NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Rosenberg, Joel - "Śpiący smok"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Rosenberg, Joel - "Strażnicy Płomienia"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-82-5
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 288
"strażnicy płomienia", tom 1



Rosenberg, Joel - "Śpiący smok" (rozdział 6)

ROZDZIAŁ SZÓSTY: Druga krew


A później żołnierz pełen klątw przedziwnych,
Jak lew brodaty o swą cześć zawistny,
Gwałtowny, skory do kłótni, pragnący
Wyrwać ulotną sławę choćby z paszczy Armatniej.
- William Shakespeare (tłum. Maciej Słomczyński)



Barak obudził się czując czyjś dotyk. Odrzucił koce i sięgnął po miecz...

- Spokojnie - powiedział Ahira szorstkim szeptem. - To tylko ja.

Barak odłożył miecz na trawę i mocniej zacisnął bawełnianą przepaskę na biodrach. W takie ciepłe noce spał tylko w niej i to mu wystarczało.

Rozejrzał się dookoła. W kręgu drewnianych skrzyń spała reszta drużyny. Wszyscy leżeli rozciągnięci pod kocami jak trupy za wyjątkiem Andy-Andy, która kuliła się pod swoim w pozycji embrionalnej, drżąc we śnie. Sama tego chciała. Nie tylko odrzuciła jego sugestię, że powinni podzielić się ciepłem swoich ciał, ale zignorowała też przypomnienie, że przynajmniej dwie trzecie przykrycia powinno znajdować się pod nią. Ziemia pochłaniała ciepło ciała szybciej niż najzimniejsze powietrze.

Przecierając oczy, wściekle spojrzał na krasnoluda. W bladym świetle gwiazd nie mógł zobaczyć jego wyrazu twarzy. - Moja kolej na wartę? Już?

- Nie. - Ahira gestem kazał mu powstać. - Popatrz w dół wzgórza, w stronę miasta.

Barak wciągnął powietrze w płuca i wpatrzył się w przestrzeń. Kilka świateł migotało w mieście, nad morzem świeciły gwiazdy, ale to wszystko.

Cudownie. Nasz przywódca ma przywidzenia. - I co?

- Nic nie widzisz na drodze?

Droga pod nimi była czarną wstęgą na czarnym tle. - Nie bądź głupi. Ty coś widzisz?

- Myślałem, że widzę jakiś kształt, jakby leżącego ciała. O, tam jest. Nie widzisz go? Przecież świeci jak...

- Świeci? - wpatrzył się uważnie. Nic. Aha. - Nie widzę w podczerwieni, pamiętasz?

- Przepraszam. Ale zaczekaj! - krasnolud wskazał na coś. - To widzisz, prawda?

Barak podążył spojrzeniem za gestem Ahiry. W pewnej odległości na drodze jak świetliki migotały latarnie. Trzy... nie, cztery. Były zbyt daleko i zbyt słabe, żeby mógł rozpoznać ludzi, którzy je nieśli, ale... - Rzeczywiście widzę latarnie. Ale czemu wyruszyli z...

- O mój Boże. Ten kształt na drodze to Hakim. - Krasnolud obrócił się. - Wszyscy wstawać! Już!

Barak pochylił się i podniósł miecz. Lepiej niech pozostanie w ciemnej pochwie. Błyszcząca stal może odbić światło i zdradzić jego obecność. Spojrzał z tęsknotą na zbroję leżącą na ziemi obok jego koca. - Lepiej się za to zabiorę.

- Nie ma mowy. Nie mamy czasu.

- Nie, nie chodzi mi o zbroję. Chodziło mi o to, że zejdę na dół i przyprowadzę Hakima. Twoje nogi są za krótkie, więc nie możesz szybko biec. - Czterech, co? Będzie musiał szybko wyeliminować dwóch, zanim go zauważą. Nawet walka dwóch na jednego może być trudna. - Bierz kuszę i idź za mną.

Wyrazu twarzy Ahiry wciąż nie można było odczytać. Chwila wahania. - Ruszaj.

Barak zaczął biec. Za nim Ahira wołał do innych. - Wstawać, do cholery!


Barak dotarł do Hakima, kiedy żołnierze znajdowali się w odległości kilkuset jardów. Ich nadejście oznajmiały migoczące latarnie. - Walter! - wyciągnął dłoń i pomacał szyję mężczyzny. Dobrze, wciąż wyczuwał puls. Opuścił dłoń niżej, poczuł coś lepkiego. W ramię złodzieja wbity był nóż, wciąż płynęła krew.

Wytarł rękę o udo. Gdzie do diabła był Lekkie Palce? Na razie nie miał czasu się o to martwić. Mógł zsunąć Hakima na pobocze, ale to było zbyt ryzykowne. Mógł mieć inne rany, a wtedy zmiana pozycji oznaczała śmierć.

Uśmiechnął się. Poza tym, wcześniej trzeba zająć się czymś innym.

Cicho wślizgnął się w krzaki rosnące na poboczu i wysunął miecz z pochwy. Karl, teraz przekonamy się, czy to umiesz.

Karl? Nie, Barak. Karl Cullinane od trzeciej klasy podstawówki nie podniósł ręki w gniewie. Karl nawet nie zgniatał pająków, po prostu unosił je na kawałku papieru i wyrzucał przez okno.

Karl miał naturę chłopa, Barak wojownika, więc musi to być Barak, nie Karl.

A dla wojownika wszystko jest albo wyzwaniem, albo nagrodą. Najpierw jednak musi ustalić, co jest wyzwaniem. Samo odstraszenie ich nie wystarczy, mogą przyprowadzić posiłki. Musi wyeliminować czterech żołnierzy... bez eufemizmów, zabić... i musi to zrobić tak, żeby samemu nie zostać rannym. Dorii nie pozostało wiele leczących zaklęć, wszystkie mogą być potrzebne dla Waltera.

- Arno, chyba go widzę - powiedział z dziwnym akcentem najbliższy z żołnierzy i ruszył biegiem. Kolczuga i krótki miecz, do tego latarnia. Może zostać na później, ale latarnia wisząca na tyczce musi zgasnąć, zanim zobaczą go chowającego się w krzakach.

Barak pomacał po ziemi. Palce znalazły poszczerbiony kamień wielkości połowy jego pięści. Uniósł go na próbę, potem rzucił.

Latarnia pękła zalewając żołnierza płonącym olejem. Upuścił miecz i zaczął krzyczeć, jego skóra skwierczała w ogniu.

Krzyki były jak sygnał dla pozostałej trójki. Opuścili latarnie, dwaj najbliżsi wyciągnęli miecze, zaś trzeci, najprawdopodobniej ich przywódca, sięgnął po kuszę. Jej koniec poruszał się niepewnie.

Wiatr przyniósł w stronę Baraka smród płonącego ciała. Wyjął miecz z pochwy, ostrze trzymał nisko, tuż nad ziemią.

- Gdzie?

- Nie widzę...

- To złodziej, udaje. - Kusza przywódcy skierowała się w stronę skulonego Hakima.

Barak chwycił miecz i zaatakował, kierując się w stronę przywódcy. Z jego ust wyrwało się warczenie.

Kusza zadrżała, kiedy Barak zbliżył się, zmieniając na chwilę krok, żeby kopniakiem pchnąć jednego z żołnierzy na ziemię i uniknąć dzikiego cięcia drugiego. Co za pech. Za bardzo chcesz żyć. Cel przywódcy był oczywisty - zabić jednego wroga, zignorować drugiego, który cię atakuje.

Płazem miecza uderzył w bok kuszy, która poleciała w mrok. Wystrzelony bełt wbił się nieszkodliwie w ziemię z jego lewej strony.

Oczy dowódcy rozszerzyły się. Sięgnął po miecz w chwili, kiedy cięcie Baraka sięgnęło jego szyi. Ostrze bez trudu rozcięło skórę, trysnęła ciemna krew.

Przysadzisty mężczyzna sięgnął rękami do szyi, próbując zamknąć ranę. Jego krzyk bólu zmienił się w gulgot, kiedy ciemny strumień przepływał pomiędzy jego palcami.

Barak odwrócił się, pozostawiając mężczyznę za plecami. Nie ma czasu, żeby go dobić, jeszcze nie. W walce jeden przeciwko wielu nie należy przejmować się unieszkodliwionymi przeciwnikami, kiedy dookoła są cali i zdrowi.

Żołnierz, którego kopnął, zniknął w ciemnościach, pozostawiając na ziemi swój miecz. Gdzie on jest? Nieważne, będziesz się nim przejmował, kiedy już zabijesz drugiego.

Niewysoki ciemny mężczyzna uśmiechał się. Przykucnął, w prawej ręce trzymał miecz, w lewej długi, zakrzywiony sztylet. - Wielkie dzięki za awans, przyjacielu - powiedział w erendra, robiąc jednocześnie krok do przodu. Jego miecz poruszał się jak kobra. - I tak nigdy nie lubiłem Arna.

Nie ma czasu na gadanie, wciąż jeszcze pozostał jeden żołnierz. Barak ciął, trzymając ostrze poziomo, równolegle do ziemi.

Mężczyzna przesunął się na bok, odbijając ostrze Baraka płazem swojego sztyletu. Zanim Barak mógł zastawić się swoim mieczem, wąski rapier przeciął jego biceps. Mocno zapiekło.

- Nie jesteś przyzwyczajony do dwóch mieczy, co? - Zrobił wypad na całą długość. I spojrzał zdziwiony na swój nadgarstek. Ostrze Baraka niemal odcięło go od ręki. Miecz upadł na ziemię.

Barak uśmiechnął się, patrząc na skuloną postać. - Cóż, może jednak...

Czyjeś ramię zacisnęło mu się na gardle, pociągnęło do tyłu i pozbawiło równowagi. Na krawędzi pola widzenia uniósł się błyszczący sztylet i powoli zaczął opadać.

Czas jakby zwolnił. Ty durniu. Doskonale wiesz, że w czasie walki nie ma czasu na gadaninę. Wypuścił miecz, unosząc ręce, żeby zablokować pchnięcie, choć wiedział, że nie zdąży.

To było po prostu niemożliwe. Sztylet musiał tylko opaść kilka cali, by sięgnąć gardła, podczas gdy jego ręce musiałyby chwycić nadgarstek, powstrzymać ruch w dół.

Obie dłonie Baraka spotkały się na sflaczałym nadgarstku żołnierza, podczas gdy drugie ramię rozluźniło uchwyt na jego szyi. Chwycił, przekręcił, pchnął łokciem w brzuch żołnierza i odwrócił się gwałtownie.

- Nie ma potrzeby - zazgrzytał z tyłu Ahira.

Barak spojrzał na żołnierza. Bełt z kuszy przebijał czaszkę mężczyzny od skroni do skroni, czarne żelazo wygięło się.

Martwy żołnierz patrzył na niego z wyrzutem w oczach.

Twang! Barak odwrócił się i zobaczył jak Ahira, stojąc nad Walterem, naciąga ponownie kuszę, nakłada nowy bełt i posyła go w stronę przywódcy. - Nie oszczędzaj bełtów. Lepiej upewnić się, że pozostaną martwi. - Posłał kolejny bełt w stronę dymiącego ciała pierwszego żołnierza, którego latarnię rozbił Barak. Spojrzał na wojownika z krzywym uśmiechem.

- Nieźle Barak, zupełnie nieźle. - Zmarszczył się. - Za wyjątkiem tej głupiej brawury na końcu. Ale nie przejmuj się, po prostu następnym razem zrób to lepiej. Teraz musimy ukryć ciała, Doria musi wyleczyć Hakima, ciebie też, jeśli się nad tym zastanowić. Nie chcę, żeby w to ramię wdało się zakażenie. Potem pakujemy się i wynosimy stąd. Pewnie będziemy musieli cholernie dużo za to zapłacić... Hej, co z tobą?

Karl Cullinane klęczał na ziemi, czuł smród spalonego ciała i wymiotował jak szalony.


Mrużąc oczy w pierwszym świetle dnia, Ahira pociągnął za sznurek łączący ze sobą dwa plecaki, potem potrząsnął głową. Z dwoma plecakami na grzbiecie będzie miał problemy z utrzymaniem równowagi, ale na to nie mógł nic poradzić. Ktoś musi nosić dodatkowy ciężar, inaczej musieliby pozostawić niezbędne zapasy.

- Hakim?

Złodziej przestał zajmować się swoim bagażem i podniósł głowę. - O co chodzi?

Ahira wyciągnął rękę. - Rzuć mi jeden ze swoich noży. W razie potrzeby muszę mieć jak rozciąć te wiązania.

- Dobrze. - Rzucony przez Hakima nóż wbił się w ziemię u stóp Ahiry. Mężczyzna wrócił do pracy.

Ahira otworzył usta, potem je zamknął. Od czasu kiedy Doria go wyleczyła, mężczyzna był cichy, pełen dystansu, zupełnie jakby nie był sobą. Całkowicie. To, co stało się w Lundeyll, musiało być dla niego trudne - wspinanie się na mury z nożem w ramieniu, pięciomilowa ucieczka przed żołnierzami, którzy pragnęli jego krwi...

Przetrwa to. Zawsze był silny.

Doria ostatecznie przyklepała swój plecak i uniosła brwi w niemym pytaniu. Trochę czasu minie, zanim inni będą gotowi do wymarszu. Ahira przypisał każdemu obciążenie w zależności od siły fizycznej, więc najmniej do noszenia mieli właśnie Doria i Aristobulus. Zaś mniej do noszenia oznacza mniej do pakowania.

Kiwnął głową i uśmiechnął się najcieplej jak potrafił. - Idź! - Nawet jeśli prawie skończyły jej się zaklęcia leczące, może wciąż mogła zrobić coś dobrego.

Kiedy Doria uklękła obok Hakima, Ahira wezwał innych do siebie.

- Jesteście prawie gotowi? - Ahira starał się nie mówić zbyt głośno, nie chciał przeszkadzać Dorii i Hakimowi.

Andrea pokiwała głową. Trzymała się z daleka od Baraka, co było dziwne, zważywszy na jej zachowanie poprzedniego ranka. Wtedy przyczepiła się do niego jak rzep psiego ogona. - Jeszcze kilka chwil.

Barak skrzywił się, pocierając palcami splamione krwią rozcięcie kamizeli. Krew wyschła, a Doria wyleczyła ranę, więc nie mogła go boleć.

Z drugiej strony, nie wszystkie rany są cielesne.

Barak wzruszył ramionami. - Za chwilę będę gotowy. Jeśli to konieczne, mogę wziąć więcej. Nie ma potrzeby, żeby inni trudzili się noszeniem tego, co mi nie sprawi żadnego kłopotu. - Napiął mięśnie tak mocno, że aż groziło to pęknięciem kamizeli w szwach.

Ahira uśmiechnął się. Barak był cholernie zadziorny, mimo iż poprzedniego wieczora niemal zginął. Z drugiej strony może to lepsze niż Karl, wypluwający sobie bebechy z powodu kilku żołnierzy, którzy próbowali zabić jego i Hakima, nim zginęli. - Ty też, Ari? Dobrze. Jak tylko Doria skończy rozmawiać z Hakimem, ruszymy w dół do Lundeport i zobaczymy, czy uda nam się załatwić przeprawę do Pandathaway. - Schylił się, żeby podnieść nóż Hakima, umieścił go skośnie pod pasem, krawędzią tnącą do góry. Ostrożnie zgiął się w pasie, upewnił się, że nóż tkwi nieruchomo i się o niego nie zrani. Szybko sprawdził, że rzemienie przytrzymujące topór są napięte, chociaż wystarczyłyby dwa szybkie pociągnięcia, żeby rozluźnić wiązania i uwolnić broń.

- Pandathaway? - Andrea zmarszczyła czoło. - Rany, to brzmi znajomo. - Odwróciła się do Baraka. - Prawda, Karl?

Potrząsnął głową. - Nie. Pierwszy raz o tym słyszę. Może usłyszałaś coś, kiedy Hakim opowiadał Ahirze, co zdarzyło się na dole. - Spojrzał wściekle na krasnoluda. - On zaś nie ma ochoty podzielić się z nami tą wiedzą.

Kamień byłby bardziej wrażliwy od wojownika. - Nie chciał, żebyście go wszyscy otaczali - Ahira nawet nie próbował ukryć pogardy w głosie. - Jakbyś się czuł, gdyby ktoś cię tak pochlastał?

- Słuchaj, ty...

- Karl! - Andrea ostrożnie podeszła krok bliżej. - Czy nie opowiadałeś mi raz, dość dawno temu, o innej swojej postaci? Kogoś z Pan-cośtam?

Karl pokiwał głową i pogłaskał się po brodzie w taki sam sposób, w jaki niegdyś Karl Cullinane głaskał się po zaroście. - Pewnie. Lucius z Pandathaway. Pandathaway! - Jego twarz rozświetliła się. Opuścił miecz, chwycił dziewczynę za ręce i okręcił nią dookoła. - Pandathaway! Oczywiście. Wiem, gdzie jesteśmy, jesteśmy...

- Puść mnie! - Kiedy to zrobił, Andrea roztarła sobie ramiona i obronnym gestem skrzyżowała ręce na piersiach. - Prawie wyrwałeś mi ramiona ze stawów, ty niezgrabny...

- Cicho! - Ahira odwrócił się do potężnego mężczyzny, który wciąż uśmiechał się jak idiota. - Dwie sprawy. Po pierwsze, co to znaczy "wiem, gdzie jesteśmy"? Po drugie, dlaczego do cholery nie powiedziałeś nam tego wcześniej?

- To była postać, którą kiedyś wylosowałem z Deightonem. Nigdy nie miałem okazji nim zagrać, ale profesor opowiedział mi jego historię, opisał pochodzenie, te sprawy. - Pięściami potarł skronie. - Nie... nie wiem dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej. Czuję się, jakbym miał za dużo w głowie, zbyt wiele, żeby to sensownie uporządkować.

- Rozumiem. - Ahira zrozumiał, że popełnił błąd, winiąc go za problemy z pamięcią. Czasami życie Jamesa Michaela Finnegana wydawało mu się bardzo odległe, bycie Jamesem i myślenie jak on wymagało sporo wysiłku.

Nie wyleczyło go to jednak z niecierpliwości. - Mógłbyś nam opowiedzieć o Pandathaway? To może być...

- Cholernie ważne - Barak pokiwał głową, wciąż się uśmiechając. - To dobre wieści. Pandathaway jest miastem portowym nad Cirric...

- Cirric?

Ogromny obszar słodkiej wody, jak nasze Wielkie Jeziora, tylko większy... - Zatrzymał się i wskazał palcem na rozciągającą się aż po horyzont taflę wody. - To Cirric!

- Prawie na pewno. Opowiadałeś nam o Pandathaway.

- Spodoba się wam, to miłe miejsce. Nie ma rządu, w każdym razie takiego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Rządzi nim rada gildii. Jest w niej wielu kupców, którzy starają się, żeby miasto było otwarte i bezpieczne, bo to zachęca klientów. Deighton powiedział, że w Pandathaway można kupić prawie wszystko. Jest takie powiedzenie w erendra - Tola ergat et Pandathaway ta - Wszystko przybywa do Pandathaway,. Ale on nie powiedział tego w erendra, tylko w...

- Przetłumaczyło się - Aristobulus pokiwał mądrze głową. - Tak samo jak my. Jeśli się nad tym zastanowić, ma to sens.

- Nie dla mnie - odpowiedział Barak, wzruszając ramionami. - Jak już mówiłem, w Pandathaway można dostać wszystko - klejnoty, jedwabie, przyprawy, niewolników, konie... Lucius ma klacz z Pandathaway, która może galopować przez pełne dwie mile... cokolwiek - uśmiechnął się szeroko. - Nie powiedziałem wam jeszcze najlepszego.

Ahira odpowiedział uśmiechem. - Czy mam prawo zgadywać trzy razy?

- Nie, i tak byś tego nie odgadł. W mieście, w samym jego środku, znajduje się Wielka Biblioteka Pandathaway. Deighton powiedział, cytuję: "Wielka Biblioteka Pandathaway tak się ma do Wielkiej Biblioteki Aleksandryjskiej jak miecz do nożyka do obierania."

Andrea zachichotała. - To znaczy, że jest duża, niewygodna i nie nadaje się do obierania jabłek?

- Odczep...

- Cicho! - Ahira nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - On chce powiedzieć, że tam może być mapa, która pokaże nam, gdzie znajduje się Brama.

- Może? Jeśli gdzieś jest taka informacja, to tylko tam. Wydawało mi się dziwne, że Deighton tak się nad tym rozwodził. Wtedy myślałem, że się po prostu chwali.

Aristobulus przysłuchiwał się w ciszy z poważną twarzą. - Tam może być coś jeszcze. Coś, czego bardzo potrzebujemy. - Gestem objął siebie i Andreę. - Księgi zaklęć. Dajcie mi trochę czasu, a zrobię dwie kopie...

Ahira potrząsnął głową. - Miejmy nadzieję, że będzie na to czas. Może nam go zabraknąć. Zastanów się...

- Nie mam się nad czym zastanawiać. Czy wiesz jak to jest, być czarodziejem bez ksiąg zaklęć? To jak, jak...

- Bycie kaleką? - Ahira starał się mówić cicho, zaciśnięte w pięści ręce trzymał po obu stronach ciała. - Coś o tym wiem. - Zmusił się do rozluźnienia dłoni. - Wierz mi. Ale powiedz mi jedno - ile czasu zajmuje napisanie zaklęcia? Tylko jednego, prostego?

Aristobulus obojętnie wzruszył ramionami. - Mając wystarczające materiały i spokój, około dziesięciu dni. Ale nie rozumiem...

- Właśnie. Ty nie rozumiesz. A jeśli nie masz wszystkiego pod ręką? Ile ci to zajmie wtedy?

- To oczywiście zależy. W wypadku Błyskawicy atrament musi zawierać popiół z drzewa uderzonego przez piorun, najlepiej dębu, a pióro musi być zrobione z... - czarodziej szeroko rozłożył ręce. - Ale to nie ma znaczenia. Muszę mieć księgę zaklęć, tak samo ona.

Ahira potrząsnął głową. Czy ten stary głupiec nie rozumiał, że wszystko schodzi na drugi plan w porównaniu z Bramą? Ten świat był niebezpieczny, kosztował już życie jednego z nich. Musieli wrócić do domu.

A ja? Czy zamienię bezpieczeństwo na możliwość bycia pełną osobą? Tutaj nie jestem kaleką.

- Tylko posłuchaj...

Barak stanął między nimi. - Na razie o tym zapomnijmy. W czasie podróży będziemy mieli czas na dyskusje, prawda?

Ahira kiwnął głową, akceptując ukryty krytycyzm. Barak miał oczywiście rację, kiedy coś trzeba zrobić, przywódca drużyny nie powinien wdawać się w dyskusje z jej członkami. Może Barak powinien przejąć... nie, nadmiar brawury był wystarczająco zły u członka drużyny.

Poza tym, to ja przyjąłem zobowiązanie, jest moje, nie jego. - Zgadza się, Barak. Moja wina. ... Nie zapakowałeś jeszcze swojej zbroi, prawda?

- Co? Co to ma do tego? Jeszcze jej nie zapakowałem, ale nie rozumiem...

- Rozbieraj się. Potrzebuję twojej kamizeli, ale możesz zatrzymać legginy. Zbroję możesz założyć na gołe ciało.

- Co?!

Ahira uśmiechnął się. - Powiedziałem - rozbieraj się! - Nie był to zbyt dobry czas na podejmowanie tego tematu, ale nie chciał, żeby Barak zastanawiał się nad niedociągnięciami przywódcy. Lepiej zmylić jego czujność. Otrzeźwiał. - Nie mam zamiaru tłumaczyć się z każdego swojego rozkazu, ale... Jak myślisz, jakie jest prawdopodobieństwo, że na dole szukają Hakima? Dużego mężczyzny ubranego tylko w spodnie, bez koszuli? Oceniając po tym, co widzieliśmy i słyszeliśmy o miejscowych, taki strój nie może być tu zbyt częsty. Upewnimy się więc, że nie nosi samych spodni, lecz ubiera się bardziej typowo. Jako jedyny jesteś od niego większy. - Ahira rozłożył ręce. - Będzie cię trochę drapać, bo wewnętrzna strona garbowanej skóry nie jest zbyt gładka, ale tak już musi być. - Postukał kciukiem o topór. - Jak się nad tym zastanowić, to lepiej daj mi też swoje legginy. Możecie zamienić się spodniami, jego nie będą na tobie takie luźne.

- Już? Tutaj?

- Już.

Aristobulus parsknął, Andrea zachichotała.

Patrząc wściekle na całą trójkę, Barak zaczął rozwiązywać wiązanie kamizeli, potrząsnął głową. Zachichotał. - Ty mały bydlaku!

- Zgadza się - Ahira odpowiedział uśmiechem. - Ale pospiesz się. Chcę jeszcze pogadać z Hakimem, zanim wyruszymy. Im szybciej to skończę, tym krócej będziesz musiał łazić na golasa.


Ahira usadowił się na trawie przed Dorią i Hakimem, ubrania upuścił na ziemię. Skinął głową w stronę Dorii. - Zakładaj plecak, za parę minut ruszamy.

Kiwnęła głową i odeszła. Kiedy znalazła się za Hakimem, potrząsnęła głową. Najwyraźniej nic jej nie wyszło. Mężczyzna siedział opierając się o jedną z pustych skrzyń, przeciągając sztywnymi palcami po wąskiej różowej bliźnie, jedynej pozostałości po ranie, i wpatrywał się tępo w przestrzeń.

- Chcę, żebyś założył te rzeczy, zanim wyruszymy. Swoje spodnie oddaj Barakowi. I lepiej schowaj szablę do plecaka, dam ci moją kuszę, żebyś nie czuł się bezbronny.

- Dobrze. - Nie sięgnął po kamizelę i legginy, wciąż siedział tam, pocierając bliznę, jakby chciał ją zetrzeć.

- Pewnie ucieszy cię wiadomość, że Barak sporo wie o Pandathaway. Wygląda na przyjemne miejsce. - Ahira przesunął się bokiem, żeby znaleźć się w polu widzenia Hakima. - Żadnych lordów.

- To miło.

Powinien zachęcić go, bardzo delikatnie, do mówienia o tym. Niestety nie mieli czasu. Okolice Lundeyll nie były zdrowym miejscem dla żadnego z nich. Płytkie groby żołnierzy znajdowały się niedaleko, wkrótce na pewno ktoś je odnajdzie, a wtedy będą w cholernych tarapatach. Prawdopodobnie śmiertelnych. Wszyscy mogą skończyć jak Jason Parker.

Dlaczego nie czuję nic z powodu Jasona? Owszem, nigdy go nie lubiłem, ale jednak coś powinienem wobec niego czuć, kiedy już nie żyje.

Ahira potrząsnął głową. Czas na zastanowienie i analizę uczuć przyjdzie później, teraz musi zmusić Hakima do działania. Jeszcze raz spróbuję grzecznie. - Myślałem, że mogę na ciebie liczyć. Rozczarowałeś mnie.

Głowa złodzieja gwałtownie się uniosła. - Co? Skąd do diabła mogłem wiedzieć, że będzie chciał okraść Lunda i da się zabić? Zabroniłeś mu ryzykować, ja zabroniłem mu...

Dobrze. Gniew był lepszy niż odrętwienie. - Nie o to mi chodzi. Musimy ruszać, a ty siedzisz tutaj i użalasz się nad sobą. Myślałem, że stać cię na więcej.

Hakim splunął. - Co ty o tym wiesz? Musiałeś kiedykolwiek uciekać z wbitym w siebie nożem przed stadem ludzi, którzy pragnęli twojej krwi?

- Nie. - Ahira wzruszył ramionami i wstał. - Chyba powinienem zbesztać Dorię. Wygląda na to, że kiepsko cię wyleczyła, skoro to wciąż tak boli.

- Czekaj! - Hakim podniósł dłoń. Ahira ponownie usiadł na trawie. - Nie o to chodzi. Wtedy, kiedy grałem w meczu przeciwko drużynie Cornell... kiedy przez jedną połowę grałem z naderwanym tricepsem...

- Pamiętam - kiwnął głową. - Musiało boleć prawie tak, jak teraz.

- Bolało bardziej, ale wszystko wyglądało inaczej. Wtedy wygraliśmy.

- Teraz też wygraliśmy.

- Ale ja nie! - Hakim uderzył pięścią w ziemię. - Miałem wrócić cały, z Jasonem i informacjami.

- Biorąc pod uwagę sytuację, jedno z trzech nie jest takim złym wynikiem.

- Nie rozumiesz, prawda? Nigdy wcześniej nie poniosłem w niczym porażki. Jestem duży, silny i inteligentny. Zawsze uważałem, że to wystarczy. Tym razem nie wystarczyło. - Wpatrywał się w Ahirę, jakby prowokując go do zaprzeczenia. - Gdybyście z Karlem przybyli kilka sekund później, byłbym martwy. Jak Jason. - Zadrżał. - Mój Boże, James, gdybyś tylko słyszał, jak on krzyczał. Mogłem być następny, ale miałem szczęście.

I jesteś przerażony, że następnym razem możesz szczęścia nie mieć. Nie winię cię za to.

Kiedyś zazdrościł Walterowi Slovotsky'emu. Jego postawa, absolutna wiara i całkowite przeświadczenie, że znajduje się w centrum wszechświata i że wszystko jest w porządku z nim i z wszechświatem, teraz nie wydawały się godne pozazdroszczenia. Pomnikowy obraz samego siebie może się rozbić. "Oczywiście, nigdy nie poniosłem porażki" - taką postawę mógł łatwo utrzymać, dopóki nie musiał chwiejnym krokiem uciekać drogą przed uzbrojonymi mężczyznami, ze świadomością, że jeśli mu się nie uda, zginie.

Ale co można zrobić, kiedy obraz samego siebie zostanie zniszczony?

Zacisnął rękę na ramieniu złodzieja. - Nie wiem, jak będzie następnym razem, nie składam żadnych obietnic. - Wzruszył ramionami. - Ale będę tam, jeśli będziesz mnie potrzebować. - Wstał. - Ale teraz ty musisz się pozbierać. Powinniśmy zejść do Lundeport i wynieść się stąd jak najdalej. Jeśli ktoś cię rozpozna, możemy mieć kłopoty. Do tego Barak wygłasza przemówienia, kiedy powinien walczyć, Aristobulus sprzeciwia się wszystkim i wszystkiemu, Doria nie może odzyskać zaklęć... tylko czekam na jakiś problem z Andreą, dotychczas jedynie z nią miałem spokój. - Wyciągnął rękę. - Potrzebuję twojej pomocy.

Hakim przez chwilę siedział bez ruchu, potem słabo pokiwał głową. - Zrobię, co w mojej mocy. Nie mogę obiecać, że to wystarczy. - Przyjął dłoń i pozwolił krasnoludowi podnieść się na nogi.

- Witamy w prawdziwym świecie. - Ahira odkrył, że się uśmiecha. Prawie. - A teraz wyskakuj ze swoich rzeczy i zakładaj Karla. - Podniósł głos. - Wszyscy ruszamy!

Aristobulus, pocąc się w swoich szatach, opuścił plecak na rozgrzane słońcem deski mola. Nie było potrzeby, żeby trzymał go na grzbiecie, podczas gdy Ahira i Hakim negocjowali z Avairem Gannessem, kapitanem Dumy Gannessa. Zapowiadało się długie targowanie, a Aristobulusa już bolały z wysiłku mięśnie.

Potarł pięścią krzyż i zamknął oczy, próbując zignorować zgiełk głosów kupców wykłócających się o cenę zboża, krzyki unoszących się w powietrzu mew, smród rozkładającej się ryby.

Z zamkniętymi oczami odczuwał otaczającą go moc, silną szkarłatną aurę, która przyjemnie ogrzewała go, pomimo upalnego dnia. Uniósł dłoń na wysokość twarzy, poruszył palcami, ciesząc się sposobem, w jaki czerwień obrysowywała jego niewidoczną dłoń, nawet w ruchu.

Oczywiście była to magia, czyli coś dobrego. Czyli władza, której Lou Riccetti zawsze pragnął, ale nigdy nie zasmakował.

Z lewej strony świeciło inne źródło, ale zdecydowanie słabiej. Andrea zdecydowanie mu nie dorównywała. Czy dlatego, że jej postać była niższej klasy niż jego? A może dlatego, że nie pragnęła tego aż tak bardzo jak on?

Wzruszył ramionami. To bez znaczenia. Liczyło się jedynie, że Deighton dał mu chwilę wytchnienia. Życie skazało Riccettiego na bycie mało znaczącym człowiekiem, w najlepszym wypadku drugorzędnym inżynierem budowlanym w czasach, kiedy nic ważnego już się nie budowało. Żadnych wielkich mostów łączących brzegi potężnych rzek, niewiele, jeśli w ogóle jakieś. Przyszłością amerykańskiej inżynierii była elektronika, bawienie się schematami obwodów, nie zaś budowanie, nie tworzenie magii.

A jeśli nie można tworzyć magii z kamienia i stali, pozostają jedynie marzenia o prawdziwej magii. Pozostały mu po tamtej stronie...

Pozwolił, żeby zaklęcia krążyły mu w umyśle, sprawdzając, czy każde jest kompletne i gotowe do użycia. Nie było to konieczne, niekompletne zaklęcie nie pulsowałoby mu w głowie, w dzień i w nocy nie usiłowałoby się wyrwać na wolność jak wielkie kichnięcie. Mógł z tym żyć w zamian za moc.

Mógł nawet żyć ze świadomością śmierci swojego najlepszego przyjaciela. Swojego jedynego przyjaciela. Pewnie powinien być w żałobie z powodu śmierci Jasona. Lou Riccetti prawdopodobnie rozważałby wszystkie swoje kontakty z Jasonem, czerpiąc przyjemność i ból z ich przyjaźni, żałując, że Jason odszedł.

Nie potrafił jednak tego zrobić, kiedy otaczała i ogrzewała go moc. Śmierć bezsilnego człowieka nie była wystarczająco znacząca. Bardziej bolała go utrata ksiąg zaklęć.

Co oznacza, że jestem małoduszny, czyż nie tak?

Nawet jeśli, to niech tak będzie. On...

- Zasypiasz? - zapytała Andrea, dając mu kuksańca w bok. - Na stojąco?

Z żalem otworzył oczy. Ciepły blask mocy zbladł w jasnym świetle słońca. - Nie.

- Ahira powiedział, że mamy rozglądać się za każdym, kto wygląda oficjalnie. Ponieważ żołnierze podążający za Hakimem nie wrócili, miejscowi mogą go szukać. Nie byłoby to zbyt dobre dla nas.

- Doskonale. - Aristobulus nie wiedział, dlaczego to właśnie on ma stać na straży. Na statku działo się pewnie coś ciekawego. Przyglądając się zgromadzonemu na brzegu tłumowi, zbliżył się do miejsca, gdzie Hakim targował się z kapitanem.

Avair Ganness uderzył gołymi palcami u nóg o drewno z dźwiękiem przypominającym rzucanie kości. - Zdecydujcie się. Dla mnie nie ma to znaczenia. Mogę zarobić pięć, może sześć sztuk złota przewożąc dobre wino z Lundeyll zamiast was. - Mówił erendra w przyjemnym rytmie, z melodyjnie wibrującym "r". Wzruszył szerokimi ramionami ukrytymi pod zaplamioną tuniką z żaglowego płótna, przewiązaną w pasie kawałem sznura. Tunika kończyła się w połowie uda, poniżej jego mocne nogi przypominały pnie drzew.

Hakim uśmiechnął się, unosząc brew. - Przewożenie nas miałoby też swoje zalety.

Ganness pokiwał głową. - To prawda - westchnął. - Mam taki problem... zdarza się wielu mężczyznom w moim wieku. Wyleczenie go w Pandathaway może mnie dużo kosztować, może nawet więcej niż przewiezienie was, jeśli weźmiemy wszystko pod uwagę. Ale tylko może.

Problem? Wyglądał całkiem zdrowo.

- Nie o to mi chodziło. - Hakim wskazał na załogę tłoczącą się na pokładzie statku, sprawdzającą liny, mocującą ładunek i od czasu do czasu gapiącą się na Dorię i Andreę. - Przyglądałem się, jak sprawdzają łuki i strzały. Niewiele jest miejsc na pokładzie, gdzie w zasięgu ręki nie ma broni. Martwią was piraci?

- Nie martwią, po prostu jestem odpowiednio ostrożny. Pływałem po Cirric przez czterdzieści lat, jako chłopiec i mężczyzna. Wpadłem na piratów siedem, może osiem razy. - Uśmiechnął się, nie do końca przyjaźnie, ukazując braki w uzębieniu. - Za każdym razem nieźle się sprawiłem. - Potrząsnął głową, długi do pasa warkoczyk poruszał się wokół torsu jak wąż. - Tak więc nie potrzebuję wojowników i czarodziejów do obrony. Ale... - wyciągnął rękę w stronę Dorii, krzywiąc się, kiedy Hakim stanął pomiędzy nimi - ... potrzebuję pomocy kapłanki. Ale to może poczekać, dopóki nie zadokujemy w Pandathaway. Do tego czasu nie będę potrzebował... miał z tego użytku. Nie pieprzę marynarzy. - Uśmiechnął się do Dorii.

Cóż, to wyjaśniało naturę jego problemu. Impotencja, co? Być może Avair Ganness pragnął kuracji Dorii bardziej, niż się do tego przyznawał, inaczej wymieniłby cenę za ich przewiezienie, która z nawiązką zrekompensowałaby utratę miejsca na ładunek.

Aristobulus pokiwał głową. Tak, to miało sens, ale lepiej szepnąć to do ucha Ahirze lub Hakimowi, niż otwarcie przedstawić sprawę Gannessowi. Większość ludzi była kompletnie nieracjonalna, kapitan mógłby z czystej zaciętości odmówić im miejsca na pokładzie.

Podszedł kilka kroków bliżej i zawołał krasnoluda.

- Co jest? - warknął Ahira. - Rozmawialiśmy, i chyba kazałem ci... - Przerwał, jego oczy rozszerzyły się, kiedy spojrzał ponad ramieniem czarodzieja.

Czarodziej odwrócił się. Oddział dziesięciu... nie, dwunastu żołnierzy podążał w stronę mola, po drodze zatrzymując i przepytując przechodniów. Podszedł do końca mola, starając się niedbale nieść plecak.

- Lepiej zakończmy to szybko - powiedział po angielsku, nie w erendra.

Ahira odwrócił się do złodzieja. - Hakim?

Hakim wzruszył ramionami w wąskiej tunice. - Nie wierzę, żeby mnie rozpoznali, nie, zaraz... zapomnij o tym. Ten z długim łukiem to Marik, pozna mnie, kiedy mnie zobaczy.

- Więc się odwróć.

Ganness zmarszczył się. - Co to był za język?

Barak podszedł o krok, uśmiechając się blado.

- Nie sądzę, żeby był to pański interes, kapitanie. - Przeszedł na angielski. - Ludzie, musimy się na coś zgodzić. Oprócz Leczenia Choroby, jedynym sensownym zaklęciem jakie ona ma, jest Leczenie Lekkich Ran i to tylko jedno. Jeśli dojdzie do walki...

Doria odezwała się głośno. - Nie pamiętam, żeby ktokolwiek mnie spytał, czy chcę go wyleczyć i potem... udowodnić, że to zrobiłam.

Aristobulus szybko spojrzał przez ramię. Żołnierze wciąż przebijali się w górę mola do miejsca, gdzie zacumowana była Duma Gannessa. Jeśli jednak ten, który widział Hakima, nie rozpozna go na odległość, to mają jeszcze kilka minut, gdyż żołnierze byli kilkaset jardów dalej na zatłoczonym molu.

Barak wzruszył ramionami.

- Nie widzę problemu. W końcu zawsze byłaś gotowa to zrobić praktycznie z każdym...

Jej ręka uderzyła w twarz Baraka z głośnym "łup!". Zachwiał się, prawdopodobnie bardziej z zaskoczenia niż z powodu siły uderzenia.

Aristobulus westchnął. Wyglądało na to, że będzie musiał zmarnować zaklęcie albo dwa. Ten głupek z nadmiarem mięśni i niedomiarem mózgu...

- Koniec - warknął Ahira, potem przeszedł na erendra. - Spróbowaliśmy dojść do z panem do porozumienia, kapitanie, ale najwyraźniej nie da się z panem zawierać interesów. - Po angielsku. - Kimkolwiek bym nie był, na pewno nie jestem alfonsem. Hakim, trzymaj głowę odwróconą. Wszyscy wziąć plecaki i iść cicho wzdłuż mola. Mam na myśli naprawdę cicho. - Zaczął bawić się rzemieniami mocującymi topór. - Może jakimś cudem uda nam się wyjść z tego bez...

Doria spojrzała przelotnie na nadchodzących żołnierzy i podniosła rękę. - Zaczekajcie. Ja... zgadzam się na twoje warunki, Avairze Gannessie - powiedziała w erendra do kapitana. - Darmowa przeprawa dla wszystkich w zamian za... w zamian za...

- Zgoda. - Ganness uśmiechnął się łagodnie, potem odwrócił się do reszty. - Wasze kajuty są na dziobie, pod pokładem. Może trochę ciasne, ale mam czysty statek, a mój kucharz należy do najlepszych, w końcu kupiłem go w Pandathaway. - Ganness przeskoczył przez reling i wylądował lekko na pokładzie. - A ciebie, pani, zapraszam do mojej kajuty, jak tylko opuścimy port... - Przeciągnął tępymi palcami po zarośniętych policzkach. - ... i się ogolę. Będę delikatny, obiecuję.

Zacisnęła ręce na poręczy, aż zbielały jej kostki. - Ganness, to interesy, nic innego. Zgodziłam się z powodów...

- ... które nie powinny nikogo interesować - przerwał Ahira. - Kapitanie, czy możemy zobaczyć nasze kajuty?

- To on! - zabrzmiał chropawy głos z mola. Dwunastu żołnierzy ruszyło biegiem. Aristobulus wciągnął powietrze do płuc. - Trochę ich spowolnię, dobrze?

Ahira pokiwał głową, odwiązując topór. - Reszta na pokład. Kapitanie, będzie pan w takich samych tarapatach jak my, jeśli ten statek zaraz nie odbije. - Leniwie zerwał pas mocujący kuszę do pleców i rzucił ją razem z kołczanem do Hakima. - Użyj jej.

Ganness przez chwilę stał bez ruchu, później wzruszył ramionami. - Wygląda na to, że nie mam wielkiego wyboru. Wszyscy na pokład! Odpływamy!

Aristobulus odwrócił się i wzniósł ramiona. Niech przepływa moc... Musi wykorzystać zaklęcie płomienia, nic innego nie powstrzyma atakujących żołnierzy.

Więc dam wam ogień. Pozwolił, żeby zaklęcie przeszło na przód umysłu, napinając klatkę piersiową. Naprężyła się, jakby wciągnął dwa razy więcej powietrza niż mógł utrzymać w płucach. Czerwony blask wzmocnił się, otoczył go gorący płaszcz, tak intensywny, że aż zasłonił mu wzrok. Czuł mrowienie skóry.

Napięcie rosło. Zaklęcie zawsze naciskało go gdzieś z tyłu umysłu, ale ten nacisk był lekki. Teraz zaklęcie ryczało, boleśnie rosło w głowie, aż bał się, że jego czaszka pęknie od ciśnienia i gorąca.

Aristobulus wypuścił je, pęd dźwięków był tak głośny, że nie mógł usłyszeć ani zrozumieć słów, które wydobywały się z jego własnych ust.

Żołnierze byli oddaleni o jakieś sto stóp. W pół drogi między dwoma mężczyznami prowadzącymi pościg molo wybuchło ogniem. Drewno na moment rozgrzało się do białości, a potem wybuchło płomieniem.

Ściana ognia rosła, języki płomieni z łatwością sięgały dwustu stóp w niebo, ryczały i trzeszczały.

Aristobulus opuścił ręce. Stało się.

- Ty głupi... - Ahira chwycił go za kołnierz szaty. Molo nagle usunęło się spod jego stóp, kiedy krasnolud przerzucił go przez reling. Ramieniem uderzył o pokład Dumy Gannessa, prześliznął się po nim i uderzył w maszt.

Przeszył go ból, z trudem podniósł się na nogi.

I wtedy zrozumiał. Rzucił zaklęcie za daleko, prowadzącym żołnierzom udało się przedostać przez ścianę ognia, zanim zablokowała ona drogę reszcie.

Ahira czekał na nich, w rękach lekko trzymał topór.

- Odbijać, niech was wszyscy diabli! - Ganness krzyczał na swoją załogę i sam wykonał swoje rozkazy, kiedy pobiegł na dziób statku, żeby przeciąć cumę. - Podnieść żagle. Mocno trzymać rumpel, tutaj.

Pierwszy żołnierz popatrzył na statek, który marynarze właśnie odpychali od brzegu. Podszedł do krasnoluda, widocznego tylko jako ciemna sylwetka na tle ściany ognia.

Aristobulus wiedział, że krasnolud był silny, ale nie miał pojęcia jak bardzo. Ahira zanurkował pod cięciem żołnierza, umieścił trzon topora na jego piersi i pchnął.

Żołnierz poleciał w tył pełne pięćdziesiąt stóp i trafił w ogień. Zerwał się na nogi, bełkocząc i płonąc, aż w końcu dotarł do brzegu mola i wpadł do wody.

Ahira odwrócił się do drugiego żołnierza.

Zadźwięczała kusza, bełt wbił się w drewno u stóp Ahiry. Aristobulus zobaczył, jak Hakim, przeklinając, naciąga kuszę i sięga po kolejny bełt.

Krasnolud gładko zbliżył się do żołnierza, zrobił zwód ostrzem topora, zatrzymał jego pchnięcie obuchem i raz ciął.

To wystarczyło. Żołnierz wraz z kolczugą i całą resztą wyposażenia upadł na molo. Jego tors, leżący kilka stóp od nóg, przez chwilę jeszcze drgał. Ahira gładko przeciął mężczyznę na pół.

Ahira uniósł zakrwawiony topór nad głowę i rzucił nim w stronę Aristobulusa. Broń uderzyła w pokład niecały jard od jego stóp. Krasnolud wziął rozbieg i przeskoczył dziesięć stóp dzielące statek od brzegu.

- Całkiem nieźle - uśmiechnął się. - Kapitanie, wynośmy się stąd.

Ganness zaklął pod nosem i powędrował w stronę rumpla.




Dodano: 2006-09-22 12:19:15
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS