NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Rosenberg, Joel - "Śpiący smok"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Rosenberg, Joel - "Strażnicy Płomienia"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-82-5
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 288
"strażnicy płomienia", tom 1



Rosenberg, Joel - "Śpiący smok" (rozdział 1)

ROZDZIAŁ PIERWSZY: Gracze


Karl Cullinane wyciągnął widelec i wbił go w ostatniego szparaga leżącego na stalowym talerzu pośrodku stołu. Odgryzł kawałek bez przenoszenia go na swój talerz. Potrawa była zimna i rozgotowana, prawie bez smaku. Przełknął szybko.

- Karl, jesteś prosiakiem. Trochę chudym, muszę przyznać, ale prosiakiem. - Uśmiech Andrei Andropolous złagodził jej słowa. Mówiła tak cicho, że nikt inny w zatłoczonej kafeterii nie mógł jej usłyszeć. Wszystko zagłuszał brzęk sztućców i rozmowy prawie setki studentów.

Karl przypisał to jej naturalnej delikatności. Do licha, już prawie to polubił, kiedy go odrzuciła. Zwykle rutynowe "pozostańmy przyjaciółmi" doprowadzało go do cichej wściekłości.

- Muszę pędzić, Andy-Andy, dzisiaj gramy. - Odgryzł kolejny kawałek szparaga, pociągnął łyk letniej kawy i szybko przełknął. - Jeśli się spóźnię, na pewno zaczną beze mnie i Barak wyląduje na pastwisku.

- Chodzi ci o to, że zrobią z niego ogiera. - Zaśmiała się, pokazując równe, białe zęby.

Karl lubił jej śmiech, jej uśmiech. Zawsze myślał, że opis czyjegoś uśmiechu rozświetlającego cały pokój to czysta fantazja, to znaczy do czasu, kiedy poznał Andy-Andy. Nie miał zresztą nic przeciwko fantazji, wręcz...

- To wszystko bzdury, Karl - powiedziała, uśmiechając się słodziutko - absurdalna męska fantazja o władzy. - Wyciągnęła dłoń i pogłaskała jego szczupłe ramię swoim długim, ciemnym palcem. Zastanawiał się, czy jest opalona, czy nie. Andy-Andy zawsze miała w popołudnia coś ciekawszego do roboty niż wylegiwanie się na słońcu jak dobrze natłuszczony, smażący się robak. Prawdopodobnie oliwkowy odcień skóry był jej naturalną karnacją. A może nie? Oczywiście można to było sprawdzić. Problem w tym, że Karl nigdy nie miał okazji zobaczyć śladów po bikini.

Cholera - Nie, to tylko gra. Sposób na spędzenie czasu, trochę zabawy.

- Trochę zabawy? - uniosła brew. - Udawanie, że rąbie się chochlika, gwałci dziewicę albo trzy, tnie ogra na kawałki - to nazywasz zabawą? - Z krzywym uśmiechem oparła się na krześle i niemalże w obronnym geście zaplotła ramiona na swoim niebieskim welurowym pulowerze. Był on odpowiednio wypełniony, ale nie ciasny. Karlowi podobało się to. Andy-Andy była więcej niż ładna, ale nie była ekshibicjonistką.

- Po pierwsze - stuknął palcem wskazującym o stolik, zmuszając się do zwracania uwagi na rozmowę - zupełnie tego nie rozumiesz. Udawanie nie jest robieniem czegoś naprawdę. Chodzi mi o to... na przykład ostatnia sesja. Barak zadusił elfa, rozciął pół-orka na dwie połówki... zaraz, teraz bestia jest naprawdę dwoma połówkami orka. A może ćwierć-orkami? Nieważne, chodzi mi o to, że dostał trzy punkty obrażeń. Jeden punkt to lekka rana, dwa to rana poważniejsza, a pięć to obrażenia śmiertelne. Tak więc trzy punkty to odpowiednik niezłego poranienia. - Sięgnął do górnego guzika swojej koszuli. - Chcesz zobaczyć blizny?

- Kiedy indziej. - Potrząsnęła głową, długie do ramion czarne włosy otoczyły jej twarz. - Może. - Jeden kosmyk zatrzymał się na jej odrobinę zbyt długim, lekko zgiętym nosie. Zdmuchnęła go. - A może nie.

- Obiecanki.

- To nie jest całe słowo, Karl. Daj spokój, przy mnie nie musisz się hamować.


- W mojej okolicy "mać" to nie jest całe słowo. - Może i brzmiało to dobrze, ale nie było prawdą. Karl był typowym dzieckiem klasy średniej z przedmieścia. - Poza tym, kiedyś dobitnie mi powiedziano, żebym uważał co mówię w obecności kobiet. - Jeżeli wyszorowanie wnętrza ust dużą ilością mydła można uznać za dobitne powiedzenie. Cóż, w pewnym sensie nim było. - Ale wracając do tematu, to tylko fantazja, tylko gra. Nikomu nie dzieje się krzywda. Zresztą Barak nie jest taką postacią - może złamać prawo, ale nie jest gwałcicielem. - To akurat była prawda, ale nie wspomniał o nowej postaci, którą Deighton pomógł mu wylosować, o Luciusie z Pandathaway. Lucius wcale nie był miłym człowiekiem.

- Problem z tobą polega na tym, że oceniasz coś, czego nawet nie spróbowałaś. Ile razy od początku semestru cię zapraszałem? Dziesięć? Dwadzieścia?


Potrząsnęła głową. - Nie muszę wyskakiwać przez okno, żeby wiedzieć, że mi się to nie podoba.

- To bez znaczenia. Jeśli spróbujesz gier fabularnych i ci się nie spodoba, to zrezygnujesz. Kropka. Żadnych blizn, nawet na psychice. To część całej zabawy. - Wzruszył ramionami. - Poza tym, prawdopodobnie gry są dobroczynne. Możesz pozbyć się części agresji nikogo nie raniąc - ani siebie, ani innych.

- Mówisz jak student psychologii. Podobno teraz studiujesz aktorstwo.

- Kiedyś studiowałem psychologię...

-... i nauki polityczne. Do tego literaturę amerykańską, inżynierię, filozofię, socjologię. O czymś zapomniałam?

- Wprowadzenie do prawa. I wprowadzenie do medycyny, kiedy byłem na pierwszym roku. Do czego zmierzasz?

- Jesteś dyletantem, Karl. Te gry fabularne to twoja kolejna, przejściowa obsesja. Pamiętasz, w ubiegłym roku to był brydż. Przez cały semestr gadałeś tylko o konwencjach Staymana i transferach Południowa Ameryka - Teksas...

- Południowa Afryka - Teksas, nie Południowa Ameryka. - Dwoma palcami sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął z niej papierosa, którego zapalił swoją nową zapalniczką Zippo. Karl pozostawił przez chwilę płomień, dopiero po jakimś czasie zamykając pokrywę. Uznał, że powinien się nią nacieszyć - wkrótce ją zgubi. Zawsze miał problemy z odnajdywaniem przedmiotów. Zippo była trzecią zapalniczką, którą kupił w tym semestrze.

- Wciąż gram w brydża - powiedział wydychając chmurę dymu. - Po prostu gry to dobra zabawa, zwłaszcza z tą grupą. Czasami... - nie dokończył.

- Tak?

- Czasami, kiedy zapomnę o całej mechanice gry, rzucaniu kostkami, pilnowaniu, co kto ma, wtedy czuję się, jakbym tam był. - Podniósł głowę i uśmiechnął się. - A to już jest coś. Jak myślisz, jak często miałbym szansę, powiedzmy uratować księżniczkę czy zabić smoka? - Karl spojrzał na nadgarstek. 18.48. Podniósł się. - Muszę lecieć, żeby się nie spóźnić. Zobaczymy się potem?

Andy-Andy zmarszczyła czoło. - O której będziesz? Wracał, znaczy się?

- Hmm, pewnie przed północą. Jeśli chcesz, możemy się spotkać w holu. Pomogę ci z Pogromcą zwierząt, jeśli o to ci chodzi. To ciężka książka, ale mam gdzieś kawałek Twaina na jej temat, który całkiem nieźle...

- Nie - potrząsnęła głową - to już nadrobiłam, ale jutro mam test z astronomii. Jeśli na pewno wrócimy przed dwunastą, pójdę z tobą, spróbuję zagrać. Jeśli zaproszenie wciąż jest aktualne. - Wstała, zdjęła z oparcia krzesła swoją grubą żółtą kurtkę narciarską i założyła na siebie.

- Wiesz, że tak jest.

Westchnęła.

- Tak, wiem. - Andy-Andy powoli potrząsnęła głową. - I w tym cały problem. Zresztą, zapomnij - lepiej chodźmy.


James Michael Finnegan jako pierwszy z graczy dotarł do pokoju 109 w budynku Zrzeszenia Studentów. Częściowo była to kwestia nawyku, a częściowo dumy. Inni na pewno poczekaliby na niego. Tylko na niego, do cholery.

Nie czekali na niego, ponieważ był teraz najlepszym graczem w drużynie. Davy Davidson był najlepszy w grupie dopóki nie zrezygnował w tamtym roku. Mimo to, kiedy się spóźniał, co nie zdarzało się znów tak rzadko, nikt nie czekał na niego i jego postać, Erika Trzy Bezanty.

James Michael poruszył się na siedzeniu, ręce trzymał bezwładnie na kolanach.

Nie, nie czekali na niego, ponieważ był miły, miał poczucie humoru i zawsze przyjaźnie się uśmiechał. Ten monomaniak Karl Cullinane opowiadał lepsze dowcipy, ten chłopek Walter Slovotsky zawsze wyglądał, jakby ktoś przykleił mu uśmiech do twarzy - i każdy zawsze lubił przebywać z Dorią. Ale jeśli któreś z nich się spóźniło, powitanie brzmiało "cóż, wygląda na to, że twoja postać się pochorowała". Tydzień temu na przykład Doria wpadła pięć minut po tym, jak rozpoczęli i nawet Riccetti zignorował jej ukryte prośby i groźby. Deighton po prostu spojrzał na nią zimno i stwierdził, że spóźnienie to tak naprawdę wrogi akt.

Zatoczył nieduże koło swoim wózkiem, przeklinając cicho pod nosem.

Nie było tak źle, w każdym razie nie zawsze. Raz, kiedy musiał czekać na bus Usług Specjalnych dla Studentów (przez całą drogę mruczał zaklęcie, mające zamienić kierowcę w ropuchę, bardzo małą ropuchę z jednym okiem), za późno dowieziono go do windy, za późno wyjechał na pierwsze piętro, jego elektryczny wózek inwalidzki pędził przez wyłożony płytkami korytarz i za PÓŹNO wpadł do pokoju 109...

... nikt nie powiedział ani słowa za wyjątkiem "Cześć James", "Miło cię widzieć, James" i "Grajmy, James".

Sugerująca litość tolerancja była zła. Niemożność zagrania byłaby jeszcze gorsza. O wiele gorsza.

Widzicie, wszyscy kalecy marzą. Muszą, tak samo jak normalni ludzie, chociaż nie zawsze o tych samych rzeczach.

A kiedy spędziłeś całe życie z dystrofią mięśniową, w pewien sposób jesteś szczęściarzem. Możesz marzyć o bardzo wielu rzeczach. Na przykład o umiejętności pisania na klawiaturze komputera z prędkością większą niż marne dziesięć słów na minutę. O spaniu na górze piętrowego łóżka. O pochłanianiu jedzenia w błyskawicznym tempie, żeby móc zaraz gdzieś pobiec. O używaniu cholernej toalety bez potrzeby, żeby ktoś inny cię podtarł.

Koniec z byciem takim cholernie radosnym przez cały czas, bo skoro jesteś kaleką na wózku, ludzie wybaczą ci wszystko, dopóki ich nie dotkniesz.

Ale gra... w niej coś jest. Wszystko na raz. "Przechodzę przez komnatę, podnoszę topór i rąbię ogra", mówisz i wszyscy na to reagują, jakbyś naprawdę to zrobił.

Cud? Nie do końca. Raczej uzależnienie.

James Michael podniósł prawą rękę do gałki kierującej i podjechał do długiego stołu pośrodku jasnego pomieszczenia. Zatrzymał się tak blisko, że jego broda znalazła się bezpośrednio nad krawędzią zniszczonej mahoniowej płyty. Sięgnął do dżinsowej torby na kolanach, zawieszonej na szyi na długim, płóciennym pasku. Wyjął dużą plastikową torebkę i położył ją na stole.

Cała niezwykłość gry zależała od tej torebki i kostek w środku. Typowe kostki sześcienne do tabel ataku. Kostki dwudziestościenne generujące przypadkową liczbę, którą należało porównać z inteligencją Ahiry, jego wytrzymałością lub siłą. A Ahira był silny, choć raczej niezbyt mądry i zdecydowanie najlepiej sobie radził z toporem lub młotem.

Oprócz tego miał piramidalne kostki czterościenne i kostki ośmiościenne do... ale po co przejmować się mechaniką. Zasady nie miały znaczenia, każdy szybko się ich uczył, a potem stosował, tak samo, jak normalny człowiek uczył się techniki jazdy na rowerze, a potem zapominał o technice i jeździł...

James Michael zamknął oczy i marzył o jeździe na rowerze, patrzeniu na ziemię przesuwającą się gładko pod nim. Prawie jak jazda samochodem, ale o wiele bliżej i...

- James!

Otworzył szybko oczy. Stała nad nim Doria Perlstein. Troska wyraźnie znaczyła jej zbyt okrągłą, zbyt gładką twarz. Otaczające ją krótkie blond włosy sprawiały, że wydawała się jeszcze okrąglejsza.

- James, wszystko w porządku?

- W porządku. - Uśmiechnął się, zmuszając zdradzieckie mięśnie prawej strony twarzy do posłuszeństwa. Doria... próbowała, o to chodziło. Karzeł na wózku przerażał ją i wzbudzał jej obrzydzenie, jakby jego niesprawność mogła się przenieść. Ale próbowała to ukryć.

Opuścił dłonie na kolana, poza pole widzenia. Nie był to wstyd, raczej uprzejmość wobec drugiej osoby, choć tak naprawdę chciał wyciągnąć ręce i nią potrząsnąć. To nie jest zaraźliwe.

- Wszystko w porządku. Miałem ciężki tydzień, chyba przysnąłem.

Opadła na krzesło, wyraźnie zastanawiała się, czy James uzna to za zbyt dużą odległość. Przez chwilę walczyła ze swoim strachem przed nim, aż w końcu kompromisowo przybliżyła się o mizerny cal.

Kiedyś, pomyślał, powiem jej, że jeśli jest taka spięta, to nie musi siadać obok mnie. Chociaż może jest to dla niej lepsze, niż gdyby miała usiąść naprzeciw mnie po drugiej stronie stołu. W ten sposób łatwiej jej unikać mojego spojrzenia.

Zmusiła się do uśmiechu, stukając karminowymi paznokciami o blat stołu. - Widzę, że dzisiaj przyszłam wcześniej.

- Cieszę się, że jesteś. Ostatnim razem wpadliśmy na całkiem mocnego goblina i przydałby się nam kapłan.

- Jak ciężko było?

- Zarówno Barak jak i Ahira trochę oberwali. On miał trzy punkty obrażeń, ja wyszedłem z dwoma.

- Zaraz, a gdzie Sandy?

- Zrezygnowała, co oznacza, że jesteś jedynym kapłanem w okolicy. W drużynie aż roi się od wojowników.

- Aha - skrzywiła się. - Przepraszam, że ostatnim razem się spóźniłam. - Potrząsnęła głową, jej twarz się rozjaśniła. - Ale nie martw się, jak tylko Deighton wprowadzi mnie z powrotem do kampanii, natychmiast was wyleczę.

James Michael uśmiechnął się.

- To znaczy wyleczysz Baraka. Ahira czuje się świetnie.

Zmarszczyła czoło. - Jakim cudem? Wiem, że Barak miał jakieś lecznicze eliksiry w swojej torbie, ale Ahira...

- ... przekonał go do ich oddania.

Doria bawiła się falbankami swojej bluzki.

- Co mu zaproponowałeś? Zresztą, jakbym nie wiedziała - podniosła w górę palec w udawanym geście oskarżenia.

- Że nie walnę go moim toporem.

- Brzmi sprawiedliwie. - Podniosła rękę i podrapała się po koniuszku krótkiego nosa. Slovotsky uważał ten gest za sztuczny, James mógł się jednak założyć, że był naturalny. Niestety w żaden sposób nie mogli dowiedzieć się, jak jest naprawdę, gdyż Doria ignorowała wszelkie pytania na ten temat. - Ale któregoś dnia on może nie wytrzymać, jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, brutalu. Mógłby... - Powstrzymała się. - Nieważne.

James Michael westchnął. Oczywiście wiedział, dlaczego Cullinane nie chciał z nim walczyć, mimo prowokacji z jego strony. Gdyby Ahira zabił Baraka, Cullinane przegrałby, zaś gdyby Barakowi udało się wygrać, James Michael nie mógłby grać, przynajmniej przez jakiś czas. A Karl nie wykopałby kaleki z gry, prawda?

- Najprawdopodobniej zrozumiał, że dla całej drużyny lepiej będzie, jeśli będą mieli Ahirę całego i zdrowego, w końcu wędrujemy po podziemiach. - Naturalnym środowiskiem krasnoludów były podziemia, gdzie ich zdolność widzenia w podczerwieni dawała im dużą przewagę.

- To chyba zbyt... rozsądne jak na Baraka. Jego IQ nie jest takie wysokie, prawda?

- Mądrość, Doria, mądrość. Barak jest najmądrzejszym wojownikiem w drużynie. Nie berserkerem, jak Ahira. - Z trudem zacisnął dłonie w pięści i uderzył się lekko po piersiach. - Arrrg!

Nowy głos zabrzmiał od strony drzwi. - Co, znowu wpadasz w szał bojowy? - Walter Slovotsky wkroczył do pokoju. Włosy miał wilgotne i lekko pachniał Ivory.

- Doria, James - skinął głową, rzucił na ziemię książki, zsunąwszy buty kopnął je w róg pomieszczenia i usiadł po turecku na stole. - Jak leci?

Ze wszystkich ludzi, których znał na uniwersytecie, właściwie ze wszystkich ludzi których znał, włączając w to rodziców, James Michael najlepiej czuł się w towarzystwie Waltera Slovotsky’ego. Oczywiście był zazdrosny, ale nie bardzo - nieszczególnie chciał zostać gwiazdą futbolu amerykańskiego. Chodziło o to, że potężny mężczyzna był pewny siebie, ale nie w agresywny sposób. Czy szalał po boisku, czy też siedział w bibliotece Wydziału Rolnictwa, przygotowując się do egzaminu końcowego z wiedzy o mięsie (przedmiot, którego wspomnienie wywoływało u Waltera chichot), Slovotsky wydawał się być pewien, że cały wszechświat koncentruje się na nim i że wszystko jest w porządku ze wszechświatem.

Masywna dłoń chwyciła Dorię pod brodę. - Gdzie do diabła byłaś w ostatni piątek, kochanie?

- W czwartek. - Odsunęła jego rękę. - I cholernie dobrze wiesz, gdzie mnie nie było, sam przecież wrzeszczałeś "Następnym razem przyjdź punktualnie, jeśli chcesz grać", prawda?

- Nie, chodziło mi o piątek, wydawało mi się, że miałaś przyjść do mnie na noc.

- Cii... - zaczęła unosić palec w kierunku Jamesa, ale się powstrzymała. - Nie myślę...

- Dokładnie. Nie myślisz. - Odwrócił się do Jamesa, przeczesując tępo zakończonymi palcami swoje wilgotne włosy. - Jimmy, mój chłopcze, zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, że ja i Doria od czasu do czasu ze sobą sypiamy?

- Walter!

- Nie, nie bardzo - odpowiedział James Michael. Jasna skóra Dorii zmieniła gwałtownie barwę, od delikatnego różu przez różne odcienie czerwieni aż do gorącego szkarłatu. Popatrzył jej prosto w oczy, powstrzymując chęć wyciągnięcia ręki i poklepania po ramieniu. - Nigdy nie mówił nic na ten temat, po prostu całkiem nieźle znam się na ludziach, jak na... - jakiś chochlik kazał mu się zatrzymać na moment - ... studenta informatyki.

Szeroka twarz Waltera spoważniała. - Właśnie. Śliczności moje, ja nie plotkuję o damach. Nie wspomniałbym o tym przed Cullinanem, on jest jak bomba, która szuka miejsca na eksplozję. Problem z wami, żydowskimi dziewczynami, jest taki, że wasze pragnienie, by to robić, jest odwrotnie proporcjonalne do chęci rozmawiania o tym.

Skóra Dorii powróciła do normalnego odcienia, więc jej wściekłe spojrzenie w kierunku Waltera było odrobinę mniej komiczne. - Kolejne prawo Slovotsky’ego?

- Tak naprawdę - przechylił głowę - to chyba usłyszałem to od jednego z moich wielu współlokatorów. Wydaje mi się, że od Bernsteina zwanego Rabinem.

"Wielu współlokatorów" było uczciwym przedstawieniem sytuacji, pomyślał James Michael. Mało kto lubi przesypiać większość nocy na kanapie w przedpokoju.

Twarz Waltera rozjaśniła się. - Ale mogę mu je ukraść. To będzie numer dwudziesty trzeci, zaraz po: "Nigdy nie umawiaj się z kobietą, która ma brata o imieniu Nunzio." - Zerwał się na nogi. - Idę po kawę. Przynieść wam coś z bufetu?

- Buty - przypomniał James.

- Niestety, tam ich nie podają. Wystarczy ci hamburger? - Poklepał się po kieszeni spodni. - Ja stawiam. Założyłem się o niezłą sumkę, że nie prześcigniemy drużyny Yale.

- Nie, musisz założyć buty.

Slovotsky spojrzał na swoje stopy w niebieskich skarpetkach, jego twarz straciła wyraz.

- James, kiedy masz metr osiemdziesiąt kilka wzrostu i ważysz sto dziesięć kilo, nikt ci nie mówi, że musisz nosić buty. - Oczy zaszkliły mu się. - Walter nie rozumieć. Ktoś połowa jego wzrostu mówić mu nie wchodzić? Walter musieć nie zrozumieć. - Wzruszył ramionami, trochę smutno. - Nie uwierzyłbyś, jak ludziom łatwo uwierzyć, że skoro jesteś duży, to musisz być tępy i gwałtowny. Więc, co w końcu chcecie?

- Może być kawa. - Doria wzruszyła ramionami.

- James?

- Herbata ziołowa. Red Zinger, jeśli mają. Do tego mnóstwo cukru. Ahira musieć podtrzymać siła - naśladował głos "dużego i głupiego" Waltera.

- W porządku - Walter zatrzymał się w drzwiach. - Ale jeśli zajmie mi to więcej niż kilka minut, nie pozwólcie im zacząć beze mnie. Oczywiście, jeśli inni dotrą na czas.

- Nawet bym o tym nie pomyślała. - Głos Dorii był zdecydowanie chłodny.


- Doktorze Deighton, proszę zaczekać. - Jason Parker zerwał się do biegu, pozostawiając za sobą Riccettiego.

Szczupły mężczyzna o zgarbionych ramionach zatrzymał się pod latarnią i odwrócił. Mimo ostrego zielonego światła jego twarz znalazła się w cieniu. Miał na sobie brązową wełnianą marynarkę, ozdobioną dużą ilością wypalonych śladów pochodzących z fajki z korzenia wrzośca, którą zawsze miał przy sobie. Garnitur, podobnie jak fajka, zniszczona teczka i sam człowiek, od dawna nie był już nowy. Załamania materiału zaczęły żyć własnym życiem, jakby mogły stawić opór najbardziej nawet upartemu i wytrwałemu prasowaniu.

- Dobry wieczór, panie Parker. - Głos nie pasował do mężczyzny. Był to mocny tenor, głos chłopca sprzed mutacji, nie profesora filozofii około sześćdziesiątki. - I dobry wieczór panu, panie Riccetti - dodał, kiedy Lou Riccetti, oddychając ciężko, dotarł pod latarnię. - Wierzę, że przygotował się pan do jutrzejszego testu.

Lou Riccetti wzruszył ramionami. Jego twarz pokrywała warstwa potu. - Mam nadzieję, profesorze. Apologii właściwie nauczyłem się na pamięć i kolejny raz przeczytałem Republikę.

Jason zachichotał. Mógł się założyć, że Lou znowu obleje, nigdy nie potrafił zrozumieć przedmiotu, w którym nie było liczb. Ci studenci inżynierii...

- Hej, dzisiaj się nie uczymy, profesorze. Dzisiaj prowadzi pan sesję, a nie używa wniosków do udowadniania postulatów. - Niecierpliwie ruszył w kierunku budynku Zrzeszenia Studentów.

Deighton pyknął kilka razy ze swojej fajki i podążył za nim.

- Pomyliło się panu, panie Parker. - Wydmuchał kółko z dymu, które po chwili rozproszył powiew chłodnego wiatru. - Postulatów używa się do uzasadniania wniosków, a nie odwrotnie.

Jason wzruszył kościstymi ramionami i wcisnął ręce do kieszeni swojej podniszczonej wojskowej kurtki. - To pan tak mówi. Mnie wydaje się, że filozofowie robią obie te rzeczy. To tak, jak wyciąganie się z bagna za włosy.

- Bardzo ładne zdanie. Oczywiście nieprawdziwe, ale ładne. - Deighton westchnął głęboko. - Jednak główna przesłanka pańskiej wypowiedzi jest prawdziwa, rzeczywiście dzisiaj gramy. Panie Riccetti, przepraszam, jeśli wydawało się panu, że wywierałem na pana presję w sprawie jutrzejszego testu.

- W porządku, profesorze. - Riccetti przekrzywił głowę. - Da nam pan jakieś wskazówki, na co możemy się napatoczyć, kiedy przejdziemy przez skarbiec?

- Ricky, nie pytaj. - Jason próbował ukryć irytację, ale mu się to nie udało. - Albo nam nie powie i wtedy tracisz tylko czas, albo powie i wtedy zepsuje nam zabawę. Niech się dzieje, co się ma dziać, nie...

- ... poganiaj. W porządku, tylko pytałem.

- Właściwie to mogę wam coś powiedzieć bez psucia wam zabawy. - Deighton uśmiechnął się krzywo, nie wyjmując fajki z ust. - Ale jeśli wolicie poczekać...

- Niech pan mówi. - Jason był ciekawy. Profesor nigdy nie ujawniał niczego, oczywiście za wyjątkiem początku kampanii, kiedy Mistrz Gry musi opisać miejsce i dać parę wskazówek.

- Rozpoczynamy nową kampanię. Od zera.

- Zaraz, zaraz. - Riccetti klepnął swój plecak. - Spędziłem mnóstwo czasu, przekształcając Aristobulusa w czarodzieja klasy K i nie chciałbym zaczynać znowu w klasie A z tylko jednym zaklęciem. Najprawdopodobniej Snem.

Ricky przynajmniej nie stracił rozsądku. Ze wszystkich zaklęć dostępnych dla czarodzieja klasy A Sen, oficjalnie zwany Indukowaną Somnolescencją Herstella, był najbardziej użyteczny. Kiedy wróg zasnął, on, ona, ono, czy oni byli już praktycznie martwi.

- Nie to miałem na myśli, panie Riccetti. Rozpoczynamy nową kampanię, ale nie z postaciami klasy A. One by tego raczej nie przeżyły. Może pan grać Aristobulusem, jeśli pan chce. W ten sposób faktycznie będzie zachowana równowaga.

Jason odliczał graczy i postaci na palcach. - Pomyślmy... Cullinane i James zagrają swoimi wojownikami, tego jestem pewien. Rozmawiałem o tym z Karlem, a James zawsze gra Ahirą.

- Jase, chyba nie zawsze. Czy nie...

- Nie. Powinieneś bardziej uważać. - Było oczywiste, dlaczego biedny karzeł zawsze chciał być wojownikiem. Tylko dzięki grze mógł się choć trochę upodobnić do takich ludzi jak Slovotsky. Sposób, w jaki James udawał, że nie jest zazdrosny o Waltera, a może dokładniej o Waltera i Dorię, był żałosny. - Popatrzmy... Doria. Bóg wie czemu, jako jedyna lubi grać kapłanem i sprzątać po walkach innych. Slovotsky może grać czarodziejem albo złodziejem.

- Albo mnichem. Lubię Mistrza Kwana.

- Zbyt ograniczony. Zależnie od sytuacji możemy potrzebować złodzieja, ale mnich to marnotrawstwo. Nie może zbyt szybko awansować, nie może dużo nosić, zwykle to jego noszą.

Szarozielone oczy Deightona zamgliły się.

- Sądzę, że może wam się przydać złodziej albo dwóch. W tej kampanii zrównoważona drużyna będzie najlepsza. Myślę, że odnajdziecie w niej wszystkie archetypowe sytuacje.

- Świetnie - stwierdził Jason - w takim razie niech zagra Hakimem. Wtedy drużyna będzie się składać z dwóch wojowników, jednej kapłanki, jednego czarodzieja. Weź łuk, Ricky. Wygląda na to, że Aristobulus będzie sam... i jednego złodzieja.

- I jeszcze ty, Jase.

- Właśnie. Jakieś sugestie, profesorze? Nie obchodzi mnie, jaką postacią gram, jeśli tylko mam coś do roboty.

- Hmmm... Prawdopodobnie złodziej byłby najlepszy.

- Albo złodziej-zabójca? Lendwyl jest gotowy.

- Nie! Wątpię, żeby kogoś trzeba było otruć. Może powinieneś wybrać postać bardziej zręczną niż Lendwyl.

- Jase, a może Einar Lekkie Palce? Dawno już nim nie grałeś.

- Jest całkiem zabawny.

Podeszli do kamiennych schodów przed budynkiem Zrzeszenia Studentów. Riccetti wyprzedził ich, by przytrzymać drzwi.

- Spróbuj, Jase. Mimo wszystko Lekkie Palce jest dobry w tym co robi, choć nigdy nie odwróciłbym się do niego plecami.

- Pan pierwszy, profesorze. Wiek przed urodą. Z drugiej strony, jeśli ktoś go zrani w drugie ramię, będzie bezużyteczny. - Jason wzruszył ramionami. - Ale do diabła, zagram nim.

Kiedy przechodzili marmurowym korytarzem w stronę klatki schodowej, Jason zatrzymał się. - Ale nie podoba mi się, że mamy tylko jednego czarodzieja. A co, jeśli Ari zostanie zabity?

Deighton wzruszył ramionami. - Możecie znaleźć kapłana klasy R i wskrzesić go, albo pomóc Dorii z Leczącej Dłoni awansować do tego poziomu.

- Mała szansa. Nigdy nie natknąłem się na kapłana klasy wyższej niż N. A ona jest teraz J, prawda?

- K, Ricky. Jako kapłanka jest o krok dalej niż Aristobulus jako nadużywający magii.

- Używający, Jase, używający.

Jason wytrzymał wściekłe spojrzenie Riccettiego. - Powiedziałem dokładnie to, co chciałem. Nie podobało mi się, jak kazałeś nam zapłacić tysiąc sztuk złota od osoby za zaczarowanie Pożeracza.

Riccetti wzruszył ramionami. - Czarodziej musi z czegoś żyć, tak jak wszyscy inni. Wolałbyś, żeby ten potwór pożarł Dorię? - Ruszył przodem przez korytarz. Kroki mężczyzn odbijały się echem od płytek.

- Nie, ale...

- Żadnych ale. Pierwsze prawo ekonomii - wartość jest względna. W tym momencie wartość Aristobulusa była ogromna. Wydaje mi się, że powinniście z chęcią zapłacić.

Deighton pogłaskał się po policzku. - Myślę, że wymaga pan za dużo od pana Parkera. Być może... opłata za pańskie usługi była odpowiednia, ale wymaganie wdzięczności to zdecydowanie za wiele.

- To mówi Mistrz Gry, czy pan osobiście?

- Ja, tylko ja. Ale oto jesteśmy. Mógłby pan otworzyć drzwi?

Riccetti wypełnił prośbę. Jason przepuścił go i Deightona przodem, zanim sam wszedł.

- Punkt siódma trzydzieści. Niezłe wyczucie czasu, profesorze, Ricky, Jason - powiedział Walter Slovotsky ze swojego ulubionego punktu na stole, gdzie siedział jak nieprawdopodobnie wielki chochlik.

- Cześć, Hakim. - Jason zostawił swoją kurtkę w kącie, na wierzchu ułożył książki. Przez chwilę przyglądał się innym graczom, zajmując jednocześnie swoje miejsce przy stole naprzeciwko Deightona, obok Dorii. Jak zwykle po jej lewej stronie siedział James Michael, skulony na wózku jak sęp gotujący się do ataku.

Następny był Karl Cullinane. Jason pokiwał głową - Karl wciąż usiłował wyhodować brodę ze swojego rzadkiego zarostu. Właściwie mogłoby mu się to udać, ale zwykle rezygnował po paru tygodniach i golił cały zarost. Na tym właśnie polegał problem z Karlem - nigdy nie był w niczym konsekwentny.

Z drugiej strony, pomyślał, może jednak oceniłem go zbyt pośpiesznie. Patrząc na sposób, w jaki Cullinane usadowił się tuż obok kobiety na sąsiednim krześle, Jason uznał, że może w tej jednej sprawie tamten będzie konsekwentny. Uroda dziewczyny była trochę zbyt śródziemnomorska jak na jego gust, ale Karlowi najwyraźniej podobał się ten typ.

Kolejna zagadka rozwiązana. Teraz wiemy, dlaczego Karl ignorował umizgi Dorii. Jego myśli, jakiekolwiek by nie były, zajęte są kim innym.

- Hakim? - Slovotsky przerwał jego rozmyślania przyjaznym rykiem. - Czyżbym o czymś nie wiedział? - w jego głosie pobrzmiewała groźba.

- Spytaj Deightona. Ricky, rzuć się papierosem.

Riccetti posłusznie wyjął paczkę Marlboro ze swojej spłowiałej koszuli roboczej i popchnął jedno po stole.

- A ogień?

Nie przerywając swojej przyciszonej rozmowy z kobietą obok, Karl Cullinane wyjął błyszczące nowe Zippo i pchnął w jego kierunku.

- Dzięki, Karl. Przedstawisz nas swojej przyjaciółce, czy też musimy poczekać, aż profesor przyzna nam poziom psi?

- Zabawne. - Wyraz twarzy Karla przeczył jego słowom. - Andrea Andropolous, Jason Parker.

Jason skinął głową. Kiedy Andrea odpowiedziała uśmiechem, zmienił swoją pierwotną ocenę. Ładna.

- Ten z mapami, tabelami i kalkulatorem - Karl wskazał palcem na Riccettiego - to Luigi Riccetti.

- Lou. - Riccetti nawet nie podniósł głowy.

- Bez znaczenia, mów na niego Ricky, jak wszyscy. Pozostałych spotkałaś, za wyjątkiem doktora Deightona, a...

- Poprzez proces eliminacji będzie w stanie dojść, że to ja, tak? - Deighton ustawił swoją teczkę na stole i otworzył ją, jak zwykle upewniając się, że otwarte wieko skierowane w stronę stołu nie pozwala im zajrzeć do środka. - Skoro wszyscy są, to może zaczniemy?

- Chwilę, profesorze - sprzeciwił się Karl - jeszcze nie wylosowaliśmy postaci dla Andy.

Deighton uśmiechnął się pobłażliwie.

- O to właśnie mi chodziło, kiedy mówiłem o rozpoczynaniu, przynajmniej częściowo. Jak myślisz, możesz jej w tym pomóc, oczywiście uczciwie, jednocześnie słuchając moich instrukcji?

- Jakich instrukcji? Utknęliśmy w skarbcu, dookoła nas mnóstwo martwych potworów i klejnotów, Barak jest nieźle poharatany i...

- Kończymy tę kampanię, dzisiaj rozpoczynamy nową. Od zera. - Deighton podniósł dłoń. - Proszę was tylko, żebyście spróbowali. Jeśli, powiedzmy po połowie wieczora, a nawet po godzinie, uznacie, że stara jest ciekawsza, to zaczniemy tam, gdzie skończyliśmy. - Stuknął sękatym palcem w swoją aktówkę. - Spędziłem dużo czasu nad tą kampanią. Spodziewam się, nawet jestem pewien, że się wam spodoba. - Deighton uśmiechnął się i nagle wydawało się, że odmłodniał. - Zdecydowanie jestem pewien.

Slovotsky wzruszył ramionami. - Spróbujmy więc. James, odpowiada ci to?

- Pewnie.

Potężny mężczyzna spojrzał znacząco na Jasona. - Teraz już wiem, o co ci wtedy chodziło. Tym razem mam zagrać złodziejem. Hakim Singh, dobrze myślę?

- Zrównoważyłoby to drużynę. - Jason zaciągnął się swoim papierosem. - Ale zależy to tylko od ciebie.

- Czy wiesz coś, czego nie wiem.

- Całkiem...

- Panowie. - Deighton zastukał swoją fajką o stół. - Odpowiadając na pańskie pytanie, panie Slovotsky, pan Parker nie wie nic, czego nie dowie się pan po kilku minutach słuchania mnie. - Uniósł brew. - Jeśli wszyscy się zgadzają, to proszę przygasić światło. Panie Riccetti, zaczynamy. - Deigton wziął głęboki oddech.

- Teraz.


Dodano: 2006-09-22 12:15:54
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS