąc za czwartym, chudym i półnagim, z metalową obrożą na szyi, z której zwieszał się kawałek łańcucha. Piąty jeździec, ubrany jak pozostali ścigający w zieloną tunikę i legginy, galopował w stronę ofiary z innego kierunku.

* * *

Dzięki, Ellegon, pomyślał Karl. Piąty prawdopodobnie wybrał inną trasę niż towarzysze, chce zajechać drogę niewolnikowi, zanim ten dotrze do terenów świątyni.

*Uda mu się. Jego koń nie jest jeszcze tak zmęczony jak pozostałe.*

- Andrea! - zawołał Ahira. - Podejdź do urwiska. Ukryj się w krzakach i rzuć na nich zaklęcie snu, kiedy będą wystarczająco blisko. Później się tym zajmiemy. Teraz chcę tylko, żeby...

- Nie - powiedział Karl, ściągając wodze klaczy obok krasnoluda. - Nie chodzi im o nas. To czterej żołnierze goniący zbiegłego niewolnika, nie zbliżą się do polany. Andy, jak daleko możesz sięgnąć zaklęciem snu?

Zamachała bezradnie rękami. - Dwieście, może trzysta jardów. W najlepszym wypadku.

Ellegon, czy któryś z nich ma łuk? Nie zauważyłeś tego wcześniej, ja też nie.

*Dwaj z nich. Karl, musimy porozmawiać o... *

Później. Odwrócił się do Andrei. - To nic nie da. Zastrzelą cię, zanim wejdziesz w zasięg. Zajmę się tym z Ellegonem. - Unieś się w powietrze i pomóż mi.

Karl, jako jedyny z całej piątki, miał konia. W zależności od tego, jak daleko znajdują się myśliwi i ich ofiara, być może będzie musiał radzić sobie sam przez kilka minut, zanim pojawią się inni.

Cullinane cenił swoje umiejętności, ale mimo wszystko jednemu człowiekowi trudno byłoby pokonać czterech przeciwników, niezależnie od umiejętnego posługiwania się mieczem. Jednak z Ellegonem ponad głową może wcale nie dojść do walki - niewielu ludzi zaryzykuje spalenie ognistym oddechem smoka.

*Nie.*

Co?

*Wydawało mi się, że postawiłem sprawę jasno. Nie polecę. Oni mają łuki. Boję się.*

To było dziwne. Łuski Ellegona były twarde jak stal, poza magią niewiele mu zagrażało.

Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. - Ellegona nie będzie. Ja ich spowolnię, a wy dołączcie do mnie jak najszybciej się wam uda.

Andrea wyciągnęła rękę i chwyciła go za legginy. - Czekaj, mam...

- Nie ma czasu, nie słyszałaś? Tu chodzi o zbiegłego niewolnika. Trzymaj się od tego z daleka, nie chcę się martwić, że coś ci się stanie. - Wyrwał się z jej uchwytu.

Ignorując dochodzące z tyłu okrzyki Ahiry, kopnięciem zmusił klacz do cwału. Kusiło go, żeby pogalopować w dół zbocza aż na skraj Pustkowia, ale nie był przyzwyczajony do jazdy na oklep. Wolał raczej bezpiecznie dotrzeć na miejsce, niż ryzykować zrzucenie z grzbietu konia.

Pocwałował w dół zbocza w stronę przerwy między drzewami. Za nią, oświetlone czerwonymi promieniami zachodzącego słońca, leżało Pustkowie - płaska, surowa równina. Dawno temu tereny Pustkowia pokryte były bujną roślinnością, podobną do lasów otaczających świątynię Leczącej Dłoni. Przed tysiącem lat zmienił to pojedynek dwóch czarodziejów. Teraz aż po horyzont rozciągał się ocean spalonej słońcem, popękanej ziemi.

Ćwierć mili przed nim unosiła się chmura kurzu. Na jej czele samotny jeździec, znajdujący się zaledwie sto jardów przed trzema innymi, gwałtownie uskoczył, żeby uniknąć czwartego jeźdźca zbliżającego się z boku.

Czterech na jednego. Nie znoszę czterech na jednego. Tak jednak musiało być. Zanim dołączą do niego Walter, Ahira i Riccetti, minie co najmniej pięć minut. Z trudem poradzi sobie z czterema wojownikami przez tak długi czas. Pięciominutowa walka będzie trwała całą wieczność.

*Z drugiej strony* - głos smoka zabrzmiał cicho w głowie Karla, *może będziesz w stanie ich przekonać?*

Założysz się? Ścisnął klacz piętami.

Kiedy zbliżył się do niewolnika, ten skierował konia w bok. Był to półnagi, chudy mężczyzna o twarzy pokrytej bliznami, po jego pokrytym pyłem torsie spływały strumyczki potu. Ściągnął wodze rękami w kajdanach, luźny łańcuch zadźwięczał z fałszywą wesołością.

- N’vâr! - zawołał Karl w erendra. Nie uciekaj. - T’rar ammali. Jestem przyjacielem.

Bez rezultatu. Mężczyzna najwyraźniej uznał, że Karl był jednym z prześladowców, nosił w końcu podobne ubranie. Dla niego wyglądało to jak pułapka, jeszcze jeden jeździec, który pojawił się, żeby odciąć mu drogę zaledwie kilkaset jardów od bezpiecznego schronienia na terenach świątyni. Zajęczał cicho, przecinając drogę Karla.

Czwarty ścigający, zupełnie jakby czekał na taką właśnie okazję, wypuścił obracający się skórzany pas, obciążony po obu stronach. Kręcąc się w powietrzu, pas przebył cały dystans i oplątał tylne nogi konia ofiary. Rżąc z bólu i strachu, zwierze upadło na ziemię, wyrzucając jeźdźca z siodła. Ten przeturlał się po nierównym gruncie i znieruchomiał.

Nie miał czasu zajmować się mężczyzną. Jeśli był martwy, i tak nie mógłby mu pomóc. Ranny prawdopodobnie wytrwa do czasu, kiedy Slovotsky, Ahira i Riccetti dotrą z butelką eliksiru leczącego.

Karl sięgnął do pasa i wyciągnął miecz. - Spokojnie - szepnął do klaczy, chwytając wodze lewą ręką. - Stój spokojnie. - Czekał na czterech żołnierzy.

Kiedy ich konie zatrzymały się, dysząc, przyjrzał się ich broni. Wszyscy byli szermierzami, nosili krótkie miecze o szerokim ostrzu popularne w Eren. Konno Karl prawdopodobnie byłby w stanie sobie z tym poradzić. Jego klacz była duża i silna, najpewniej mógłby jeździć na niej wokół tych zmęczonych, spienionych wałachów, wykorzystując większy zasięg swojego miecza.

Dwóch z tyłu miało jednak kusze przypięte do siodeł, a to mogło oznaczać kłopoty.

Duże kłopoty.

Ale... kusze? Skoro je mieli, dlaczego ich nie wykorzystali?

*Głupi. Martwy... jest mało... wart.* Głos Ellegona był bardzo słaby, gdyż Karl znalazł się na granicy jego zasięgu. Co gorsza, kiedy smok się nie koncentrował, pomiędzy słowami pojawiały się luki.

Racja, pomyślał, zastanawiając się, czy smok będzie w stanie go usłyszeć. Stanął twarzą w twarz z czterema mężczyznami. - Ryvâth èd - powiedział z typowym dla erendra gardłowym "r". Tutaj się to kończy.

Przywódca, przysadzisty, brodaty mężczyzna, odpowiedział w tym samym języku.

- To nie twoja sprawa - powiedział, zbliżając swojego konia do Karla. - Niewolnik jest własnością lorda Mehlêna z Metreyll, którego jesteśmy żołnierzami. Prawa dotyczące porzuconej własności nie obowiązują.

Karl ledwo słyszał słowa Ellegona. *Opóźniaj. Po prostu opóźniaj.*

Nie był w stanie robić tego długo. Młodszy ze strzelców już odpiął kuszę i niezgrabnie wyciągał bełt z drewnianego kołczanu przyczepionego do łęku siodła. Może przynajmniej spróbować.

- Ty - powiedział w erendra - jeśli dotkniesz tej cięciwy, zabiorę ci ją i zacisnę na gardle.

Najwyższy z czwórki był prawie o głowę niższy od Karla, może będzie w stanie zastraszyć ich przez kilka minut, aż wyrównają się szanse.

Kusznik, blondyn nie wyglądający na więcej niż dwadzieścia lat, skrzywił się.

- Wątpię w to - powiedział, ale jego palce przestały szukać bełtu.

Dobrze. Jeszcze tylko kilka minut. - Teraz możemy porozmawiać - powiedział, opuszczając miecz.

Nasłuchiwał dźwięków dochodzących zza jego pleców. Do licha, słyszał tylko stukot kopyt konia ofiary, któremu udało się wstać. Zbiegły niewolnik w najlepszym wypadku udawał, że jest nieprzytomny.

W najlepszym wypadku...

Do diabła z tym. - On nie jest niewolnikiem, już nie. Teraz znajduje się pod moją opieką. - Chciał dać im szansę. Wprawdzie złożył obietnicę matce, ale zabicie wszystkich, którzy tolerują... czy nawet popierają... niewolnictwo, nie było sposobem na jej wypełnienie. Nie przyniosłoby spodziewanych efektów, a Karl nie miał ochoty brodzić przez morze krwi.

Cholera. Jeszcze niedawno najpoważniejszym aktem przemocy, jaki Karl pamiętał w swoim życiu, było zbyt mocne zblokowanie ciosu na lekcji karate.

Od tego czasu zaszły pewne zmiany. - Nie zabierzecie go.

Przywódca prychnął.

- Kim jesteś? - Uniósł brew. - Nie wyglądasz jak córka Dłoni. Jesteś brzydki, jak większość z nich, zgoda, ale... - przerwał, wzruszył ramionami. - Co mamy zrobić? Długo go goniliśmy...

- Odwróćcie się i odjedźcie - powiedział Karl. - Niech tak pozostanie.

Przywódca uśmiechnął się, jednak jego prawa ręka wężowym ruchem powędrowała w stronę rękojeści miecza. - Wątpię...

Słowa zmieniły się w bulgot, kiedy Karl czubkiem miecza przeciął jego krtań.

Jeden z głowy. Karl skierował klacz w stronę drugiego jeźdźca - mężczyzny bez brody, o dziobatej twarzy, który już wyciągnął miecz.

Nie miał czasu do stracenia, musiał pokonać go i szybko zająć się kusznikami. Kiedy mężczyzna wyprowadził cięcie z góry, Karl sparował je i szybko pchnął w stronę prawego ramienia przeciwnika.

Bezbrody był na to gotowy, lekkim ruchem ręki odepchnął miecz Karla i spróbował cięcia w szyję. Karl uchylił się przed ciosem i, wykorzystawszy fakt, że przeciwnik się odsłonił, trzymanym poziomo ostrzem przebił jego pierś. Miecz przeciął skórzaną tunikę, jakby to było cienkie płótno.

Karl wyrwał broń. Fontanna ciemnej krwi pokryła całe ostrze od czubka aż po rękojeść i nawet dalej - zaplamiła jego dłoń i nadgarstek. Najpewniej przebił serce albo aortę. Nieważne które - Bezbrody i tak wykrwawi się w ciągu kilku sekund.

Odwrócił się w stronę pozostałych. Jak odbicia w lustrze, dwaj strzelcy zawrócili konie i pogalopowali w przeciwnych kierunkach.

Zawahał się przez chwilę. Z bliska mógłby pokonać obu. Wystarczy jednak kilka jardów odległości i jeden z kuszników będzie mógł przebić go bełtem, podczas gdy Karl będzie zabijać drugiego. I tak nie ma innego wyjścia - będzie musiał walczyć z jednym, a drugim martwić się później.

Mężczyzna po lewej już zawracał konia. Dwa pociągnięcia rzemieni przy siodle i już wyciągnął kuszę. Sięgnął do pasa po trójzębny hak do naciągania kuszy.

Karla dzieliło od niego jakieś czterdzieści jardów spękanej ziemi. Ścisnął klacz kolanami, zmuszając ją do galopu. Jeśli dotrze do niego wystarczająco szybko...

Trzydzieści jardów. Opierając kuszę o siodło, mężczyzna chwycił hakiem cięciwę i pociągnął ją, umieszczając ją na właściwym miejscu. Hak wypadł mu z ręki.

Dwadzieścia jardów. Drżącymi dłońmi kusznik wyjął z kołczanu długi na stopę bełt, umieścił go w rowku i przycisnął ruchem kciuka świadczącym o dużej praktyce.

Dziesięć. Uniósł kuszę do ramienia, wycelował, czterema palcami chwycił długi spust kuszy...

Karl odepchnął kuszę cięciem od dołu, bełt poszybował w powietrze. Kiedy kusznik sięgnął do sztyletu przy pasie, Karl przebił jego pierś.

Miecz utknął.

Cholera. Karl za bardzo się śpieszył i nie upewnił się, że ostrze leży poziomo. Cholerny miecz zaklinował się pomiędzy dwoma żebrami. Kiedy Karl próbował go wyrwać, śliska od krwi rękojeść wysunęła się z jego dłoni.

Bezwładne ciało kusznika zsunęło się z siodła, zabierając ze sobą miecz Karla. Wojownik zaklął i...

Poczuł ból w plecach, rozkwitający niczym ognisty kwiat. Jego nogi nagle stały się bezwładne, bez czucia. Kiedy zaczął zsuwać się z grzbietu klaczy, próbował uchwycić jej grzywę, ale zadrżał i wymknęła mu się z palców.

Wylądował na boku na twardej ziemi, jego ciało skręciło się. Kątem oka widział pierzysko bełtu sterczące z pleców.

Nic nie czuł od pasa w dół.

Mój kręgosłup. Ellegon, pomóż mi. Proszę.

Bez odpowiedzi.

Nic.

Przez czerwoną zasłonę bólu widział, jak drugi kusznik uspokaja swojego konia, który z nerwów stanął dęba, i ponownie naciąga kuszę. Tym razem uważnie celował. Był to ten sam młody blondyn, któremu Karl wcześniej groził. Za jego plecami Ahira, Walter i Riccetti biegli z wysoko uniesioną bronią przez spaloną słońcem równinę. W żaden sposób jednak nie mogli dotrzeć na czas do strzelca.

Spojrzenie Karla przyciągnął grot bełtu z błyszczącej, choć pokrytej plamkami rdzy stali. Połyskiwał w czerwonawym blasku zachodzącego słońca. Skierował się w jego stronę, cięciwa...

... pękła, bełt przekoziołkował w powietrzu. Długi, czerwony ślad pojawił się na udzie młodzika. Gdy opuścił ręce, żeby obronić się przed niewidzialnym napastnikiem, został wyrzucony z siodła.

Kiedy tak leżał skulony na ziemi, podbiegł do niego Walter Slovotsky i stanął nad nim z nożem w każdej ręce.

- Zajmij się Karlem - rzucił Slovotsky w powietrze. - Ja przypilnuję tego... śmiecia.

Tuż nad ziemią pojawił się nierówny rządek małych chmurek pyłu. Zbliżały się do Karla.

- Spokojnie - zabrzmiał szept Andy-Andy. - Lou ma butelkę eliksiru leczącego. Niedługo przestanie boleć. - Niewidzialne, delikatne palce podtrzymywały jego głowę.

Cicho wypowiedziała szorstkie, niezgrabne dźwięki, które można jedynie usłyszeć i zapomnieć, podczas gdy Karl obserwował, jak dyszący ciężko Lou Riccetti biegnie przez równinę, trzymając w ramionach ozdobną mosiężną butelkę.

Po chwili, kiedy rozproszenie zaklęcia niewidzialności zaczęło działać, pojawił się zarys jej twarzy, zasłaniając Riccettiego.

Obraz powoli wypełniał się - najpierw brązowe oczy, lekko zamglone od łez. Później odrobinę za długi, odrobinę zgięty nos, wysokie kości policzkowe i pełne wargi. Twarz otaczały długie brązowe włosy, teraz zabarwione na czerwono przez promienie zachodzącego słońca. Dla Karla Andy-Andy zawsze była piękna, ale tym razem jej uroda szczególnie go uderzyła.

- Andy, moje nogi...

- Ty idioto! - Wsunęła jedną rękę pod jego ramiona i niezgrabnie przekręciła go na brzuch. - Szybko, daj to tutaj. - Usłyszał odgłos wyjmowanego z butelki korka.

Przy wyjmowaniu bełtu jego plecy przeszył rozrywający ból. Krzyknął. Co gorsza, ból nadal kończył się w pasie. Był sparaliżowany.

Nie. Panie Boże, proszę, nie. Próbował coś powiedzieć, ale jego gardło było wysuszone jak Pustkowie.

Wtedy płynny chłód zmył z niego cały ból, jakby go nigdy nie było.

- Poruszaj palcami u nóg - rozkazała Andy-Andy.

Spróbował.

Poruszyły się.

Był cały. Czuł wszystko, od czubka bolącej głowy aż do pulsującego dużego palca prawej nogi. Pewnie zwichnąłem go w czasie upadku.

- Dzięki. - Próbował podeprzeć się na rękach i wstać.

- Wystarczy - stwierdziła Andy-Andy. - Kończy nam się leczniczy eliksir. Musiałam zużyć większość, żeby zająć się tą dziurą w twoich plecach. Nie mogę ci dać nic do wypicia, żeby uchronić cię przed szokiem, więc po prostu leż tutaj. Muszę pójść i zająć się tym mężczyzną, który spadł z konia.

- Zapomnij - powiedział Ahira niskim, chropawym głosem. - Jest martwy, chyba skręcił kark. Cholera.

*Ale,* w głowie Karla zabrzmiał głos Ellegona, *umarł jako wolny człowiek. Dałeś mu ten dar.*

Cudownie. Łzy napłynęły mu do oczu. Wszystko zepsuł. Powinien był posłuchać Andy-Andy. Gdyby poczekał parę chwil, mogłaby rzucić na niego zaklęcie niewidzialności. Zbiegły niewolnik nie odwróciłby się ze strachu i bolas nie trafiłoby jego konia. Gdyby był niewidzialny, nie zostałby też postrzelony. Gdyby tylko poczekał, wszystko mógłby tak łatwo zrobić.

A teraz wszystko zmarnowałem.

*Nie. To nieprawda.*

Łatwo ci tak mówić, tchórzu.

*Posłuchaj mnie, Karl. On był za daleko, nie słyszałem zbyt dobrze jego myśli, kiedy próbował uciec, nie znam nawet jego imienia. Ale usłyszałem jedno, kiedy zobaczył cię i uznał za jednego z prześladowców. Słyszałem jak myślał: "Nie, wolę umrzeć, niż tam wrócić."*

Ale gdybym poczekał...

*I tak by wkrótce umarł. Może za dziesięć lat, może za pięćdziesiąt. Bardzo szybko - wy, ludzie jesteście tacy... efemeryczni. Mógł jednak nie umrzeć jako wolny człowiek. Zawsze pamiętaj, że umarł wolny.*

To tak dużo?

*On tak sądził. Nie masz prawa poddawać tego w wątpliwość.* Mentalny głos smoka złagodniał. *Dużo dzisiaj przeszedłeś. Teraz zaśnij. Lou zbuduje nosze i zabierzemy cię do obozu.*

Ale...

*Śpij.*

Karl poczuł, jak zmęczenie opływa go chłodną, mroczną falą.

* * *

Ahira spojrzał na związanego kusznika i zaklął pod nosem. - I co my do diabła z nim zrobimy?

Młodzik nie odpowiedział, cały czas tępo wpatrywał się w ziemię.

Krasnolud oparł dłonie na rękojeści swojego topora o dwóch ostrzach. Była to prosta odpowiedź, być może najprostsza. Być może nie. Tak czy tak miał czas na spokojne podjęcie decyzji, czy zabić strzelca. Przywiązali go mocno do korzeni starego dębu, upewniając się, że nigdzie nie ucieknie.

Walter pochylił się, by sprawdzić węzły.

- Utrzymają go. Czy mam kazać Ellegonowi, żeby go przypilnował?

Ellegon. To kolejny problem. Gdyby ten cholerny smok Karla nagle nie stchórzył...

*Dwie sprawy. Po pierwsze należę do siebie, nie do Karla czy kogokolwiek innego. Po drugie, nie "stchórzyłem", krasnoludzie. Jestem tchórzem, Jamesie Michaelu Finneganie. Byłem nim od ponad trzystu lat.*

Nie nazywaj mnie tak. Mam na imię Ahira.

*Teraz tak. Co cię najbardziej przeraża?*

- A co to ma do rzeczy?

*Pokażę ci, jeśli będziesz nalegał. Radzę ci jednak odłożyć to na później. W tej chwili załóżmy, że istnieje coś, co przeraża mnie równie mocno jak ciebie. Myśl o byciu kalekim Jamesem Michaelem Finneganem.*

Slovotsky zaśmiał się.

- Gdybym był tobą, mały przyjacielu, uwierzyłbym mu na słowo. Nie byłeś z nami, kiedy dał Karlowi zasmakować, jak to jest, być przykutym w szambie w Pandathaway. Pogadaj z Karlem, zanim się zgodzisz. - Uniósł głowę. - Ellegon? Bądź tak miły i wyłącz się. Chciałbym prywatnie porozmawiać z krasnoludem - rzucił w powietrze.

*Bardzo dobrze.* Mentalny głos ucichł.

Slovotsky potrząsnął głową. - Nie wierzę, że będzie się trzymał z dala od naszych głów. Mam tylko nadzieję, że skoro się zgodził, to może nie wygada się przed Karlem. Cullinane będzie nam sprawiał kłopoty.

Ahira spojrzał na drugą stronę łąki. Karl Cullinane spał pod górą koców. Kilka jardów dalej Andrea i Lou Riccetti rozmawiali cicho.

- Cullinane będzie nam sprawiał kłopoty - powtórzył jak echo Ahira, idąc za Walterem w stronę drugiego końca polany. Oddalali się od związanego kusznika. - No i co z tego?

- Nie wierzysz w to? - Slovotsky przechylił głowę.

- Cullinane to akurat najmniejsze z moich zmartwień. Mamy poważniejsze. - Ahira skinął głową w stronę związanego mężczyzny. - Jak na przykład, co zrobić z tym tutaj Wilhelmem Tellem. Albo jak długo możemy pozostać na terenach świątyni, zanim Stowarzyszenie Leczącej Dłoni nas stąd wykopie. - Wzruszył ramionami. - W tej chwili bardziej martwi mnie Riccetti. Kazałem mu wziąć moją kuszę. A on co zrobił? Przyniósł tylko butelkę eliksiru leczącego na później. Wielka mi pomoc. Gdybyśmy rzeczywiście potrzebowali go w walce, wszyscy mielibyśmy spore kłopoty. - Ahira uderzył pięścią w pień drzewa, aż poleciały kawałki kory.

- Nie denerwuj się tak z powodu Riccettiego, nie zauważasz przez to prawdziwego problemu. - Slovotsky położył dłoń na ramieniu krasnoluda. - Spokojnie. Spróbuj zajmować się wszystkim po kolei, tak jak robiłeś to, kiedy pisałeś programy. Krok po kroku, problem po problemie. Taki Riccetti. I co, jeśli nie umie walczyć? Nie można go za to winić. Wszyscy mamy zdolności, które uzyskaliśmy podczas przejścia. Ja mam to.

Płynnym ruchem wyciągnął jeden z czterech noży do rzucania, kciukiem i palcem wskazującym chwycił czubek ostrza i rzucił go w kierunku najbliższego drzewa. Nóż zatopił się w pniu drzewa pięć i pół stopy nad ziemią. Slovotsky poklepał się po biodrze.

- I choć nie jestem tak dobry jak Karl, nieźle radzę sobie z mieczem, musicie tylko jakiś dla mnie znaleźć. Nie wspominając już o kradzieżach. - Podszedł do drzewa i wyrwał nóż z pnia. Przed schowaniem do pochwy wytarł go o swoje luźne spodnie. - Ty masz siłę i widzenie w ciemnościach, umiesz posługiwać się kuszą i toporem. Karl cholernie dobrze radzi sobie z mieczem, a Andy-Andy ma zaklęcia.

- Riccetti nic nie ma. - Lou Riccetti był czarodziejem, jednak oddał swoją magię jako część zapłaty za wskrzeszenie Ahiry przez matkę Stowarzyszenia Leczącej Dłoni.

Co oznacza, że byłbym niewdzięcznym bydlakiem, gdybym robił Lou piekło za to, że nie brał udziału w walce. Gdyby nie ja...

Nie. To nic nie zmieni, oskarżanie samego siebie nie rozwiąże problemu. Pytanie brzmiało jak zwykle "co robić?". - Masz jakiś pomysł, co zrobić z Riccettim?

- Scedujemy ten problem na Karla. - Walter wzruszył ramionami. - Niech on się nad tym zastanowi, wie więcej o broni i sztukach walki niż my dwaj razem wzięci. Z tego co wiem, może być w stanie uczynić z Lou przyzwoitego szermierza, jeśli tylko obaj się przyłożą. - Slovotsky usadowił się na sięgającym mu do pasa głazie. - Na razie odłóżmy tę kwestię na bok. Jak już wykazałeś, mamy poważniejsze problemy, na przykład ten kusznik. Jeśli go wypuścimy, sami poprosimy o kłopoty. Z drugiej strony poderżnięcie mu gardła z zimną krwią raczej mnie nie bawi.

- Nie chodzi o to, czy cię to bawi, czy nie. Nie, jeśli... podkreślam, jeśli... będziemy musieli to zrobić. Na razie niech tak siedzi. Powiedziałeś, że nie zauważam najpoważniejszego problemu.

- Właśnie. - Slovotsky pokiwał głową. - Czy robiłeś ostatnio przegląd zapasów? Nie chodzi o to, że został nam tylko funt kawy i jedna piąta Johnny Walkera... jeśli szybko nie zdobędziemy jakiegoś jedzenia, już wkrótce będziemy żywić się korzonkami i korą.

- Racja. Jeszcze dziś wieczorem zrób listę, a jutro rano omówimy ją wszyscy pięcioro...

*Sześcioro.*

- ... wszyscy sześcioro. - Odwrócił się, zaskoczony, że ktoś mu przerwał. - Podobno to miała być prywatna rozmowa?

*Przepraszam.* W mentalnym głosie smoka nie było śladu szczerości.

Powiedz mi, czy Karla męczysz tak bardzo jak mnie?

*Bardziej. Jego bardziej lubię.*

Walter potrząsnął głową i zaśmiał się.

- Mówiłem ci, że będzie podsłuchiwał. - Jego twarz spoważniała. - Wciąż martwię się o Karla. Co my do diabła z nim zrobimy? Dzisiaj prawie dał się zabić, kiedy tak poleciał. A na wypadek, gdybyś nie słuchał uważnie, przypomnę ci: matka powiedziała, że już nam nie pomoże. Kolejne śmierci są tak ostateczne, jak... - Zmarszczył czoło, szukając odpowiedniego porównania.

- Chwilowa podwyżka cen rozmów telefonicznych - zasugerował Ahira.

- Właśnie.

- Jeśli chodzi o Karla - powiedział Ahira, wzruszając ramionami - trzeba go zmusić, żeby był bardziej powściągliwy. Reaguje alergicznie na niewolników i z tego powodu już raz wyznaczono nagrody za nasze głowy. Nie możemy pozwolić, żeby ruszał do ataku za każdym razem, kiedy zobaczy kogoś w łańcuchach.

Ahira rozumiał uczucia Karla, jako James Michael Finnegan wychował się w świecie, gdzie niewolnictwo było uważane przez większość za coś złego. Lub przynajmniej za prawo rządów, nie jednostek.

W tym świecie jednak niewolnictwo istniało od tysiącleci. Nie mogli tego zmienić z dnia na dzień, niezależnie od obietnicy, jaką Karl złożył matce w zamian za wskrzeszenie Ahiry.

*Ahira, nie oczekuj powściągliwości od Karla.*

A czemuż to?

*Hmm, nazwij to dumą zawodową.*

Walter Slovotsky pokiwał głową. - Smok ma rację. - Wierzchem dłoni przetarł oczy i ziewnął.

Ahira klepnął Slovotsky’ego po ramieniu. - To był długi dzień. Ellegon, patrz uważnie na Pustkowie. Walter, ja obejmę pierwszą wartę. Idź się przespać, obudzę cię za parę godzin. O resztę będziemy się martwić jutro.

- W Tarze? - Slovotsky nie czekał na odpowiedź. Odszedł, pogwizdując temat główny z Przeminęło z wiatrem.


Dodano: 2006-09-22 12:36:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS