NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Berg, Carol - "Przeobrażenie"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Berg, Carol - "Rai-Kirah"
Tytuł oryginału: „Transformation”
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Data wydania: Listopad 2005
Liczba stron: 400
cykl: Trylogia Rai-Kirah



Berg, Carol – "Przeobrażenie" (rozdział 4)

Rozdział 4

Letni pałac cesarzy Derzhich od jakichś czterystu lat wznosił się nad mglistą doliną rzeki Ghojan. Budowlę, wybudowaną na miejscu starożytnej fortecy, która strzegła górskich przełęczy przed barbarzyńcami z północy, powiększali kolejni przodkowie Aleksandra. Im dalej na północ rozciągały się granice cesarstwa, tym mniej ufortyfikowana i bardziej luksusowa stawała się rezydencja. Kiedy tam trafiłem, rozległy pałac otaczało jakieś dwieście akrów budynków i dziedzińców, warsztatów, koszar i zbrojowni, mleczarni, ogrodów i stajni. Samo miasto Capharna nie było wiele większe.
Nowsze komnaty w głównej fortecy miały duże okna i wysokie sklepienia, kunsztownie zdobione kolumny, łuki i eleganckie płaskorzeźby, wspaniałe ozdoby, które zdawały się nie na miejscu w surowej górskiej scenerii. Przez sześć cudownych tygodni w roku najsłodsze powietrze cesarstwa przepływało przez wdzięczne, łukowo sklepione korytarze, a w ogrodach zakwitały morza kwiatów. Ale we wszystkie inne dni ostry wiatr grzechotał wielkimi oknami i szalał na opuszczonych dziedzińcach. Podczas długich zim nad każdym niemal otworem zawieszano grube dywany i gobeliny, przez co dla tych, którzy nie wychodzili na zewnątrz, krótkie godziny dnia niemal przestawały istnieć. Z gęstych górskich lasów musiano ściągać niekończące się wozy drewna, by w piecach buzował ogień. Mimo to całe ciepło unosiło się do góry i wisiało u wysokich sklepień, przez co mieszkańcy – a szczególnie cienko odziani niewolnicy – bez przerwy marzli.
Pałac będzie całym moim wszechświatem, póki książę nie zdecyduje się mnie pozbyć. Domowym niewolnikom Derzhich rzadko pozwalano wychodzić poza mury siedziby pana domu. Na noc zawsze zakuwano nas w łańcuchy, a w dzień pilnowano. Jeśli chodzi o mały światek niewolnika, letni pałac był świetnym miejscem – przynajmniej można było obserwować ciekawych ludzi i wydarzenia.
Zeroun, niewolnik, który miał nauczyć mnie zasad panujących przy stole księcia, był pewien, że zaszła jakaś straszliwa pomyłka.
– Ezzarianin, napiętnowany uciekinier, służący księciu i jego gościom? Niemożliwe. Jego wysokość nigdy nie wynagrodziłby takiego nieposłuszeństwa i nie zniósłby w swoim pobliżu pobliźnionej twarzy. Nawet nie nosisz fenzai... – Zadarł moją tunikę i przyjrzał się plecom. – Jak podejrzewałem... nieposłuszny barbarzyńca. Niemożliwe. Skandaliczna impertynencja.
Trzy razy potwierdzał rozkazy, aż w końcu i jemu zaczęły grozić baty. Jego problem polegał na tym, że był Basrańczykiem, co oznaczało, że uważał się za lepszego od zwykłego niewolnika. Basrańczycy byli pustynnym klanem oddającym cześć koniom, który przed pięćdziesięcioma laty miał pecha zabić księcia Derzhich, kiedy chciał się pozbyć jednego ze swoich tyranów. Choć przez kulturę, krew i małżeństwa byli związani z Derzhimi i od ponad trzystu lat łączył ich z nimi sojusz, wojownicy Derzhich zrównali z ziemią każde basrańskie miasto i wioskę i zabili lub zniewolili każdego mężczyznę, kobietę i dziecko. Mimo to basrańscy niewolnicy wierzyli, że są w części właścicielami każdego domu Derzhich, i bardziej troszczyli się o podtrzymywanie ich tradycji niż sami Derzhi.
– Zwyczaje Derzhich związane ze spożywaniem posiłków są bardzo wyrafinowane i bardzo szczegółowe. Jakie ty możesz mieć pojęcie o wdzięcznym podawaniu smakołyków? Skąd znałbyś rytuał mycia rąk lub wiedział, jak nalewać...
– Zerounie, służyłem w czterech domach Derzhich, ostatnio w domu przesadnie oddanego tradycji barona z najbardziej tradycjonalistycznego ze szlachetnych rodów, rodu Gorush. Wiem, jak układać mięso na bochenku chleba. Wiem, jak klęczeć tuż za poduszką, lecz jednocześnie służyć, nie dotykając gościa. Wiem, że nazrheel należy nalewać na plaster cytryny, nie zaś wrzucać cytrynę do herbaty. Wiem, że nigdy, przenigdy nie należy proponować mięsa, sera lub jajek, jeśli gość ułoży nóż skośnie na talerzu. Powiedz mi tylko, czym różni się stół księcia. Jeśli zrobię coś nie tak, obaj poniesiemy konsekwencje.
To najwyraźniej stłumiło jego sprzeciwy, choć bardzo się starał, by mnie nie dotykać, i wszystkim mijającym nas niewolnikom wskazywać, że jestem najniższy z niskich i nie wolno mi ufać. Doszedłem do wniosku, że nie zrobiłoby żadnej różnicy, gdyby zawsze trzymano mnie pod ziemią, nie zaś wśród innych ludzi każdej nocy przykuwanych do murów nad moją głową. Zaufanie wśród niewolników było sprawą delikatną – raz utracone trudno było odzyskać, i nagle człowiek stawał się pariasem wśród pariasów. Nie obwiniałem ich o to. Wiele lat temu sam utraciłem zaufanie. Ale Zeroun był dobrym nauczycielem. Nim niewolnice ułożyły na stolikach wzorzyste obrusy i złote talerze, postawiły karafki z winem i rozłożyły świeżo wywietrzone poduszki, wepchnął mi do głowy każdy niuans preferencji księcia.
Nie miałem czasu myśleć o strategii Aleksandra. Kiedy wybiła godzina, jaką książę ustalił dla wypełnienia planu, próbowałem w drodze z kuchni do komnat Aleksandra nie upuścić tacy, na której znajdowało się dwadzieścia jeden miseczek z ciepłą, pachnącą wodą. W jednej z mniejszych jadalni ustawiono trzy stoły. Stół księcia, zastawiony na dwadzieścia jeden osób, wznosił się nad innymi na niewielkim podeście. Wydawało się, że świadkami tego, co książę zaplanował, będzie jakieś sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt osób przy niższych stołach. Zimny przeciąg sprawiał, że płomienie świec się kołysały, a służący podsycał ogień w wielkim kominku w rogu za podwyższeniem. Ten, kto znajdzie się po dalekiej lewicy księcia, ugotuje się. Ten, kto będzie siedział daleko na prawo, zamarznie.
Około piętnaście minut po wybiciu godziny pysznie ubrani i obwieszeni klejnotami Derzhi zaczęli wlewać się do jadalni, przepychając się w stronę co lepszych miejsc przy niższych stołach. Baron nie przyjmował gości, podobnie jak mój właściciel przed nim, pozbawiony szczęścia kupiec, który nie mógł sobie na to pozwolić, więc od ponad pięciu lat nie znajdowałem się wśród tak wielu wrogich mi ludzi na raz. Czułem się niepewnie i żeby o tym nie myśleć, zacząłem przysłuchiwać się rozmowom, by wyłapać te, które odnosiły się do wydarzeń w rodzie Mezzrah. Z pewnością musiały krążyć jakieś plotki o egzekucjach lub wezwaniu panów Mezzrah. Ale nie słyszałem nic poza pełnymi ciekawości szeptami, kto też usiądzie przy wywyższonym stole, jaką damę wybrał sobie książę w tym miesiącu i kiedy w końcu weźmie się za Dar Heged, zimowe spotkanie północnych rodów, które sprowadziło Aleksandra do Capharny.
Zastanawiałem się, czy Aleksander planuje zabić osiemnastu szlachciców. Z pewnością nie był aż tak wielkim głupcem, choć jego ojciec więcej niż raz zrobił coś podobnego. Branie zakładników to inna lubiana przez Derzhich taktyka, lecz teraz wydawała się zbyt oczywista. Panowie nie będą na tyle naiwni, by oddać broń przed wejściem do pałacu, a gdyby Aleksander im zagroził, z pewnością by się bronili. Chyba że... Spojrzałem na elegancko zastawiony stół i dwadzieścia jeden nakryć. Derzhi przestrzegali bardzo ścisłych zasad gościnności, związanych z ich pustynnym pochodzeniem. Tam, gdzie woda oznaczała dla wszystkich życie, pozbawienie wody postrzegano jako zbrodnię niegodną prawdziwego wojownika. Najbardziej zagorzali wrogowie mogli jednego dnia w pokoju korzystać z tej samej studni, jednocześnie planując rzeź na polu walki następnego dnia. Gościnność...
Wielkie podwójne drzwi za podwyższeniem otworzyły się i rząd odzianych w futra mężczyzn – wszyscy mieli na głowach chusty z jedwabiu w pomarańczowe pasy, znak rodu Mezzrah – zaczął zajmować miejsca za głównym stołem. Rozglądali się podejrzliwie, lecz najwyraźniej uspokajał ich widok stołu, plotkujących gości i wspaniałych dań wnoszonych przez niewolnice. Nie wiedzieli. Ci potężni, bezlitośni wojownicy nie mieli pojęcia, że ciało ich krewniaka wisi bez życia i zamarza na rynku Capharny, zgodnie z rozkazem wydanym przez uśmiechniętego, rudowłosego księcia, który przeszedł za nimi przez drzwi i teraz traktował każdego z mężczyzn ze szczególną uwagą. Gdyby pili tylko wodę, nie zdradziliby się, lecz w chwili gdy spożyją choć kęs mięsa lub wypiją wino Aleksandra, staną się jego gośćmi-przyjaciółmi, a wszelkie dawne konflikty i urazy zostaną zażegnane i zapomniane... niezależnie od tego, czy o nich wiedzieli, czy nie. Nie będą mogli się mścić za powieszenie kuzyna, nie zdradzając jednocześnie tysiącletniej tradycji Derzhich, ponieważ ucztowali przy stole Aleksandra już po tym, jak dokonano morderstwa.
Oszołomiony cynicznym posunięciem księcia – i ogromem ryzyka, jakiego się podjął – zająłem swoje miejsce z tyłu stołu i pomogłem w układaniu poduszek i mieczy, butów i płaszczy, aż w końcu wszyscy goście czuli się przy stole księcia Aleksandra możliwie jak najwygodniej. Najbardziej skwaszoną minę miał lord Barach, ojciec Vanye, mężczyzna z siwym warkoczem sięgającym daleko za jego nagie ramię. Usiadł najdalej od księcia i wyglądał, jakby do przyjścia zmusił go rozkaz starszych rodu.
Musiałem jednak odłożyć na bok rozpraszające spekulacje, by nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Derzhi znani byli z tego, że obcinali palce niewolników lub oblewali ich ręce wrzącą herbatą, jeśli jedzenie zostało upuszczone, rozlane lub podane w nieodpowiedni sposób. Ostrożnie napełniałem kryształowe puchary i roznosiłem gorące podpłomyki, a następnie proponowałem talerze soczystej jagnięcej pieczeni lub aromatycznej wieprzowiny. Obierałem i kroiłem owoce, podawałem marynowane jaja, daktyle w cukrze i małe solone rybki tym, którzy mieli na nie ochotę. Nalewałem nazrheel, gorzką herbatę. Dolewałem wina. Lekcje Zerouna i innych zapomnianych już nauczycieli cały czas rozbrzmiewały w mojej głowie – suma nauki niewolnika.

Zawsze klękaj tuż za gościem. Nigdy nie pozwalaj, by twoje ciało go dotknęło. Zawsze najpierw proponuj potrawę księciu. Jeśli wskaże na nią lub skinie głową – gest może być tak drobny, że niemal niezauważalny – daj jedną porcję do spróbowania drżącemu niewolnikowi, który siedzi w cieniu z tyłu, a resztę ułóż na talerzu księcia. Nie oddychaj, gdy obsługujesz księcia, żeby twój oddech nie zepsuł mu posiłku. Nigdy nie pozwalaj, by gościom zabrakło mięsa, by książę nie wydawał się niegościnny. Nigdy nie pozwalaj, by zabrakło im nazrheelu, gdyż to uznawane jest za zły omen. Siwowłosy szlachcic położył nóż na skos na talerzu. Jest w trakcie ephrailu, oczyszczającego postu. Żadne mięso, ser i jaja – nic pochodzącego od zwierząt – nie może dotknąć jego warg. Żadne wino i mocniejsze trunki. Tylko owoce i herbata. Kiedy książę skończy, żadnemu z gości nie można podać nic więcej. Umywania rąk należy dokonać przed...
Kiedy o tym usłyszą? Co, kiedy dowiedzą się, jak zostali oszukani? Co zrobią? Kiedy zrozumieją, dlaczego jedna poduszka, miejsce na najdalszym końcu stołu, została pusta? Książę ma sześćdziesięciu świadków, że przyjęli jego gościnność – zbyt wielu, by mogli ich zabić i w ten sposób naprawić pomyłkę. Nawet lord Barach jadł i pił.
– Czy w domu księcia Aleksandra nie ma brandy ani miodu? – spytał szczupły mężczyzna odziany w ciemny fiolet, siedzący zaraz po lewicy księcia. – Wolę słodsze napoje, by odegnać chłód nocy.
– Oczywiście, panie – powiedziałem cicho i szybko wziąłem z bocznego stolika dzban suzaińskiej brandy. Był to najsłodszy i najmocniejszy napój, jaki mogłem mu zaproponować. Ukląkłem i nalałem kilka kropli do jego kielicha. – Jeśli to nie będzie odpowiednie, mogę podać miód.
Uniósł kielich.
– Ach. Dobry wybór. – Gdy napełniłem jego puchar ciemnym bursztynowym płynem, mężczyzna poprawił lamowany futrem płaszcz. – Można by pomylić letni pałac Derzhich z pałacem zimowym. Nazwy z pewnością zostały zamienione. – Cichy głos nosił ślady obcego akcentu.
Rzuciłem okiem na jego twarz. Musiał być Khelidem. Jak mogłem nie zwrócić uwagi na jego odmienny wygląd? Gładka, blada skóra, w niczym nieprzypominająca rumianych, ogorzałych Derzhich ani złocistej skóry mojej rasy. Niebrzydka, wąska twarz. Bezczasowa. Uśmiechnięta... Wtedy napotkałem jego wzrok... lodowatoniebieskie oczy, równie czyste, jak poranne niebo w najwyższych górach... wzrok, który przeraził mnie bardziej niż wszystko, co widziałem przez szesnaście lat, bardziej niż senne koszmary, bardziej niż najbardziej przerażające spotkania z czasów młodości, gdyż nigdy nie musiałem stawiać im czoła bezbronny. Nie musiałem się martwić, że swym oddechem urażę gościa, gdyż nie byłem w stanie oddychać. Pochyliłem głowę, odrywając spojrzenie od jego twarzy. Brandy na nic mu się nie przyda. Nic nie zdoła ogrzać tych oczu ani tego, co się za nimi kryło.
Wyuczone na pamięć lekcje nieustannie rozbrzmiewały w mojej głowie.

Zawsze kładź mięso na chlebie. Nigdy nie patrz gościom w oczy. Niewolników zabijano za spojrzenie gościowi w oczy...
... i nie były to oczy, w które ja właśnie spojrzałem. Czy wiedział, że go rozpoznałem? Czy wiedział, że to możliwe, iż na tym świecie są tacy, których wyszkolono do zauważania tego, co w sobie nosił? Choć byłem okaleczony, zagubiony, w niczym nie przypominałem człowieka, jakim niegdyś byłem i straciłem dawne życie, nadal potrafiłem rozpoznać demona.
Ustawiłem butelkę brandy w zasięgu jego dłoni i zacząłem cofać rękę, lecz on chwycił mój nadgarstek krótkimi, zimnymi palcami o gładkiej skórze i doskonale zadbanych paznokciach. Z pewnością dłonie niewolnika mogły drżeć z wielu powodów.
– To ty – powiedział na tyle cicho, by nie usłyszał go książę po jego prawej ani Derzhi po lewej. Przyciągnął mnie bliżej do siebie, wykręcając mój nadgarstek tak, że moja twarz znalazła się tuż obok jego. Wpatrywałem się w stół. Wtedy Khelid drugą ręką przeciągnął po lwie i sokole na moim policzku, a dotyk jego zimnych palców rozpalił moją skórę w sposób bardziej przerażający niż rozgrzane do czerwoności żelazo kowala. – To ty jesteś przyczyną wszystkiego. Katalizatorem... – Czułem, jak próbuje odrzeć mnie ze skóry swym ostrym jak brzytwa spojrzeniem – ... uszkodzoną własnością. Ten Aleksander jest bystry ponad wszelkie wyobrażenie. Sprowadzić cię tutaj, na oczach ich wszystkich... Urocze... Niebezpieczne. – Nie mówił do mnie, lecz do siebie. I dobrze. Nie chciałem mieć nic... nic... z nim wspólnego.
Być może powinienem rozejrzeć się po komnacie i poczytać w duszach obecnych, by odnaleźć choć jednego wartego uratowania. Być może po tak długim czasie udałoby mi się nawet spojrzeć głębiej. Gdyby obchodził mnie choć jeden mężczyzna lub kobieta spośród zgromadzonych, wstałbym, wykrzyczał ostrzeżenie i z radością przyjął karę. Ale czas nauczył mnie, że troska o jakąkolwiek żywą istotę ma konsekwencje zbyt bolesne – konsekwencje znacznie bardziej przykre niż batożenie czy zagłodzenie – a ja nie potrafiłem ich znieść nawet w obecności największej grozy. Rozpaczliwie pragnąłem wrócić do swojej dziury i leżeć nago w ciemności. Ukryty. Śpiący. Samotny.
– Seyonne!
Khelid puścił moją rękę, a ja przekląłem w duchu księcia za to, że wypowiedział moje prawdziwe imię w obecności demona.
Szybko ominąłem Khelida i ukląkłem obok Aleksandra, pochylając głowę najniżej, jak mogłem, nie układając jej jednocześnie na jego kolanach lub w talerzu.
– Wasza wysokość.
– Chcę, żebyś umył dłonie moich gości.
– Panie...
Niemal zakrztusiłem się słowami, które pragnąłem wypowiedzieć. Cóż on, na bogów, wymyślił? Mycie rąk na zakończenie posiłku zwykle było zadaniem młodszych niewolników... ładnych kobiet lub młodzieńców, dostępnych później na noc dla tych gości, którym się spodobali. Nie wymagano tego ode mnie, od kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat, a blizny uczyniły mnie mało urodziwym.
– A do osuszania rąk użyjesz tego. – Wsunął w moje dłonie jedwabną chustę w pomarańczowe pasy. Chustę Sierge.
Nie mogłem wykrztusić słowa. Pokłoniłem się i w duszy wypowiedziałem modlitwę umierającego... choć już nie wierzyłem w siłę modlitw.
W jadalni rozbrzmiewały głośne rozmowy i brzęk szkła oraz sztućców. Z trudem to zauważałem, póki nie doszedłem otępiały do końca stołu, by wziąć dzban ciepłej wody z płatkami róży. Gdy nalewałem wodę do niedużej porcelanowej misy przy pierwszym z rodu Mezzrah, magicy rysowali w powietrzu kręgi ognia i wyjmowali z nich bukiety kwiatów. Choć nie mogłem spojrzeć na mężczyznę, czułem na sobie jego wzrok. Musiał być ciekawy. Jeden niewolnik, już dawno nie w kwiecie wieku, do umywania rąk. Dwie zatłuszczone dłonie zanurzyły się w misie i rozchlapały trochę wody. Nagle przerwał. Zauważył bliznę na mojej twarzy. Nie mógł jej nie zauważyć, gdy przed nim ukląkłem. Kiedy wyjmował dłonie z ciepłej wody, drżały. Wylałem zawartość misy do słoja z odpadkami i wyciągnąłem chustę. Wydał z siebie jęk rozpaczy, a ledwo dotknąłem jego palców chustą, zacisnął dłonie w pięści. Przygotowałem się na cios, lecz nic mi nie zrobił. Nie mógł. Choć raz błogosławiąc tradycje Derzhich, podszedłem do następnego mężczyzny.
Czterech z nich chwyciło chustę, a ja musiałem klęczeć i czekać z otwartą dłonią, aż mi ją oddadzą. Trzej niemal połamali mi palce. Trzej chwycili mnie za ucho i przekręcili głowę, by bliżej przyjrzeć się piętnu. Ostatnia siódemka w ogóle nie pozwoliła mi na umycie rąk. Choć uważano takie zachowanie za nieco barbarzyńskie, nie było to naruszenie etykiety. Żaden z nich mnie nie zabił. Żaden nie złamał prawa gościnności. Wiedzieli, że sami są sobie winni. Słysząc pochlebstwa Fendulara, zapomnieli o ostrożności. Być może przekonywali się, że Vanye rzeczywiście jest brzydki i głupi, i nie warto z jego powodu obrażać cesarskiego dziedzica i wysłannika Khelidów. Mogli winić tylko siebie.
Khelida i księcia zostawiłem na koniec. Taki był zwyczaj. Z trudem zmusiłem się do ponownego dotknięcia drobnych palców Khelida, ale przynajmniej nie musiałem na niego patrzeć. Po tym jak oczyściłem dłonie księcia, Aleksander uniósł moją brodę i uśmiechnął się do mnie złośliwie, jakbym był jego wspólnikiem, nie zaś narzędziem.
– Dobra robota, Seyonne. Czyż my, Derzhi, nie jesteśmy grzecznym narodem?
– Tak, panie – wyszeptałem.
– Możesz odejść. Żaden z moich gości o ciebie nie poprosił.
Dotknąłem czołem podłogi i wycofałem się. Pędem wybiegłem z pałacu i ledwo wyszedłem na zimne nocne powietrze, gdy mój żołądek znów się opróżnił.


Dodano: 2006-08-01 13:54:38
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS