NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Wurts, Janny - "Klątwa Upiora Mgieł"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Wurts, Janny - "Wojny Światła i Cienia"
Tytuł oryginału: Curse of the Mistwraith
Data wydania: Marzec 2006
ISBN: 83-7418-088-9
Format: 135×205mm
Liczba stron: 640
Cena: 39,90
Tom cyklu: 1



Wurts, Janny - "Klątwa Upiora Mgieł" (rozdział 5)

V. Droga od Zachodniej Bramy

Następnego ranka rozpoczęła się planowana przez Asandira podróż przez pustkowia, ale nie przypominała ona niczego, co dwaj wygnańcy z Dascen Elur znali do tej pory. Wyciągnięci z łóżek jeszcze przed świtem i zaopatrzeni przez Asandira w zwykłe koszule, nogawice i wysokie buty, Lysaer i Arithon się ubrali. Te odzienia pasowały im bardziej niż ubiór pożyczony od drwala. Wełniane, podszyte lnem płaszcze z zapinkami z polerowanych muszli lepiej chroniły przed zimnem i deszczem w długiej podróży. Przyrodni bracia nie dowiedzieli się, skąd wzięły się w chacie drwala te ubrania. Wkrótce po przebudzeniu znaleźli się w lesie, w towarzystwie swoich wybawców, i zaczęli przedzierać się przez bezdroża. W rzednącym mroku nocy Asandir poprowadził ich do zielonej, wypełnionej mgłą doliny na skraju puszczy i kazał im tam czekać. Potem on i Szalony Prorok wsiedli na konie i ruszyli w kierunku miasta Zachodni Kraniec. Dakar miał udać się do kupca, żeby nabyć konie dla książąt, a Asandir nie zdradził nikomu, jakie interesy wzywały go do miasta.
O świcie wstał mglisty poranek, a bracia wkrótce zaczęli się nudzić. Arithon usiadł, opierając się plecami o zwalony pień dębu. Może oddawał się magicznej medytacji, a może po prostu drzemał; Lysaer nie miał ochoty go pytać. Pozostawiony samemu sobie, książę przechadzał się po dolince i rozglądał ciekawie. Las był bardzo stary i tak gęsty, że nie rosło w nim prawie żadne poszycie, gdyż wysokie drzewa zabierały niższym krzewom światło. Pokrzywione, zwisające gałęzie uginały się pod ciężarem porostów i bielały pleśnią. Korzenie drzew zanurzały się i wynurzały z mchu, szukając oparcia w załamaniach skalistego gruntu. W gałęziach tłukły się dziwne ptaki, ich brązowo-białe pióra kontrastowały z jaskrawymi czerwonymi czubkami na główkach samców.
Zaniepokojony chlupotem błotnistej ziemi, napierającymi zewsząd zgniłymi woniami i kapaniem kropel z liści, które żółkły na skutek toczącej je choroby, Lysaer z irytacją uderzył się po karku, zabijając natrętnego komara.
– Co, na Daeliona, zatrzymało Dakara? Nawet gdyby zboczył, żeby zaspokoić apetyt swego wielkiego brzuszyska, do tej pory powinien już tu być.
Arithon poruszył się i popatrzył na brata z wystudiowanym spokojem.
– Myślę, że wizyta na jesiennym jarmarku da ci odpowiedź na to pytanie.
Chociaż wszechobecna gęsta mgła stłumiła nieco ostrość słów Mistrza, Lysaer popatrzył na niego zdumiony. Asandir wyraźnie kazał im czekać na Szalonego Proroka i dopiero z nim udać się na spotkanie, jakie sobie wyznaczyli przy mości na rzece Melor, kiedy miejskie dzwony będą bić na południe.
– Będziesz tu siedział i karmił insekty? – zapytał zdegustowany Arithon. – Nie wiem, jak ty, ale ja zamierzam iść, tak czy siak.
Lysaer poczuł nagle niepokój i pożałował swoich narzekań sprzed kilku minut.
– Asandir kazał nam tu czekać nie bez powodu.
Arithon zwinął usta w taki sposób, że Lysaer zaniepokoił się nie na żarty.
– Cóż, wiem o tym. – Wyszczerzył zęby. – I chcę wiedzieć, jakie były te powody. Dzięki opóźnieniu Dakara mamy teraz doskonały pretekst, żeby to sprawdzić. Idziesz ze mną?
Lysaer zaśmiał się głośno, zapomniawszy o obiekcjach. Chociaż na początku się wahał, mając w pamięci zakazy i zalecenia, zaraził się w końcu beztroskim nastrojem przyrodniego brata.
– Dobra. Zagłodzimy te moskity. A co powiemy czarnoksiężnikowi?
Arithon odsunął się od pnia.
– Asandirowi? – Założył kciuki za pas od miecza. – Powiemy mu prawdę. Stawiam dukaty przeciwko orzechom, że znajdziemy naszego proroka z twarzą w gnojówce, pijanego w sztok.
– To nie zakład, tylko pewniak. – Lysaer przeciskał się przez krzewy, które rosły na granicy lasu. Nastrój poprawił mu się do tego stopnia, że bez słowa tolerował strugi wody, które lały mu się za kołnierz tuniki. – Założę się raczej o to, jak długo potrwa trzeźwienie tego grubasa.
– Więc obydwaj będziemy jeść orzechy – odpalił Arithon. – Żaden z nas nie ma tylu dukatów, żeby tak długo czekać na ulicy. – Zwinny i szybki, zanurkował pod gałęzią, którą jego brat puścił mu prosto w twarz, i wypadł na łąkę.
Nad ziemią leżała ołowiana, nasiąknięta wodą mgła, ale podmuchy słabego wiatru odsłaniały krawędź skał i białych piaszczystych wydm wybrzeża. W ląd wcinała się mała zatoczka, której brzegi wyznaczały wielkie, omszałe głazy. Na piaskach wybrzeża wznosiły się poszczerbione mury Zachodniego Krańca; na tle nieba wyglądały jak zamek usypany z piasku przez niecierpliwe dziecko i pozostawiony na pastwę przypływu. Patrząc w dół ze skalnej grani, bracia widzieli tylko kilka budynków z szarych bloków skalnych. Ich dachy wznosiły się wysoko, udekorowane wieżyczkami i balkonami z ozdobnymi balustradami. Mury obronne były stare i rozkruszone, jedynie od strony lądu widać było świeższe kamienie, znaczące miejsca napraw.
– Na Atha – mruknął Lysaer. – Co za dziwaczna góra kamieni. Jeżeli ludzie, którzy tu mieszkają, są tak samo surowi jak ich miasto, nie dziwię się, że Dakar musiał się napić.
Ale tam, gdzie wygnany książę widział kamienie i smutny granit, Arithon dostrzegał oczami żeglarza leżący pod miastem port, teraz chylący się ku ruinie. Od czasu kiedy Upiór Mgieł sprawił, że nawigacja stała się niemożliwa, wielkie statki nie przybijały już w te strony. W domach zamorskich kupców mieszkali teraz rybacy, a na nabrzeżach walały się sterty baryłek i skłębione sieci.
Mgła opadła, ograniczając widok miasta do ledwie dostrzegalnych konturów. Lysaer zadrżał i poczuł, jak opuszcza go entuzjazm.
– Czy zauważyłeś, od której strony jest brama wejściowa?
– Od zachodu. Tam widziałem jakąś drogę. – Arithon, zamyślony, ruszył do przodu. Jakby ustalił to już wcześniej, w momencie, kiedy dał pierwszy krok, w mieście zabiły dzwony, oznajmiając południe. – Nasz prorok rzeczywiście się spóźnia. Idziesz?
Lysaer kiwnął głową, starł obcasem pecynę błota, która przykleiła mu się do drugiego buta, i podbiegł kilka kroków, żeby zrównać się z bratem.
– Asandir się zdenerwuje.
– No pewnie. – Arithon popatrzył na brata z niewinną miną. – Ale pospiesz się, bo ominie nas cała zabawa.
Bracia ruszyli na przełaj przez pastwiska dla owiec i żywopłoty i po krótkim marszu dotarli do traktu, który prowadził do bram miasta. Na szlaku, w odróżnieniu od bezdroży, Lysaer w dość nieprzyjemnych okolicznościach przypomniał sobie o swoim obecnym statusie. Przyzwyczajony do podróży na końskim grzbiecie, próbował unikać błota, lecz bezskutecznie. Przejeżdżające wozy bryzgały błotnistą mazią, a piesi potrącali go i mamrotali nieuprzejme słowa. Arithon obawiał się, że będą się zbytnio rzucać w oczy, ale po chwili zauważył z ulgą, że ich stroje są bardzo pospolite. Przyrodni bracia bez przeszkód przeszli pod szarą od porostów bramą, pilnowaną przez dwóch znudzonych strażników, nie wzbudzając ich zainteresowania.
Ulice miasta były wybrukowane, ale kamienna kostka ziała dziurami, najwidoczniej od lat nienaprawiana. W wyrwach chlupała brudna woda. Domy, ustawione ciasno po obu stronach ulicy, zawężały jej światło wystającymi balkonami, okapami i gzymsami, upstrzonymi odchodami mew. Zmatowiałe cynowe talizmany o nieznanym przeznaczeniu podzwaniały cicho, zawieszone we wnękach drzwi. Kiedy aleja się zwęziła i doszła do niewielkiego skrzyżowania trzech uliczek, Lysaer, coraz bardziej zaniepokojony, uskoczył przed wodospadem brudnej wody z okna, pod którymi właśnie przechodzili.
– Co za smutne miejsce – wymamrotał. – Może masz ochotę się zatrzymać i uradować oczy widokami?
Arithon darował sobie podziwianie uroków miasta.
– Czy to oznacza sugestię, że mam spytać kogoś o drogę w tym labiryncie?
Lysaer odrzucił kaptur na plecy i wsłuchał się w rozmowę dwóch matron, które właśnie przechodziły obok. Ich mowa była odrobinę niewyraźna, niektóre samogłoski spłaszczone, twarde zaś brzmiały jak leniwy pomruk.
– Akcent da się podrobić. Jedna noc w pijackim towarzystwie i bez trudu wmieszamy się w tłum.
Nietypowa wymowa i obcy akcent sprawiły, że jedna z kobiet się odwróciła. Na twarzy, częściowo zakrytej szalem, malowało się zaskoczenie. Wykrzyknęła coś niegrzecznie, złapała swoją towarzyszkę za łokieć i, niemalże ją wlokąc, popędziła na pobliski dziedziniec. Usłyszeli trzask zamykanej bramy. Arithon uśmiechnął się, widząc niesmak na twarzy brata.
– Postaraj się być nieco mniej krzykliwy – zasugerował.
Lysaer zacisnął usta; wyglądał na urażonego. Miał większe doświadczenie z dworskimi pannami, które wyraźnie go adorowały. Zwinnie omijając brudną kałużę, podszedł do krytego straganu, gdzie sprzedawano kiełbasy. Pod niezręcznie uszytym płóciennym daszkiem chronił się pucołowaty starszy mężczyzna ze zlepionymi kosmykami włosów i uderzająco ładna młoda dziewczyna, prawdopodobnie jego córka. Obok stała beczka z wędzonkami, która swoim smrodem odstraszyłaby nawet najbardziej zdeterminowanych klientów. Kiedy Lysaer podszedł do kontuaru, sprzedawca rozjaśnił się w uśmiechu i zaczął mówić coś bardzo szybko śpiewnym głosem, co dla obcych uszu brzmiało niczym bezrozumny bełkot.
Lysaer zareagował dopiero wtedy, kiedy widelec z nabitą na niego kiełbasą zamajaczył mu tuż przed nosem, i zdołał w końcu oderwać wzrok od urodziwej córeczki przekupnia.
– Nie jestem głodny – powiedział z miłym uśmiechem. – Potrzebuję wskazówki. Czy ty albo twoja urocza córka możecie mi pomóc?
Mężczyzna uderzył pięściami w ladę, potrącając drewnianą miskę z bulionem. Gorący płyn bryznął wokoło. Widelec skoczył naprzód niczym atakujący wąż i tylko instynkt szermierza uchronił Lysaera przed ciosem. Książę odskoczył zdumiony.
– Na Atha, przebiję cię, tam gdzie stoisz! – zawył wytwórca kiełbas. – Jak śmiesz, ty przebiegły śmieciu, chodzić po ulicach tego miasta, jakby należało do ciebie?
Dziewczyna wyciągnęła rękę, złapała ojca za pulchne ramię i aż poczerwieniała z gniewu.
– Idź na koński targ, ty włóczęgo! Pospiesz się, zanim zwrócisz na siebie uwagę straży!
Lysaer zesztywniał i miał właśnie rzucić jakąś replikę, kiedy Arithon, szybki jak żywe srebro, wcisnął się między przeciwników. Złapał za widelec, którym wymachiwał sprzedawca kiełbas, i twardo popatrzył na dziewczynę.
– Nie chcielibyśmy was dłużej niepokoić, ale się zgubiliśmy.
Sprzedawca pociągnął mocno za widelec i nagle wypuścił go z dłoni. Arithon wbił narzędzie w surowce kiełbaśnika, które leżały na skraju lady, i niepomny na ciekawskie spojrzenia mijających ich przechodniów skrzyżował ramiona, dziwnie opalone jak na tak mglisty klimat, i czekał.
Dziewczyna zmiękła.
– Idźcie prosto ulicą Tkaczy i niech was szlag trafi, cholerni kłamcy.
Lysaer nabrał powietrza, żeby odpowiedzieć, ale nie zdołał wydusić z siebie ani słowa, gdyż Arithon pchnął go mocno we wskazanym kierunku.
– Na miłość Atha! – wybuchnął książę, blady z wściekłości. – Co to za miejsce, gdzie człowiek nie może powiedzieć komplementu kobiecie, żeby się nie narazić na obelgi?!
– To przez te twoje maniery – powiedział Mistrz.
– Maniery! – Lysaer zamarł i spiorunował brata wzrokiem. – Czy ja się zachowuję jak gbur?
– Nie w moim przekonaniu. – Arithon szedł dalej. Lysaer przełknął dumę i ruszył za nim. Dziwnie rzeźbione drewniane drzwi i portyki oraz ciekawskie spojrzenia obcych przypominały mu, że nie jest już następcą tronu w żadnym królestwie.
– Co oni mieli na myśli, nazywając nas włóczęgami? – zastanawiał się głośno, kiedy minęli śmierdzący wóz sprzedawcy przynęt i skręcili w ulicę prowadzącą do rynku, wzdłuż której wisiały szyldy ze znakami cechowymi.
Arithon nie odpowiedział. Zwolnił kroku, żeby ominąć kłąb gałganów, który okazał się śpiącym w rynsztoku i chrapiącym głośno żebrakiem. Nędzarz leżał rozciągnięty na plecach, zasłaniając sobie twarz ramieniem. Resztę skrywały stare strzępy śmieci i ziemniaczanych obierzyn, jakby wysypano na niego pełne wiadro odpadków.
Mimo trawiącej go wciąż złości, Lysaer nie stracił zmysłu obserwacji i zaryzykował pewną hipotezę.
– Czy to Dakar?
– Nikt inny. – Arithon obejrzał się za siebie. – Och, cóż za szczęście dla grzeszników, jesteśmy ocaleni.
– Jakoś tego nie czuję. – Lysaer przysunął się bliżej, głównie po to, by ukryć fakt, że jego brat metodycznie przeszukuje brudne fałdy odzieży Dakara. – Złapią cię i zakują w żelazo za kradzież.
Arithon go zignorował. Nieostrożnie i z pogwałceniem wszelkich zasad wsadził rękę pod lnianą koszulę Dakara i zaczął myszkować w okolicach tłustej klatki piersiowej. Szalony Prorok się nie poruszył. Po krótkiej chwili Mistrz krzyknął triumfalnie i wstał, ważąc w dłoni sakiewkę pełną monet.
– Och, ty złodziejski piracie. – Lysaer się uśmiechnął, przekonany w końcu do postępowania brata. – Gdzie idziemy to uczcić?
– Myślę, że na koński targ. – Arithon rzucił bratu mieszek pełen srebra. – A może ktoś inny przeklinał błoto na drodze w pobliżu bram miejskich?
Lysaer nie zareagował na zaczepkę. Zamyślony, przesuwał palcami obce monety w sakiewce.
– To musi być dobrze strzeżone miasto – uznał. – Albo mieszkają tu tylko uczciwi ludzie, jeżeli człowiek może sobie leżeć nieprzytomny w rynsztoku i nikt go nie okrada.
Arithon ominął zapadnięte schodki prowadzące do jakiegoś domu.
– Ależ nasz prorok nie zostawił niczego bez opieki.
Palce Lysaera zacisnęły się na monetach, które nagle wydały mu się bardzo zimne.
– Zaklęcia?
– Tylko jedno. – Mistrz nie okazał zadowolenia z siebie. – Wnosząc z niedbałości, z jaką zawiązał czar, Dakar musi być tutaj dobrze znany.
– Jako uczeń czarnoksiężnika? – Lysaer ścisnął sakiewkę z pieniędzmi, którą trzymał za pazuchą, kiedy szli, mijając drzwi oznaczone symbolami cechu tkaczy. Kawałki przędzy i tkanin wisiały pod okapami, żeby zachęcić kupujących, ale drzwi były pozamykane, a w pobliżu nie kręcił się nikt, kto wyglądałby na klienta.
– Raczej jest znany z tego, że każdy głupiec, który próbuje go okraść, potem bardzo tego żałuje. – Arithon wepchnął ręce pod płaszcz i tym stanowczym gestem zakończył rozmowę, jakby temat nagle przestał go interesować.
Kiedy dotarli do wylotu uliczki, Lysaer ciągle jeszcze się zastanawiał, jak to się stało, że kiedyś czuł się tak swobodnie w obecności magów i ich sekretnych działań. U wylotu alejki znajdował się plac, lecz gdy rzucili nań okiem, zrozumieli, dlaczego przy bramach miejskich akurat tego dnia jest taki tłok. Doroczny jesienny targ koński w Zachodnim Krańcu z czasem zmienił się w wielkie święto. Stragany, na których na co dzień sprzedawano ryby, teraz zostały udekorowane sztandarami i wstęgami. Pomiędzy nimi rozciągały się małe zagrody, a w każdej tłoczyły się konie przeróżnej maści, rasy i płci. Miejskie dzieciaki, ubrane w rybackie tuniki, biegały jak oszalałe, wciskając się w każdy kąt; starsze kobiety krzyczały na nie, a jakiś bezzębny stary grajek zachęcał je do psot, wygrywając na skrzypcach melodyjkę, która zapewne w Zachodnim Krańcu uchodziła za wesołą. Zdaniem Arithona instrument starca wymagał strojenia.
Pamiętając o starciu ze sprzedawcą kiełbasek, przyrodni bracia postanowili najpierw się nieco rozejrzeć. Z wyjątkiem pary karłów, którzy żonglowali piłeczkami, zarabiając w ten sposób pieniądze, resztę populacji miasta stanowili głównie rybacy, rzemieślnicy i żony wieśniaków tkwiące wysoko na drabiniastych wozach. Klienci, którzy przybyli tłumnie, nosili się raczej ubogo, ale czysto, strażnicy zaś, ubrani w nabijane metalem skórznie, zajmowali się piciem wina przy ladzie sprzedawcy i gawędzili, nie zwracając uwagi na dwóch obcych. Jednak kiedy wmieszali się w tłum, Arithon ciągle trzymał rękę ukrytą pod płaszczem, zaciskając nerwowo dłoń na rękojeści miecza.
Kiedy tylko weszli na plac, na ich drodze pojawiło się dziecko sprzedające drobne słodkie przekąski. Chociaż bracia nie jedli nic od świtu, żaden z nich nie miał ochoty na suszone figi, nawet jeżeli oferowała je uroczo uśmiechnięta dziewczynka. Lysaer wyminął ją zręcznie, potrząsając odmownie głową. Arithon także umknął małej handlarce i już po chwili przechodzili obok straganu rzeźnika i wozu zaprzężonego w woły, niebezpiecznie przeładowanego ziołami w donicach. Za wozem siedziała starucha, otoczona stosami butelek z jakimiś przetworami. Obok stało kilka pięknych koni przywiązanych do palika.
Lysaer i Arithon zbliżyli się, żeby obejrzeć wierzchowce. Niedaleko, w warstwie słomy głębokiej na stopę, która śmierdziała niczym wczorajszy połów śledzi, otoczony przez stado mew, stał wieśniak ubrany w baranicę i głośno dyskutował z mężczyzną o orlim nosie, noszącym koszulę z wytwornego lnu i pięknie farbowaną skórzaną tunikę.
– Siedemdziesiąt rojali? – Wieśniak podrapał się w ucho, splunął i nabrał powietrza w płuca. – Za taką szkapę? Żarty sobie robisz, ty skąpy przebiegły włóczęgo? Jeżeli nasz władca się o tym dowie, masz moje słowo, na pewno wykluczy wasz klan z handlu i nic już nie sprzedacie w przyszłym roku.
Wiedźma, siedząca wśród słoi z dżemem, podniosła głowę i wymamrotała jakąś obelgę, podczas gdy kolorowo ubrany handlarz koni położył dłoń na kłębie gniadosza, o którym była zmowa.
– Nie spuszczę z ceny – powiedział czystym, wyraźnym głosem, tylko lekko zniekształconym przez lokalny dialekt. – Siedemdziesiąt królewskich monet albo zatrzymuję klacz. Może to tylko szkapa, ale młoda i po dobrych rodzicach.
– Na Atha, prawie wcale nie ma akcentu – mruknął Lysaer do uch Arithona.
Mistrz lekko skinął głową.
– To wyjaśnia, dlaczego kiełbaśnik tak miło nas przyjął. – Jego oczy cały czas taksowały zwierzęta wystawione na sprzedaż. Lysaer podążył za jego spojrzeniem i podobnie jak brat wypatrzył pięknego ogiera o mocnej piersi i z białą strzałką na pysku, który stał uwiązany nieco z boku.
– Ten kasztan też mi się podoba – przyznał Lysaer. – Ma mocne nogi i budowę, która dowodzi, że jest wytrzymały.
Stara kobieta odwróciła głowę. Patrzyła teraz na przyrodnich braci, czujna niczym jastrząb, i nie zauważyła, jak wieśniak odszedł od wozu, przeklinając. Arithon podszedł do niej szybko, żeby uprzedzić innych potencjalnych klientów.
– Ile za tego kasztana? – spytał.
Sprzedawca koni odwrócił się gwałtownie, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie. Zmieszał się nieco i obrzucił braci zaciekawionym spojrzeniem. Lysaer i Arithon stali teraz samotnie pomiędzy straganami, gdyż farmerzy stłoczeni w przejściach się cofnęli.
– Na piekło Daeliona! Z jakiego jesteście klanu, bracia, i czy to jakiś żart, że paradujecie po mieście przebrani za jego mieszkańców?
– Ile kosztuje? – ponowił pytanie Arithon, ignorując słowa handlarza.
– Nie jest na sprzedaż – warknął tamten. – Nie widzisz wstążek na kantarze, czy co?
W tym momencie stara wiedźma zaczęła krzyczeć piskliwie.
Wytrącony z równowagi, podobnie jak jego brat, będąc obiektem nieuzasadnionej wrogości, Arithon nerwowo szukał sposobu, żeby uspokoić włóczęgę i jego staruchę.
Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał gładki głos.
– Wstążki, które wskazują właściciela, są dobrze widoczne.
Przechodzący mieszczanie także to usłyszeli i zatrzymali się zdumieni, a potem szybko odeszli, zajęci swoimi sprawami. Staruszka od słoi z dżemem przestała wrzeszczeć, kiedy Asandir dotknął jej owiniętych szalem ramion i ukazał się zza jej pleców.
– Ale wszystkie lepsze konie na targu już zostały sprzedane – dodał, odwracając się do sprzedawcy. – A moi towarzysze potrzebują dobrych wierzchowców. Czy sprzedasz go za trzy setki królewskich monet?
Kiedy włóczęga usłyszał ofertę, uniósł ze zdumienia brwi i prawie się zachłysnął oddechem. Najwyraźniej zmęczona twarz maga i jego nietypowe zachowania były mu dobrze znane.
– Tobie sprzedam konia, ale nie za złodziejską cenę. Dwie setki królewskich monet wystarczą.
Asandir zwrócił twarde i bezlitosne spojrzenie na braci, którzy nie posłuchali jego rozkazów.
– Idźcie – polecił. – Odwiążcie kasztana, i na wszystkie świętości, nie odzywajcie się już więcej, podczas gdy ja załatwię sprawę. – Następnie zwrócił się do handlarza. – Ten koń jest twoim osobistym wierzchowcem. Weź sto monet więcej; to pozwoli ci dotrwać do chwili, kiedy następne źrebię dorośnie i zechce cię nosić na grzbiecie.
Handlarz wyglądał na zakłopotanego, jakby sądził, że hojność maga wynika z litości. Ale babka go ubiegła, szybko kiwając głową. Asandir sprawnie odliczył pieniądze. Zanim dziwna transakcja zdążyła zainteresować przechodniów albo straż, Asandir odciął wstążki od kantara wierzchowca i pociągnął za uzdę swój nabytek. Lysaer i Arithon podążyli za nim, starając się nie rzucać w oczy.
Czarnoksiężnik poprowadził ich z powrotem przez plac. Rybacy patrzyli za nim wściekłym wzrokiem, kiedy szybkimi uderzeniami butów rozpędzał na boki gdaczące, przerażone kurczaki. Przeszli obok straganu rzeźnika, zawalonego ochłapami i półtuszami mięsa oraz otoczonego przez dziwnie milczących nabywców. Koń szarpnął się kilka razy na uwięzi, aż mag uciszył go słowem, które niosło w sobie czar. Bojąc się chwili, w której na jego głowę spadną karzące słowa nagany czarnoksiężnika, Lysaer milczał.
Arithon nie bawił się w subtelności.
– Znalazłeś Dakara?
Mag obejrzał się przez ramię okryte niebieskim płaszczem, obdarzając Mistrza nieprzyjemnym spojrzeniem.
– Tak. Już się nim zająłem.
Bez wahania Asandir zmienił kierunek i wszedł w ciemną boczną alejkę.
– Już zdołaliście zrobić wrażenie na tułaczach – dodał, przekrzykując głośny dźwięk, jaki wywoływały na kamieniach podkowy wierzchowca. – Nie życzę sobie, żebyście wdawali się w jakieś rozmowy w Zachodnim Krańcu. Wyrażam się jasno?
Zatrzymał się gwałtownie i wcisnął wodze kasztana w dłoń Lysaera.
– Zostańcie tutaj. Do nikogo się nie odzywajcie. Po prostu czekajcie. Wrócę do was z drugim koniem i z odpowiednim siodłem. A jeżeli znów najdzie was chętka na przechadzkę, to weźcie pod uwagę, że w tym mieście ludzie zadający się z magami często kończą jako skwarki powieszone na łańcuchu nad kadzią z wrzącym olejem.
Asandir obrócił się na pięcie i odszedł. Arithon patrzył za nim szeroko otwartymi, nieprzeniknionymi oczami.
– Zastanawiam się, co zrobił Dakarowi.
Akurat na ten temat jego brat nie miał ochoty rozmawiać. Niewrażliwy na prowokujące słowa Mistrza, Lysaer odwrócił się do niego plecami i spróbował zaprzyjaźnić się z kasztankiem.
Asandir wrócił po niedługim czasie, prowadząc za sobą cisawą klacz z dziwną białą łatą na szyi. Jego własny wierzchowiec truchtał na końcu. Był cały czarny i miał jedno niebieskie oko, które patrzyło niepokojąco, jakby zaglądało wprost do ludzkiej duszy. Dźwigał na sobie, przymocowane do juków, dodatkowe siodło dla kasztana Lysaera.
– Nie przyniosłeś uprzęży – zauważył były książę, kiedy przystąpił do czynności stajennego, układając derki, siodło i zaciągając popręg.
– Tułacze z Pasyvier są najlepszymi ujeżdżaczami koni na całej Atherze, a ten kasztanek należał do samego lorda klanu. Nie będzie potrzebował uprzęży ani wodzy. A jeżeli będziesz tak nieostrożny, że zaczniesz się zsuwać z siodła, twój wierzchowiec z pewnością nie dopuści do upadku. – Skończywszy mówić, czarnoksiężnik rzucił Arithonowi wodze klaczy. – To nie jest zły koń, tylko trochę niewyszkolony. Na twoim miejscu bym mu nie ufał i nie spał w siodle.
Przy bramie odebrali z rąk jakiegoś urwisa kuca obładowanego kocami i zawiniętymi w skórę pakunkami z żywnością. Do juków uwiązana była srokata klacz, należąca do Dakara. Zresztą sam Szalony Prorok spoczywał w jej siodle, przerzucony przez łęk. Ktoś wylał mu na głowę wiadro wody, a jego ubranie ciągle cuchnęło śmieciami. Najwyraźniej zimny prysznic nie wpłynął ani trochę na stan Dakara. Ciągle chrapał i kiwał się w siodle, kiedy Asandir powiódł gromadkę podróżnych w kierunku wschodniej bramy Zachodniego Krańca.
Gdy otaczające miasto pola uprawne pozostały już za nimi, na drodze zrobiło się pusto. Nawierzchnia, wykonana niegdyś z łupanych kamieni, które miały zapewniać podróżnym bezpieczny i szybki przejazd przez bagna leżące na wybrzeżu, teraz, po setkach lat, pokruszyła się pod kołami wozów na drobne kamyki. Z zagłębień wyrastały chwasty. Mgła leżała nisko nad okolicą, łagodząc kształty i nadając wszystkiemu srebrną barwę. Tylko na falach przyboju migały żywsze iskierki. Gdzieś poza chmurami świeciło słońce. W powietrzu wisiał lekki zapach rozkładających się roślin. Dzwonienie uprzęży i strzemion, stukot podków na kamieniach były jedynym dźwiękiem, nie licząc hałasu, jaki zrobiła podrywająca się do lotu dzika gęś.
Upewniwszy się, że czarnoksiężnik już ukarał winnego, który doprowadził do niefortunnej wycieczki do miasta, Lysaer wysunął się do przodu.
– Kim są tułacze? – odważył się zadać pytanie. – I dlaczego ludzie tak ich nie lubią?
Asandir popatrzył znacząco na Arithona, który ze wszystkich siła starał się sprowadzić swoją klacz z powrotem na drogę i zmusić do jazdy prosto. Kiedy tylko bracia dosiedli nowych koni, cała grupa ruszyła w drogę. Asandir prowadził i nie trzeba było długo myśleć, by się zorientować, że trudny koń Arithona miał po prostu odwrócić jego uwagę.
– Od czasów rebelii, podczas której zrzucono z tronów wysokie rody, tułacze stali się wędrowcami. Hodują konie na trawiastych równinach Pasyvier i w większości zachowują je dla siebie. Mieszczanie ich nie lubią i boją się ich, gdyż kiedyś to właśnie przodkowie tych włóczęgów rządzili w Zachodnim Krańcu.
Grupa jeźdźców przekroczyła rzekę Melor po obrośniętym porostami moście. Klacz Arithona podskakiwała wesoło, tupała i wydawała radosne parsknięcia. Asandir mówił znowu, korzystając z chwilowej nieuwagi Mistrza.
– Z dawnych czasów pozostało tu wiele antypatii, także uprzedzeń. Jak zauważyłeś, wasz akcent upodobnił was do niepopularnych osobników. Dlatego właśnie kazałem wam zostać w lesie. Żebyście nie narażali się na groźne nieporozumienia.
Lysaer nabrał powietrza w płuca, żeby zasypać maga pytaniami, ale Asandir go powstrzymał.
– Teirze s’Ilessidzie – powiedział, używając słowa w starej mowie, którego książę nie potrafił sobie przetłumaczyć. – To nie jest dobry czas na zadawanie pytań, ale obiecuję ci, że uzyskasz wszystkie odpowiedzi, jakie pragniesz usłyszeć. Teraz chcę, żebyśmy odjechali od miasta najdalej, jak tylko się da, zanim zapadnie zmrok. Włóczędzy nie są głupcami, a ludzie, którzy was widzieli, na pewno będą gadać. W rezultacie możemy zwrócić na siebie uwagę baczniejszą, niż jest to pożądane.
Lysaer zastanowił się nad słowami maga, zaciskając dłonie na jedwabistej grzywie kasztanka. Niepewny i zagubiony, odkąd utracił wszystko, co znał, przyglądał się obcemu, brzydkiemu krajobrazowi i z trudem powstrzymywał uśmiech, widząc, jak jego brat walczy z rozbrykaną, nieposłuszną klaczą.
Niespokojny stukot kopyt młodego konia stłumił na początku jęki Dakara, który właśnie odzyskiwał przytomność. Jęki szybko zamieniły się w przekleństwa, także zignorowane przez towarzyszy, aż w końcu gniewny krzyk sprawił, że wszyscy się zatrzymali.
Kiedy obejrzeli się za siebie, zobaczyli, że cierpień Szalonego Proroka nie spowodował jedynie potężny kac. Dakar został przywiązany do łęku siodła, a podczas jazdy jego płaszcz zawiązał mu się niefortunnie wokół szyi, więc prorok, czerwono-siny na twarzy, kopał i rzucał się na boki, walcząc o łyk powietrza.
– To na pewno ijat – powiedział krótko Asandir, ale jego usta wygięły się w łuk znamionujący wesołość. – Tutaj ludzie nazywają je na ogół potworami.
Dakar przewrócił oczami i gwałtownie się szarpnął, z determinacją związanego człowieka, który zwisa głową w dół z siodła, a na dodatek podskakuje z każdym krokiem wierzchowca.
– Zaplanowałeś to – wycharczał.
Płaszcz, zawładnięty przez niewidzialną istotę, która zamieszkiwała Atherę, zacisnął się odrobinę mocniej na szyi proroka. Pełne policzki Dakara z czerwieni przeszły w siność.
– Na tortury Sithaer, macie zamiar spokojnie się przyglądać, jak się duszę?
Asandir pchnął konia kolanami i lekko ściągnął wodze z niewzruszonym spokojem.
– Wiele razy cię ostrzegałem, żebyś panował nad swoimi emocjami, kiedy masz do czynienia z ijatem. Twój gniew tylko je podżega do okrutniejszych postępków.
Dakar pluł i charczał, a płaszcz zaciskał się wokół jego szyi coraz mocniej.
– Świetna rada. Ale to przecież nie ty zostałeś zaatakowany.
Jakby w jego sarkazmie tkwiła nuta sugestii, uścisk płaszcza nagle się rozluźnił. Dakar ze świstem i bulgotem wciągał powietrze, ale dźwięki te prawie natychmiast zmieniły się w szalony śmiech, kiedy pecyna błota uniosła się znad kałuży, popłynęła naprzód i niemalże wybuchła w powietrzu.
Podczas gdy Lysaer i Arithon patrzyli zdumieni, Asandir spokojnie wycierał z twarzy cuchnące, maziste błoto, które zbryzgało mu całą głowę. Nie zmieniając wyrazu twarzy, podniósł rękę, zacisnął palce i opuścił pięść na kolano. Jakby pchnięta niewidzialną siłą, kolejna porcja błota, podniesiona przez ijata, osiągnęła pewną wysokość i kiedy mag otworzył palce, masa straciła spójność i eksplodowała fontanną brudnych kropli.
Dakar, zmoczony i zabrudzony błotem, wymamrotał jakieś przekleństwo.
– To niesprawiedliwe – mruknął słabym głosem. Pozycja, w której nadal się znajdował, nie była zbyt wygodna, zwłaszcza dla tak grubego mężczyzny, którego brzuch przez dłuższą chwilę obijał się o twarde siodło. – Cieszysz się reputacją pogromcy tych potworów, a one o tym wiedzą. Rzadko mają odwagę cię niepokoić.
Asandir uniósł brwi.
– Za to ty jesteś dla nich doskonałym celem. Łatwo tracisz panowanie nad sobą. I one o tym wiedzą.
Dakar znów się skręcił i usiłował przyjąć jakąś wygodniejszą i mniej bolesną pozycję.
– Czy masz zamiar mnie uwolnić?
– A czy jesteś wystarczająco trzeźwy, żeby utrzymać się w siodle? – Odparł gniewnie czarnoksiężnik, mierząc swego ucznia spojrzeniem szarosrebrnych oczu. – Myślę, że dobrze ci zrobi, jeżeli spędzisz następną godzinę na kontemplacji skutków swej nieprzemyślanej eskapady. Znalazłem naszych gości z innego świata na końskim targu w Zachodnim Krańcu, jeżeli chcesz wiedzieć.
Oczy Dakara zrobiły się wielkie jak u karconego szczeniaka.
– A niech to. Ależ ty jesteś pozbawiony serca. Czy można mnie winić za to, że ci dwaj nowi nie potrafią usłuchać najprostszych instrukcji?
Asandir zebrał wodze karosza. W milczeniu klepnął srokacza po zadzie i nie oglądając się za siebie ruszył żwawo do przodu. Zwierzę przeszło w kłus, a Dakar poczuł, jak jego czaszka eksploduje pod ciśnieniem zeszłodniowego trunku. Głuchy na jęki swego ucznia, Asandir zapewnił nieco zdenerwowanego Lysaera, że ijaty już nie wrócą, żeby ich nękać.
– Żywią się energią naturalną, ogniem, wodospadem, zmianami temperatury. Ten, którego zostawiliśmy, jest prawie zupełnie pozbawiony energii. O ile nie znajdzie sobie jakiejś burzy, przez następnych kilka tygodni nie uda mu się nikomu zaszkodzić.
Jeźdźcy podążali na zachód, przez mokre i szare popołudnie. Chociaż zatrzymali się raz, aby zjeść trochę chleba i kiełbasy z zapasów, Dakar musiał dalej cierpieć niewygodną pozycję, aż zapadł zmrok i podróżni wreszcie zsiedli z koni, rozsiodłali wierzchowce i wyciągnęli z juków małe namioty, żeby rozbić obóz. Prorok, wyczerpany godzinami jęków i przekleństw, usiadł nadąsany przy ognisku i natychmiast zasnął. Arithon i Lysaer także byli zmęczeni i otępiali, gdyż nigdy jeszcze nie spędzili tyle czasu w siodle, więc szybko zawinęli się w koce i sennie nasłuchiwali nocnych ptaków, których nawoływania niosły się nad bagnami.
Mimo długiego i męczącego dnia Lysaer nie mógł zasnąć. Leżał w ciemności z otwartymi oczami. Kiedy się zorientował, że jego brat także nie śpi, a jedynie siedzi spokojnie, opierając się o maszt namiotu, przekręcił się na brzuch.
– Myślisz, że czarnoksiężnik chce od nas czegoś więcej niż tylko tego, żebyśmy pokonali Upiora Mgieł, Desh-thiera, prawda?
Arithon obrócił głowę, ale w ciemnościach nie było widać wyrazu jego twarzy.
– Jestem tego pewien.
Lysaer oparł brodę na pięściach. Poczuł na dłoniach kłujący zarost, co wprowadziło go w stan irytacji, ale po chwili, zrezygnowany i zmęczony, porzucił myśli o swoim służącym i skoncentrował się na problemach chwili obecnej.
– Wydajesz się przekonany o tym, że to, czego będzie chciał, nie skończy się dla nas przyjemnie.
Odpowiedziało mu milczenie. Arithon drgnął lekko. Prawdopodobnie wzruszył ramionami.
Tknięty nagle poczuciem nieufności, Lysaer wyciągnął rękę i przywołał swój dar. Z jego palców spłynęła lśniąca gwiazda i oświetliła wnętrze namiotu.
Zaskoczony Arithon odwrócił się szybko, żeby ukryć wyraz tęsknoty, malujący się na jego twarzy.
Lysaer się podniósł.
– Na Atha, o czym ty myślisz? Przecież widziałeś, co mgła zrobiła z tym krajem. Czy, na honor i obowiązek, porzuciłbyś tych ludzi w potrzebie?
– Nie – odparł Arithon zbyt miękko. – I na to właśnie liczy Asandir.
Uderzony zmieszaniem, które nie do końca stłumione zabrzmiało w słowach Arithona, Lysaer zapomniał o gniewie. Przecież Mistrz Cieni musiał mieć jakichś przyjaciół, rodzinę, którą zostawił poza Bramą Końca Świata.
– Gdybyś mógł teraz iść tam, gdzie chcesz – spytał cicho książę – robić to, co chcesz, co byś wybrał?
– Na pewno nie powrót do Karthanu – odparł Arithon niewyraźnie i Lysaer, zniechęcony, zaprzestał osobistych pytań i pozwolił światłu zgasnąć.
– Wiesz – powiedział książę w ciemności – Dakar sądzi, że jesteś jakimś zbrodniarzem parającym się nielegalną magią i dybiącym na niewinne duszyczki.
Arithon zaśmiał się cicho. Zabrzmiało to jak szept.
– Lepiej byś zrobił, gdybyś mu uwierzył.
– Dlaczego? Czy jeden proces o piractwo ci nie wystarczy? – W chwili kiedy wypowiedział te słowa, Lysaer zapragnął, żeby jego małe światełko świeciło dalej. – Nie myślisz o przeciwstawieniu się Asandirowi, prawda?
Znów odpowiedziała mu cisza. Lysaer zaklął. Zbyt zmęczony, żeby spierać się z bratem i zwalczać jego zły humor, książę z powrotem usadowił się na kocu i spróbował nie myśleć o domu ani o ukochanej damie z Południowej Wyspy, która teraz musi sobie szukać nowego rycerza. Zamiast tego były następca tronu skupił się na potrzebach tego świata i na Upiorze Mgieł, którego zgodnie ze swoim przeznaczeniem miał pokonać. W końcu zapadł w sen.

* * *

Kilka następnych dni przypominało pierwszy, z wyjątkiem tego, że Dakar jechał normalnie w siodle, a nie zwieszał się z łęku niczym bezwładny tłumok szmat. Cisawa klacz, z upływem czasu, była coraz spokojniejsza. Jej sporadyczne skoki, boczenie się i prychanie wynikały bardziej z chęci do zabawy niż ze strachu. Ale chociaż Arithon nie musiał już teraz poświęcać całej uwagi rozbrykanemu wierzchowcowi, nie stał się ani trochę bardziej rozmowny. Od chwili wyjazdu z Zachodniego Krańca prawie się nie odzywał. Dakar ciągle mu nie ufał, więc cały czas zasypywał byłego księcia Amrothu podstępnymi pytaniami. Lysaer musiał udzielać na nie odpowiedzi i, czując się tym zmęczony, spoglądał na brata i zastanawiał się, kto cierpi bardziej: Arithon, zamknięty w swojej samotności, czy on sam, wystawiony na niezaspokojoną ciekawość Dakara.
Droga zanurzyła się w głąb lądu i bagna wyschły, zastąpione przez łąki pokryte dzikimi kwiatami. Przejeżdżali obok gęstych zarośli, w niebo podrywały się stada ptaków, czarnych z białymi smugami na skrzydłach. Kiedy przeprawili się dość głębokim brodem przez rzekę i minęli skrzyżowanie z drogą, która prowadziła do miasta Karfael, Dakar odważył się ponarzekać trochę, że nie ma piwa, podczas gdy jego towarzysze napełniali bukłaki wodą.
Asandir osuszył mokre ręce i uciął utyskiwania, oznajmiając, że przed nimi podróżuje karawana kupiecka.
– A w którą stronę? – Dakar poderwał się do góry, upuszczając bukłak. Woda wylała się z gulgotem, mocząc mu nogawice.
– Do Camris, tak jak my – odparł Asandir. – Niebawem ją dogonimy.
Szalony Prorok zapomniał z radości przekląć zmoczone ubranie. Ale chociaż wiercił Asandirowi dziurę w brzuchu przez cały wieczór, czarnoksiężnik nie chciał powiedzieć mu nic więcej.
Czwartego dnia droga skręciła na południe i zagłębiła się w Zachodni Las. Niegdyś jego drzewa wznosiły się do nieba, majestatyczne jak patriarchowie, ale teraz uginały się pod ciężarem bladego mchu. Ich korony nikły we mgle, a pnie obrastał sękaty bluszcz, aż stawały się tak grube, że pięciu mężczyzn nie dałoby rady ich objąć. Światło dnia zostało stłumione do ciężkiego, zamglonego półmroku, w którym rozbrzmiewały jedynie krople spadającej wilgoci. Wszyscy milczeli, przytłoczeni oparem rozkładu wiszącym nad tą krainą i wiecznym cieniem. Nawet Dakar przestał paplać.
– Kiedyś ten las był wesołym miejscem, kiedy jeszcze świeciło słońce – powiedział Asandir, jakby swoim magicznym zmysłem wyczuwał to, co budziło w nich żal.
Minęli leżące na mchu głazy, na których wyryto niegdyś znaki, teraz całkowicie pokryte nalotem porostów. Widząc, że Arithon próbuje odczytać napisy, Asandir pospieszył z wyjaśnieniem.
– W dawnych czasach te lasy zamieszkiwały istoty, które nie były ludźmi. Lepiej od nas wyczuwały harmonię, która wiąże ziemię i rośliny z oddechem Atha. Zostawiali te kamienie, żeby pokazać nam, których drzew i skał możemy używać, a które zostawić w spokoju, gdyż kryją w sobie wiele tajemnic. Kiedyś te święte miejsca były pod opieką wysokich rodów. Pastwiska i pola zakładano tylko tam, gdzie ziemia chciała oddać swoją moc. Ale teraz taka wiedza jest rzadka. W starym języku nazywano strażników tego lasu gigantami. – Ale wielkie, łagodne bestie, o których mówił Asandir, najbardziej przypominały centaury.
Kiedy Lysaer usiłował się dowiedzieć, co się z nimi stało, czarnoksiężnik smutno potrząsnął głową.
– Ostatni z ilithariańskich Parawian odeszli z tego kraju, kiedy Desh-thiere zabrał blask słońca. Nawet Sethvir, który mieszka w wieży Althain, nie wie, dokąd poszli. Athera jest uboższa, odkąd ich nie ma. Ostatnia nadzieja ich powrotu leży w klęsce Upiora Mgieł.
Dakar zerknął w bok i zwrócił na siebie uwagę Lysaera, puszczając do niego oko.
– Nic dziwnego, że stara rasa odeszła z tego lasu. Nie ma tawern, żadnego piwa, a mokre drzewa to raczej nudne towarzystwo.
Zmęczony deszczem i znużony conocnym rozpalaniem ognisk i snem na mokrej, zimnej ziemi, niegdysiejszy książę był niemalże gotów zgodzić się z Dakarem. Dołączył więc do proroka i razem nękali Asandira pytaniami o tajemniczą karawanę, co na tyle zmąciło zmysły maga, że prawie nie zauważył mężczyzny, którego napotkali w zaroślach przy drodze.
Człowiek ubrany był w jaskrawy, szkarłatny płaszcz, który udaremnił jego zamiar ukrycia się przed wzrokiem nadjeżdżających. Skraj płaszcza obszyty miał frędzlami i to właśnie jeden z nich zaczepił się o kolec dzikiej róży i zwrócił na siebie uwagę Asandira, który natychmiast zatrzymał konia.
– Nie jesteśmy bandytami, tylko zwykłymi podróżnymi – zawołał czarnoksiężnik głośno. – Dlaczego nie miałbyś jechać z nami, zamiast tułać się samotnie?
– Jeżeli o to chodzi, nie mam raczej wyboru – padła pełna goryczy odpowiedź. Mężczyzna mówił gwałtownie w miejscowym dialekcie, ale jego akcent wydawał się lżejszy niż u mieszkańców Zachodniego Krańca. Nieznajomy był mocno zbudowany i wysoki. Pod pachą trzymał coś w rodzaju niechlujnie związanej paczki. Na głos Asandira wyszedł zza obrośniętego mchem pnia dębu. – Podejrzliwie życzliwy dowódca karawany właśnie pozbawił mnie konia, więc jak widzicie, szczęście już i tak mnie opuściło. – Podszedł do jeźdźców, utykając mocno, co prawdopodobnie powodowały pęcherze, jakich nabawił się na stopach od długiego marszu. Dłoń zaciskał na rękojeści miecza, aż pobielały mu palce; najwyraźniej nie wyzbył się nieufności, chociaż jego słowa świadczyły o czymś przeciwnym.
– Możesz iść z nami, o ile zdołasz dotrzymać nam kroku – zaproponował mu Asandir.
Dakar z uwagą przyglądał się nieforemnej paczce, zastanawiając się usilnie, co kryje się w środku, więc pierwszy odgadł, kim jest nieznajomy.
– Jesteś minstrelem! – krzyknął ze zdumieniem. – Na Koło, człowieku, po co plączesz się po tych pustkowiach, umierając z głodu i pragnienia, skoro mógłbyś śpiewać, siedząc wygodnie w tawernach?
Mężczyzna nie odpowiedział. Podszedł już na tyle blisko, że mógł przyjrzeć się dobrze rysom ich twarzy, i zawiesił wzrok na Asandirze.
– Znam cię – wymamrotał z niejakim respektem. Odrzucił kaptur na plecy i fala kręconych włosów opadła mu na kołnierz. Jego twarz pokrywała sieć zmarszczek, wskazująca na zamiłowanie jej właściciela do śmiechu, oraz szczecina długo niegolonego zarostu. Oczy miał orzechowe i radosne, mimo purpurowych sińców, które pokrywały jego policzki i czoło.
– Na miłość Atha, nadchodzą złe czasy! – Ostry głos Asandira przeciął ciszę leśną niczym bat. – Kto w tej krainie odważył się napaść na wolnego śpiewaka?
Minstrel dotknął pokaleczonej twarzy, nieco zakłopotany.
– Śpiewałem złą balladę. Po tym, jak wyrzucono mnie z tawerny na wybrzeżu, poczęstowawszy uprzednio kamieniami, powinienem być mądrzejszy. Ci, którzy teraz rządzą, niezbyt chętnie słuchają opowieści o starych królach. – Westchnął ze stoicką rezygnacją. – Ta ostatnia pieśń kosztowała mnie konia i sprawiła, że teraz stoję przed wami jako nędzarz.
Asandir rzucił spojrzenie Arithonowi. Jeżeli książę nie był do końca pewny, że powinien pomóc temu światu odzyskać słońce i harmonię, może nieszczęście tego muzyka, a więc pokrewnej duszy, przekona go ostatecznie. Zanim czarnoksiężnik zdołał uprzytomnić to Mistrzowi, minstrel odezwał się pierwszy.
– Pogromca potworów – zaśpiewał wysokim, szkolonym głosem, w którym pobrzmiewało zdumienie i nieśmiałość. – Nikt mu nie dorównuje. Białowłosy, szarooki. Dawca zmian, pogromca burzy. Asandir, ten, który obiera królów.
– A ty – dodał już normalnym, acz nieco teatralnym głosem, wskazując na Dakara. – Ty musisz być Szalonym Prorokiem.
Asandir dostrzegł kątem oka, że Arithon, pozornie niezainteresowany, pilnie nadstawia ucha.
– Nie mogę się nadziwić twoim zdolnościom obserwacji, Felirinie Szkarłatny – powiedział czarnoksiężnik z powagą. – Ale muszę nalegać, żebyś był trochę ostrożniejszy i nie wyrażał swoich myśli tak głośno. Wiesz chyba, że podczas zeszłorocznych żniw w Karfael spalono kilku niewinnych ludzi, których podejrzewano o zadawanie się z magiem.
– Tak, słyszałem. – Bard wzruszył ramionami. – Ale nauczyłem się moich pieśni od barbarzyńców i trochę ich dzikości pozostało także we mnie. – Popatrzył do góry, a na jego opuchniętej twarzy malowała się ciekawość. – Z pewnością istnieje jakiś powód, dla którego czarnoksiężnik Ligi podróżuje po tych drogach. – I przeniósł wzrok na dwóch braci, którzy jechali w towarzystwie Asandira.
Dakar otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, uciszony wzrokiem maga.
– To nie jest dobra chwila, żeby wzbudzać niepokoje po tawernach. Czy powinienem wiedzieć o jakiejś innej drodze do Camris, poza tą, która prowadzi przez przełęcze Tornirów?
Felirin rozumiał, co to jest ostrzeżenie, kiedy już je usłyszał. Podniósł zawiniątko i przygotował się do drogi, kiedy Asandir ruszył naprzód. Ale nagle Arithon zsiadł z konia i podał wodze bardowi.
– Masz odciski – zauważył – mnie zaś wszystko boli od siodła. Dobrze mi zrobi, jeżeli się trochę przejdę.
Dakar wiedział, że te słowa były kłamstwem. Obserwował twarz Mistrza i zobaczył na niej coś w rodzaju determinacji. Ale ciemne, zielone oczy dobrze strzegły swoich sekretów.


Przełęcz Tornirów

Przez następne dni trzymali się za karawaną, która w tak okrutny sposób potraktowała barda Felirina. Dakar wyładowywał swoją frustrację, co wieczór zmuszając minstrela do śpiewania piosenek o piciu. W rezultacie obozowiska we wschodnim obszarze Zachodniego Lasu zamieniły się w portowe tawerny, a wiele drapieżnych stworzeń musiało głodować, gdyż cała zwierzyna uciekła stamtąd w popłochu. Kiedy Dakar zdarł sobie gardło i nie mógł już śpiewać do wtóru, bard zmieniał repertuar na starodawne ballady, które mówiły o czasach sprzed nastania Upiora Mgieł. Kiedy jednak zapytano go, czy w nie wierzy, odparł, że nie. Barbarzyńcy z lasów wierzyli, że kiedyś na świecie było słońce, a on zafascynował się tymi legendami i zbierał je jako ciekawostkę. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że stare melodie były piękne i harmonijne, a taniec dłoni po strunach świadczył o tym, że bard przez całe życie poświęcał się swojej pasji.
Kiedy wjechali w wyższe partie gór i wiatr stał się ostrzejszy, podróżnicy skupiali się wieczorami wokół ognia. Felirin kilkakrotnie przyłapał Arithona na tym, że wnikliwie wpatruje się w jego dłonie, kiedy gra. Po kilku dniach niewinnych i podchwytliwych pytań udało mu się odkryć tylko to, że liranta nie jest Mistrzowi obca. Pewnego razu, w nagłym rozbłysku światła, kiedy kłoda prysnęła w ogniu iskrami, bard zobaczył, jak szczupłe palce ciemnowłosego młodzieńca poruszają się w zgodnym rytmie z jego własnymi. Zainspirowany tym widokiem, uciszył struny w połowie akordu i potarł palcami o kubrak.
– Przeklęta pogoda – powiedział.
– Chyba nie masz zamiaru zaprzestać gry – odezwał się zrzędliwie Dakar, jak było to do przewidzenia. – Jeszcze wcześnie. Wolę już słuchać ciebie, nawet jeśli masz trochę fałszować, niż siedzieć w ciszy, a w dodatku na trzeźwo.
Bard udał, że ziewa, by ukryć uśmiech.
– Niech Arithon teraz zagra – zasugerował niewinnie. – Dlaczego jego nie poprosisz o piosenkę?
– Arithon? – Dakar wydął okrągłe policzki. – On ma grać? – Rozejrzał się na boki, żeby się upewnić, czy Asandir nie słyszy ich rozmowy. – Założę się o srebro, że on tego nie potrafi – powiedział konspiracyjnym szeptem.
Felirin zerknął kątem oka i zobaczył, że Arithon nagle zesztywniał. Lysaer także usiadł prosto i słuchał z zainteresowaniem.
– O ile się założysz? – zapytał bard.
– Dziesięć królewskich monet. – Szalony Prorok splótł ręce na wydatnym brzuchu. – Zapłacę ci podwójnie, jeżeli się mylę.
Felirin zachichotał i z uśmiechem na twarzy podał instrument zawiniętej w płaszcz postaci, która siedziała po jego lewej stronie.
– Zagraj. Chcę wygrać to srebro.
Arithon zaśmiał się sucho w odpowiedzi.
– Nie chcę zaćmiewać twojego talentu swoim – przestrzegł. Ale Felirin zaplanował wszystko doskonale. Po wielu dniach niezasłużonych podejrzeń Arithon miał wreszcie okazję, żeby się zemścić na Dakarze.
Niemal nabożnym ruchem wziął instrument od barda i oparł go o ramię. Rozprostował pewnie palce, przebiegł struny, wygrywając kilka ćwiczebnych pasaży i znalazł fałszywie brzmiącą nutę. Skorygował dźwięk struny, delikatnie i precyzyjnie. Kiedy podniósł wzrok znad instrumentu, w jego oczach czaił się uśmiech.
Dakar wymamrotał pod nosem kilka nieobyczajnych słów na temat towarzyszy podróży, którzy nic nie mówią, a potem doprowadzają przyjaciół do finansowej ruiny. Lysaer grzecznie powstrzymał się od komentarza, a Felirin w skrytości ducha pogratulował sobie intuicji i spostrzegawczości. A potem wszyscy trzej zapomnieli o całym świecie, kiedy Arithon zaczął grać.
Pierwsze akordy pieśni zabrzmiały w oświetlonym płomieniami wąwozie z niewiarygodną mocą. Arithon szybko znalazł wspólny język z instrumentem. Po tym, jak zagrał kilka akordów wstępu, zaczął snuć melodię, która wahała się od najniższych do najwyższych tonów. Jego palce biegały po strunach. Słuchacze, jakby zaczarowani, zupełnie zapomnieli o pieniądzach, zakładzie i wzajemnych pretensjach.
Otrząsnąwszy się z pierwszego zaskoczenia, Felirin doszedł do wniosku, że właśnie znalazł skarb. Kimkolwiek był ten Arithon, skądkolwiek pochodził i w jakimkolwiek celu towarzyszył czarnoksiężnikowi, urodził się z naturalnym darem interpretatora pieśni. Oczywiście, jego palce niekiedy poruszały się z niepewną sztywnością, ale to dałoby się skorygować odpowiednim szkoleniem. Właściwe prowadzenie jego talentu pozwoli mu pozbyć się niezręczności w akordach. Również w śpiewie słychać było brak doświadczenia i zbytnią szorstkość. Ale nawet te wady nie zdołały przytłumić blasku tego nieoszlifowanego diamentu. Razem z Dakarem i Lysaerem, bard wzniósł się z niewygodnego, zimnego obozowiska na szczyty emocji i piękna, kiedy słuchał pieśni o dwojgu kochankach, która rozwijała się niczym klejnot powstający z ognia.
Arithon w końcu uciszył struny i czar prysł.
– Młody człowieku – zażądał stanowczo minstrel. – Zagraj jeszcze raz.
Arithon potrząsnął przecząco głową.
– Weź pieniądze, które wygrałeś od Dakara. – Jeżeli żałował, nie było tego po nim widać, kiedy oddawał instrument z powrotem w ręce jego właściciela. – Twoja liranta jest wspaniała. Gra sama.
– To niedorzeczność! – Felirin wyciągnął rękę trochę bardziej gwałtownie, niż zamierzał, i złapał Arithona za rękaw. Wyczuł, że nadgarstek młodzieńca drży pod materiałem i uznał to za brak pewności siebie. – Jesteś dostatecznie uzdolniony, żeby zacząć się uczyć – dodał, by uspokoić Mistrza.
Arithon potrząsnął głową i chciał odejść, ale Felirin wzmocnił uścisk.
– Jak śmiesz marnować tak rzadki talent? Czy nie potrafisz zaakceptować swego powołania?
Zielone oczy błysnęły spod powiek i tylko Lysaer zorientował się, że Arithon bliski jest użycia tego samego okrutnego tonu, jakim posługiwał się podczas procesu przed radą królewską w Amrocie. A potem w jego oczach pojawiło się zakłopotanie. Mistrz odwrócił wzrok. Delikatnie uwolnił się z uścisku barda.
– Daelion porusza Kołem. Nie zawsze możesz wybrać to, czego pragniesz.
Wstał cicho, by odejść, i udało mu się uniknąć spotkania z Asandirem, który właśnie wracał od koni.
– Co ten młodzian miał na myśli? – Bard zwrócił się zaciekawiony do czarnoksiężnika.
Asandir usiadł na kłodzie, którą właśnie opuścił Mistrz, i owinął kolana ciemnym płaszczem.
– To, że dla nas wszystkich nastały mroczne czasy, mój przyjacielu. Arithon posiada dar, nikt w to nie wątpi. Ale muzyka nie może stać się jego powołaniem.
Dakar zasugerował z nadzieją, że coś mocniejszego pozwoli mu odzyskać spokój po największym zaskoczeniu, jakiego doznał w całym swoim życiu. Jego sugestia została zignorowana. Wszyscy milczeli ponuro. Felirin odszedł od ogniska, żeby zawinąć w skóry lirantę, a strapiony prorok podreptał za nim. Tylko Lysaer jeszcze zwlekał. Świadom tego, że za spokojem Asandira kryje się napięcie, grzejąc stopy w cieple ognia, książę przypomniał sobie reakcję swego przyrodniego brata na pytanie, które zadał mu parę dni temu. Na pewno nie powrót do Karthanu, powiedział wtedy Arithon, chcąc przerwać niewygodną rozmowę. Zyskując nową perspektywę w świetle odkrycia, jakie się dokonało tego wieczora, Lysaer zrozumiał, że żadne heroiczne czyny nie stłumią cierpienia jego brata. Niektórzy ludzie nie przykładają wagi do odpowiedzialności i władzy. Pokonanie Upiora Mgieł, które dla Lysaera miało się stać misją przywracającą sens jego życiu, dla Arithona było przeklętym ołtarzem, na którym musiał poświęcić swoją miłość do muzyki.

* * *

Nastał ranek. Osłaniając się przed wiatrem, który szarpał wściekle gałęzie drzew, podróżni dotarli do podnóży gór Tornir. Wielkie drzewa Zachodniego Lasu powoli ustępowały pola zaroślom, które umiały utrzymać się w coraz cieńszej warstwie gleby, a droga zaczęła się wić pomiędzy usypiskami głazów. W nocy spadł deszcz ze śniegiem i oblodzone głazy były bardzo niebezpieczne, nawet dla pieszych. Arithon prowadził swoją płochliwą klacz na krótkiej wodzy. Lysaer szedł pieszo u jego boku, a Felirin jechał w siodle kasztanka.
Zimny i smutny krajobraz nie podnosił na duchu, chociaż Dakar jak zwykle nie poddawał się ponuremu nastrojowi.
– Niech cię, Felirin, ty złodzieju. Dam głowę, że zaplanowałeś wczorajszy koncert, żeby mnie oskubać z pieniędzy.
Bard się odwrócił i sprawdził sznur, którym jego liranta była przymocowana do siodła. Robił to już trzeci raz, odkąd usiadł na koniu. Speszony małomównością Arithona, nie miał ochoty na dyskusję z prorokiem.
– Zapomnij o zakładzie. Po prostu kupisz mi piwo, kiedy dojedziemy wreszcie do Erdane.
– Słuchajcie. Przemawiają przez ciebie wyrzuty sumienia – oznajmił Szalony Prorok. Uderzył łydkami boki swego srokacza i podjechał do Mistrza, płosząc przy okazji jego cisawą klacz. – Czy planowaliście podzielić się łupem?
Mocno szarpnięty, kiedy jego klacz niespodziewanie uskoczyła w bok, Arithon zaśmiał się krótko w odpowiedzi.
– Po co miałbym się męczyć? O ile sobie przypominam, nie musiałem podejmować żadnych ryzykownych zakładów, żeby zwinąć ci srebro, które nosisz przy pasku.
Dakar spurpurowiał na wspomnienie nieszczęśliwej sytuacji, w jakiej się znalazł, leżąc pijany do nieprzytomności w zaułku Zachodniego Krańca.
– Zapłacisz mi za to – powiedział cicho, pochylając się w siodle tak, żeby Felirin nie mógł go usłyszeć.
– Mówisz? – Arithon opanował klacz, głaszcząc ją za uszami. Kiedy się uspokoiła, poklepał ją po szyi i wypowiedział głośno jakąś uwagę o byle jakich czarach.
Dakar oddalił się w złym humorze.
– Wreszcie udało ci się go uciszyć – zauważył Lysaer z uśmiechem. – Dzięki niech będą Athowi. Już się zmęczyłem jego gadaniną.
Ale przyjacielska uwaga nie poprawiła nastroju. Arithon potrzebował chociaż godziny samotności, z dala od innych, żeby rozprawić się z niespokojnymi myślami, więc kroczył w milczeniu, prowadząc konia, podczas gdy pomiędzy Lysaerem i Felirinem nawiązała się żartobliwa konwersacja, mająca na celu pogrążenie Dakara.
Gromadka jeźdźców okrążała właśnie nawis skalny, wokół którego droga wiła się niczym wąż, gdy niespodziewanie wszyscy zamilkli. Z górnego odcinka szlaku dobiegł do nich odległy stukot podków uderzających o kamienie. Najwyraźniej gdzieś za mgłą pędził po drodze koń, a galop w tych górach równał się nieuniknionemu wypadkowi. Kasztan, który nie miał kiełzna, podniósł łeb do góry i zarżał.
– Zatrzymajcie się! – krzyknął Asandir.
Chwilę później na drodze pojawił się siwy ogier, który cwałował jak oszalały bez jeźdźca. Koń toczył pianę z pyska i gnał ślepo przed siebie. Wodze powiewały za nim, oderwane z jednej strony od wędzidła. Ciemna jak dym grzywa była zmierzwiona i poplamiona krwią. Srokacz Dakara pierwszy wyczuł jej zapach. Obrócił się i spróbował odskoczyć. Arithon zaklął głośno i zaczął walczyć z miotającą się klaczą. Lysaer podszedł do niego szybko, żeby pomóc.
Felirin, który ciągle siedział w siodle drżącego, lecz spokojnego kasztana, szybko rozpoznał wojskowy styl siodła i uprzęży nadbiegającego zwierzęcia.
– Hej, to jeden z koni strażników karawany!
Tylko karosz Asandira wydawał się nieporuszony sytuacją. Kierowany pewną ręką czarnoksiężnika i uspokojony zaklęciem, wysunął się na środek drogi i zablokował przejście. Koń bez jeźdźca wyhamował w ostatniej chwili i stanął na szlaku z opuszczonym ogonem, dysząc ciężko i błyskając białkami oczu. Asandir zsiadł powoli. Wyciągnął rękę i wymówił parę słów, na których dźwięk koń trochę się uspokoił. A potem czarnoksiężnik puścił swojego wierzchowca, podszedł do siwka i bezceremonialnie złapał go za wodze.
– Może powinien zastosować tę metodę w stosunku do klaczy Arithona – zasugerował Lysaer, ale najwyraźniej nikt go nie usłyszał.
Dakar zaniemówił, a Felirin poważnie się zaniepokoił. Kiedy Asandir się do nich zbliżył, prowadząc oba konie, karosza i obcego ogiera, wszyscy zobaczyli głębokie, poszarpane rany na szyi zwierzęcia. Jeszcze głębsze cięcia widniały na siodle, skóra splamiona była krwią, z pewnością nie końską.
– Na Daeliona, Kowala Losu – zaklął Lysaer. – Co za drapieżnik zostawił takie rany?
– Wolałbyś nie wiedzieć – powiedział Felirin. – Na przełęczy są Khadrimowie, prawda? – zawołał głośno do Asandira.
– Obawiam się, że tak. – Czarnoksiężnik wstrzymał konie. Szybkim ruchem odpiął wodze od uprzęży swojego i przymocował je do wędzidła siwka. A potem odciął poszarpane rzemienie i podprowadził wierzchowca.
– Wsiadaj. Chcę, żeby wszyscy byli na koniach.
Uwaga ta dotyczyła także Arithona, który przerzucił wodze przez głowę klaczy, podczas gdy Felirin zsunął się z kasztana i podszedł do nowego wierzchowca. Bard miał tylko jedną prośbę i została ona spełniona. Jego liranta została na swoim miejscu. Nie ufał obcemu koniowi i nie chciał obciążać go tak nietypowym bagażem.
– To był koń kapitana strażników – powiedział smutno, kiedy przedłużał puśliska, tak aby pasowały do jego długich nóg. – Niech mnie diabli, z pewnością dobrze wyszkolono tego konia do walki, ale siodło ma odpowiednie dla kogoś o wąskich pośladkach. A w dodatku cała wyściółka, która ocalała podczas spotkania z Khadrimami, uleciała wraz z wiatrem.
– Usiądziesz trochę mocniej na łęku i nagle się okaże, że śpiewasz sopranem – oznajmił zadowolony z siebie Dakar.
Felirin obrzucił go mrocznym spojrzeniem i spróbował zetrzeć krew z kulbaki, zanim włożył nogę w strzemię i dosiadł konia.
– Pod wieczór będę szczęśliwym człowiekiem, jeżeli skończy się tylko na siniakach. – Ściągnął wodze i zwrócił się do Asandira. – Zakładam, że jesteśmy szaleńcami i jedziemy dalej, a nie zawracamy, mam rację?
Czarnoksiężnik kiwnął potakująco głową. Obrzucił badawczym spojrzeniem obu braci.
– Grozi nam niebezpieczeństwo, ale możemy ograniczyć ryzyko do minimum, jeżeli nikt nie straci głowy. Trzymajmy się razem, cokolwiek by się działo. Arithonie, kiedy ci powiem – ale tylko wtedy – wyciągniesz miecz.
– Na Atha! – Szalony Prorok klepnął się w czoło.
W oczach Asandira pojawiło się niedowierzanie.
– Dakarze! Ty kapuściana głowo, tylko mi nie mów, że zapomniałeś miecza!
– Zapomniałem – jęknął Szalony Prorok. – Zresztą nic dziwnego, muszę wszystkiego pilnować. A najbardziej was, bo chcecie mnie wykiwać, chociaż przegraliście zakład.
Czarnoksiężnik skrzywił się z niesmakiem i dosiadł konia.
– Przypomnij mi, żebym nigdy, przenigdy nie polegał na twojej pamięci. – Poczuł na sobie wzrok Arithona i odpowiedział na jego nieme pytanie, nie odwracając głowy. – Chłopcze, twój miecz został wykuty dziesięć i pół tysiąca lat temu, podczas wojny z Khadrimami.
– Podczas wojny – przerwał Lysaer. – A więc te istoty są inteligentne?
Arithon prawie nie słyszał odpowiedzi Asandira. Zignorował ciekawskie pytania Felirina i skupił się na rękojeści, która wystawała z pochwy na jego biodrze. Czuł przez odzienie jej zimno. Chociaż w przeszłości wielokrotnie się zastanawiał, skąd pochodzi jego broń, nigdy nawet nie pomyślał, że może być aż tak wiekowa. To, że ostrze zawierało w sobie magię, było rzeczą bezsporną, ale natura czaru była nieznana magom z Dascen Elur. To, że ostrze wiązało go jeszcze mocniej z obowiązkiem, którego nie miał ochoty spełniać, napełniło kolejną troską jego smutne serce.
Lysaer, który stracił królestwo i tron, oddałby wszystko za taki talizman. Arithon dostrzegł błysk zawiści w niebieskich oczach brata. Ale zanim Mistrz zdołał zaoferować jako dar ostatnią rzecz, którą prawdziwie posiadał, Asandir uprzedził jego słowa.
– Nie możesz nikomu powierzać tego miecza, tylko swojemu potomkowi.
Arithon znał już ten wewnętrzny opór, to uczucie złości, którego doznawał na dźwięk słów czarnoksiężnika. Jednakże, tak jak wtedy, gdy Felirin naciskał go w sprawie muzyki, Mistrz nie potrafił ujawnić w pełni swego gniewu. Kiedy próbował zebrać myśli, umykały mu i czuł się zdezorientowany, rozbity. Zdążył się już nauczyć, że gdy zaprzestaje walki ze swoim umysłem, uczucie zagubienia szybko mija. Niespokojna klacz i tak już go dostatecznie rozpraszała. Każda z rozmów, od czasu wyjazdu, pogłębiała jego niezadowolenie odpowiedziami, jakich mag udzielił mu w chacie drwala. Te luki w jego pamięci nie były naturalne. Dakar obserwował go wzrokiem drapieżnika, ilekroć Mistrz odzyskiwał chociażby ułamki wspomnień. Arithon z każdej rozmowy odgadywał strzępek informacji, które przed nim zatajano. Postanowił, że zanim znajdzie się w sytuacji bez wyjścia, odgadnie, o co naprawdę chodzi Asandirowi i prorokowi.
Za skałą, pod którą schwytali uciekającego konia, szlak wznosił się stromo ku górze. Skalne ściany po obu stronach drogi stały się bardziej poszarpane i wyższe, ich wierzchołki zaś niknęły we mgle. Na północnych zboczach leżały łaty śniegu, poprzecinane osypiskami i piargami, na których rosły jakieś małe rośliny, desperacko trzymając się podłoża. Kamienna nawierzchnia nosiła ślady ciężkich zim; była popękana od mrozu i lodu. Konie stąpały ostrożnie po niepewnym gruncie. Powietrze cuchnęło popiołem. Kiedy pokonali zakręt szlaku, zrozumieli dlaczego.
Ogier się zaparł, chrapiąc z przerażenia. Przed nimi, pomiędzy dymiącymi zgliszczami, w jakie zamienił się tuzin wozów, rozciągnięte na ziemi jak kupy łachmanów, leżały ciała poganiaczy karawany, z którą wcześniej podróżował Felirin. Ludzie spoczywali obok koni i mułów, nikt nie ocalał. Również na zboczu leżało kilka zwłok. Podarte ubrania odsłaniały kości i ciało, które dosłownie rozerwano na strzępy; zabójcy najwyraźniej nie byli łowcami, którzy polują, żeby zdobyć pożywienie. Lysaer przycisnął dłoń do ust, czując mdłości na widok rozprutej kobiety i konia, którego wnętrzności zostały zamienione w czarną, cuchnącą górę. Coś o wielkich szczękach odgryzło mu głowę.
Arithon, który widział już wiele ciał podczas bitew, w których brał udział, szybko spojrzał w dal, poza miejsce kaźni. Zbladł nagle, ale nie z powodu widoku trupów. Zobaczył coś czarnego i wielkiego, co kryło się we mgle, istotę pochodzącą z legend, ze skórzastymi, srebrnymi skrzydłami, które rozpościerały się na niewiarygodną długość, wyrastając wprost z odzianej w zbroję klatki piersiowej i kończąc się potwornymi szponami.
– Trzymajmy się razem – rozkazał Asandir. Wyciągnął dłoń i dotykiem uspokoił siwka Felirina, a potem spojrzał w niebo zatroskanym wzrokiem.
– Jest ich więcej, i to blisko – powiedział Dakar dziwnie czystym głosem.
W tej chwili cienki wrzask rozerwał mgłę nad ich głowami. Dźwięk był niesamowity, bogaty i złożony, a jego brzmienie wymykało się zmysłom. Odpowiedziały mu gwizdy, odbijając się echem od niewidocznych szczytów. Wielka ciemna istota poderwała się z drogi, a podmuch wiatru, jaki wzbudziła skrzydłami, wprawił konie w niepowstrzymane drżenie.
– Teraz, Arithonie – powiedział Asandir cicho. – Wysuń się naprzód i wyciągnij miecz.
Cisawa klacz natychmiast skoczyła przed siebie, kiedy tylko jeździec ścisnął ją łydkami. Arithon usiadł mocniej w siodle i spróbował opanować jej gwałtowne ruchy, ale klacz była zbyt zdenerwowana. Bokiem zeszła ze szlaku i obróciła się na tylnych nogach, mijając rozwalony wóz i uderzając kopytami. Jedna z podków walnęła mocno we wrak i z rozdarcia w materiale wysypał się stos tkanin i ubrań. Deski wozu były mocno potrzaskane i zalane krwią. Nagły ruch płynących z wozu dóbr, smród śmierci i spalonego jedwabiu wprawił klacz w szał.
– Arithonie! – zawołał Asandir. – Miecz!
Na jego krzyk odpowiedział wrzask z zamglonych przestworzy, tuż nad ich głowami. W tym dźwięku brzmiała nieopanowana furia, która niemalże raniła uszy. Cisawa klacz wspięła się na tylne nogi, uderzając przednimi w powietrze. Uległa panice, uszy przylegały jej ciasno do łba, a ogon do zadu. Arithon przywarł do jej szyi i starał się uspokoić rozszalałe zwierzę słowami i dotykiem dłoni.
W tej właśnie chwili, kiedy jeździec zmagał się z koniem i próbował utrzymać równowagę, Khadrimowie przystąpili do ataku.
Zaczęło się od furkotu skrzydeł. We mgle pojawiły się czarne sylwetki, śmierć czaiła się w ostrych jak sztylety zębach i szponach. Spadały jak włócznie, czerwonookie i najeżone, pałające żądzą mordu. Arithon spojrzał do góry. Przez powiewającą grzywę klaczy patrzył na koszmar, który pędził ku niemu, by pozbawić go życia.
– Miecz! – krzyknął Asandir. Podniósł rękę i z palców wystrzeliła błyskawica czaru.
Khadrim dostrzegł zagrożenie, złożył szerokie jak żagle skrzydła i zanurkował. Zanim czarnoksiężnik zdołał strącić potwora z nieba, jego czarna szyja wygięła się w bok, jak u jadowitego węża. Przez chwilę czerwone i pozbawione powiek oczy patrzyły na jeźdźca i konia, stojących samotnie w oddaleniu od grupy. A potem opancerzone szczęki się otworzyły i spomiędzy nich wystrzelił język płomienia.
Ogień pomknął z hukiem naprzód i prawie ogarnął cisawą klacz. Jej jeździec stał się na chwilę jedynie cieniem, a potem zupełnie zniknął za zasłoną płomieni.
Khadrim z trzaskiem zamknął paszczę. Gorące, śmierdzące powietrze pociemniało od czarnego, oleistego dymu, który szybko rozwiał podmuch, jaki potworna istota wzbudziła ruchem skrzydeł.
Na drodze, w kręgu spalonej ziemi, Arithon uspakajał drżącą klacz o nieco przypalonej grzywie. Mistrz był nietknięty i przeklinał głośno.
Felirin krzyknął jakieś bluźnierstwo, zupełnie oszołomiony.
Khadrim rozłożył skrzydła i wrzasnął gniewnie. Arithon wreszcie uwolnił rękę od zaplątanych wodzy i zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
Ciemne ostrze wysunęło się z pochwy z cichym, zimnym sykiem. Koniec miecza od razu przeciął ochronną strefę, a Arithon poczuł dziwne mrowienie, jakby wewnętrzną pieśń albo przywrócony spokój, kiedy uderzenie czystej harmonii wprawiło powietrze w drżenie. Przez jego umysł płynęła melodia tak piękna, że poczuł skurcz serca. Miecz w jego dłoniach zachowywał się jak żywe stworzenie. Wzdłuż srebrnych inkrustacji pełgało światło, oślepiająco intensywne, jak błysk, który musiał towarzyszyć aktowi stworzenia w zamierzchłej przeszłości.
Khadrim wrzasnął z bólu. Niczym wielki, uszkodzony latawiec miotany silnym wiatrem próbował odlecieć w bok, wpadając na zbocze góry, zaplątany w połamane skrzydła. Ogon w kształcie trójzębu uderzał w skały, niszczył skarlałe krzaki i spychał w dół przepaści grzechoczącą lawinę kamieni. Chwilę później jego ruchy osłabły i całkiem ustały. Czarna, potworna istota, teraz martwa, spoczywała na łożu skrwawionego śniegu.
Przez dłuższą chwilę miecz w dłoni Arithona jaśniał srebrzystym blaskiem zaklęć. Potem jego światło zaczęło powoli gasnąć, aż w końcu zamarło zupełnie. Mistrz Cieni wpatrywał się w spokojną i ciemną stal, poprzecinaną srebrnymi znakami, które już nie wydawały mu się znajome. W jego oczach zalśniły łzy i spłynęły kroplami po policzkach.
W mądrych księgach w Rauven nie było nawet wzmianki o podobnych właściwościach miecza. Arithon był pełen uznania dla sił, którymi władał Asandir. Ale mimo całej wiedzy i mocy maga, wszystkie jego umiejętności blakły w porównaniu z energią, jaka kryła się w wąskim, ciemnym ostrzu. Arithon miał do czynienia z magią, ale jeszcze nigdy nie dotykał mocy, za sprawą której poczułby się pusty, jakby świat, w którym przebywał, stał się bardziej prymitywny, szary i bezbarwny, niedokończony, chociaż nie wiedział dlaczego. Arithon patrzył na ostrze, które ciągle trzymał w dłoni, i bez istotnej przyczyny poczuł się okaleczony pod obcym niebem, którego nie potrafił nazwać.
– Khadrimowie odeszli – zawołał Asandir, przełamując bolesną ciszę. – Możesz schować miecz do pochwy.
– Na Dharkarona, Anioła Zemsty – zaklął falsetem Felirin. – Kim jest ten człowiek, który przeżył ogień, i kto, na Sithaer, wykuł ten miecz?
Asandir popatrzył na roztrzęsionego minstrela beznamiętnym wzrokiem.
– To Arithon, Mistrz Cieni, a jeżeli pomożesz mi usypać kurhan nad nieszczęsnymi trupami twoich przyjaciół z karawany, obiecuję, że opowiem ci o mieczu.
Dakar, Szalony Prorok, wyciągnął rękę i dotkną ramienia przyrodniego brata Arithona, który stał strapiony z boku.
– Lysaerze, nie czuj się niepotrzebny i mały – powiedział cicho pojednawczym tonem. – Twoja chwila nadejdzie w odpowiednim czasie.


Historia Alithiela

Pięciu jeźdźców zmierzających do Camris nie zostało ponownie zaatakowanych przez Khadrimów, chociaż ze względów bezpieczeństwa w kilku węższych i ciemnych wąwozach Asandir kazał Arithonowi jechać z obnażonym mieczem. Ostrze nie świeciło, co oznaczało brak niebezpieczeństwa. Wkrótce minęli przełęcz. Szlak przyjął nieco równiejszy bieg, a piętrzące się po obu stronach skalne turnie zmieniły się powoli w pagórki. O zmierzchu grupka podróżnych rozbiła obóz w jaskini w niższych partiach łańcucha Tornirów.
Schronienie to było często wykorzystywane przez karawany przejeżdżające tędy latem, a całe pokolenia podróżników przyczyniły się do tego, że jaskinia stała się przytulnym miejscem. Wokół obłożonego kamieniami paleniska stały ławy zbite z pni drzewnych, obok zaś schronienia ktoś zbudował zagrodę dla zwierząt, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu. Niedaleko wznosiły się kamienne ruiny, porośnięte mchem. Była tam kiedyś karczma, która została zniszczona podczas jakiegoś zamierzchłego konfliktu. Kiedy podróżni rozsiodłali konie, a Dakar udał się na poszukiwanie drewna, Asandir się schylił i zaczął usuwać z paleniska popioły, pozostawione tam przez zeszłorocznych woźniców. Potem ułożył pomiędzy kamieniami suche gałązki i małe patyczki. Kiedy Lysaer ukląkł przy nim, by mu pomóc, wskazał coś gestem dłoni w zapadającym mroku.
– Gdyby nie było mgły w dolinie, mógłbyś stąd zobaczyć światła przydrożnych karczm na równinie Karmak. Drogi w północnym Koriath z pewnością zarosły, ale szlak z Ataini przechodzi przez Camris. Te tereny są bardziej uczęszczane, a na wschodnim wybrzeżu statki ciągle pływają po zatoce.
Lysaer spojrzał poprzez gęstniejącą ciemność, ale zobaczył tylko mgłę. Wychowany na wyspie, nie potrafił wyobrazić sobie bezkresnych połaci lądu, opisywanych przez czarnoksiężnika.
– To musi być dla ciebie trudne. Patrzeć jak twoja cywilizacja, która niegdyś była tak potężna, teraz pogrąża się w ciemnościach.
Do jaskini weszli Felirin i Arithon, wnosząc ze sobą aromat leczniczych ziół i mokrych liści. Rana na szyi siwego ogiera została starannie oczyszczona i opatrzona. Bard niósł ładne, okute srebrem siodło, jego własne, które zdjął tego ranka z padłego wierzchowca. Asandir zyskał nowe wodze, w miejsce tych, które odstąpił bardowi, ale resztę ocalałych wozów i dóbr spalili, żeby podróżni na szlaku nie zatrzymywali się, skuszeni łatwym łupem, i nie narażali się na atak ze strony Khadrimów.
Na dworze zerwał się wiatr, wyjąc ponuro między pniami sosnowego zagajnika.
– Zima nadchodzi wcześnie – zauważył Felirin. – Wydaje się, że każdego roku zaczyna się zbyt szybko.
Nieświadomy, że takie przesunięcia pór roku były opóźnionym następstwem podboju Athery przez Upiora Mgieł, rzucił siodło przy drewnianej ławie i usiadł. Po całym dniu na końskim grzbiecie nieruchomy kawałek drewna wydawał się niezwykle wygodny. Kiedy wysiłki Arithona zostały uwieńczone wesoło trzaskającym, jasnym ogniem, bard przyjrzał się swoim dłoniom i zaklął. Paznokcie, które zawsze miał starannie wypielęgnowane, żeby gładko przebiegać palcami po strunach, teraz były połamane i zakrwawione od dźwigania ostrych kamieni. Ręce Arithona nie wyglądały ani trochę lepiej i bard, licząc na porozumienie pomiędzy cierpiącymi, zebrał się na odwagę i oznajmił:
– Nie przypominam sobie żadnych pieśni, w których byłaby mowa o Mistrzu Cieni.
Asandir odchylił się lekko do tyłu, a jego twarz zalało złote światło płomienia.
– Te pieśni trzeba dopiero napisać – powiedział łagodnie – Na twoim miejscu nie śpiewałbym jeszcze o tym w tawernach, ale może przed śmiercią ujrzysz słońce i gwiazdy.
Bard otworzył usta ze zdumienia i zaniemówił, co mu się rzadko zdarzało. Asandir dał mu chwilę czasu, żeby sens tych słów dotarł do niego w pełni.
– Lysaer i Arithon są naszą szansą na odzyskanie nieba – mówił dalej. – Są pogromcami Upiora Mgieł, obiecanymi pięć setek lat temu w Proroctwie Zachodniej Bramy Dakara.
Wytrącony z równowagi, Felirin starał się odzyskać spokój. Zaklął szorstko.
– Ile ze starych ballad opisuje prawdziwe zdarzenia, a nie tylko mity? – spytał w końcu, opanowany na tyle, by wykrztusić choć słowo.
– Większość z nich. – Asandir obrzucił minstrela spokojnym spojrzeniem szarych oczu, czekając, aż rozmówca oswoi się z niezwykłymi dlań nowinami. – Jesteś teraz jednym z nielicznych wybrańców, którzy o tym wiedzą.
W tej właśnie chwili powrócił Dakar, sapiąc głośno i uginając się pod ciężarem wilgotnych gałęzi. Był tak leniwy, że się nie wysilił, by pozbierać suche, martwe patyki; podczas owej czynności podarł sobie nową tunikę. Głębia jego irytacji stanowiła dla Felirina coś w rodzaju ratunku, którego uchwycił się jak tonący. Powiadomiony, że jego świat stoi właśnie na krawędzi wielkiego wstrząsu i zmian, bard z drżeniem wziął głęboki oddech.
– Na miłość Atha, oszczędź mi dalszych rewelacji, aż zjemy kolację. Jestem tak głodny, że prawie majaczę, a nowiny, którymi mnie raczysz, wcale nie pomagają.
Później, rozgrzany potrawką z porów i gorącym żarem płonących głowni, Asandir opowiedział wszystkim historię miecza Arithona. Opowieść była długa i zaczynała się dziesięć i pół tysiąca lat wcześniej, kiedy w Isaer parawiański mistrz, Ffereton s’Darien, wykuł z metalu, który spadł z gwiazdy, dwanaście ostrzy.
– Ffereton był Ilitharisem, centaurem – zaczął Asandir. – Isaeryjskie miecze należały do jego najwspanialszych dzieł, najdoskonalszych broni, i wykuł je, aby służyły do walki z Khadrimami, którzy stanowili największe zagrożenie w Drugiej Erze. Historie, które przetrwały do naszych czasów, mówią, że każde ostrze wykuwał pięć lat, a drugie pięć lat zajęło wiązanie metalu z zaklęciami i wygładzanie jego krawędzi. Kiedy Ffereton skończył, miecze były tak ostre, że ani czas, ani bitwy nie mogły ich stępić.
W tym momencie Asandir przerwał i poprosił Arithona, żeby wyciągnął miecz z pochwy.
– Zobaczcie. Na stali nie ma żadnych rys ani szczerb, jakie mogłyby powstać podczas jej używania. A przecież Alithiel nie unikał ciosów przez dwa stulecia walk. – Asandir obrócił miecz w dłoniach i srebrne inkrustacje, które wiły się wzdłuż ostrza, zabłysnęły w świetle płomieni.
– Potem miecze przeszły w ręce jasnych istot, zwanych dziećmi słońca, które dokończyły dzieła. To właśnie one wykonały rękojeści i wytrawiły wzory, na każdym mieczu inne, pod inkrustacje. Ale prawdopodobnie największym cudem jest metal, którego użyto do zrobienia wzorów. – Asandir przejechał palcem po srebrnych liniach, a kiedy blask padł na jego dłoń, w głosie czarnoksiężnika zabrzmiała nuta podziwu. – To Rathanie, jednorożce, zaklęli w ostrzu czary obronne. Byli mistrzami zaginionej sztuki wiązania słów. Nasączyli metal harmonicznymi dźwiękami, nastrojonymi perfekcyjnie z wibracją, jakiej Stwórca Ath wykorzystał, by obudzić pierwsze gwiazdy. Legendy mówią, że dwudziestu dwóch mistrzów przez dziesięć lat śpiewało nad samym tylko Alithielem.
Asandir schował miecz do pochwy. Ostrze wydało cichy syk.
– Czar działał najlepiej w obronie prawowitego właściciela miecza, oślepiając jego prześladowców, ale tylko wtedy, kiedy broń był użyta w słusznej sprawie. Zabijanie można usprawiedliwić w bardzo niewielu sytuacjach. Prawdopodobnie ojciec Arithona nigdy nie poznał natury miecza, który potem przeszedł w ręce syna.
Arithon potwierdził słowa maga skinieniem głowy, ale się nie odezwał. Wciąż nawiedzany wspomnieniami niesamowitej mocy miecza, bał się konsekwencji posiadania tak potężnego oręża. Obawiał się, że wraz z ostrzem otrzymał też zadanie do wypełnienia i że może temu nie podołać. Zdeterminowany, żeby samemu kontrolować swoje przeznaczenie, Mistrz Cieni siedział ze złożonymi dłońmi, a Asandir ciągnął swą opowieść.
– Isaeryjskie ostrza zostały wykute dla sześciu wielkich władców Ilithari i sześciu głównych rodów dzieci słońca. Alithiel był wyjątkiem. Wykuto go dla syna Fferetona, Durmaenira, centaura, który urodził się drobniejszy niż jego ziomkowie. Wielkość miecza dostosowano do jego postaci, by mógł się nim z łatwością posługiwać. W walkach, które nastąpiły później, zginęły tysiące Khadrimów, widząc tuż przed śmiercią zimny blask zaklętego przez jednorożce miecza. Niestety, również Durmaenir poległ w bitwie. A jego rozpaczający ojciec przekazał Alithiela w ręce następcy tronu.
Arithon słuchał opowieści maga i z trudem się powstrzymywał, by nie zasłonić sobie uszu, odejść czy wykrzyczeć jakiś bezsensownych słów. Chciał zrobić cokolwiek, by powstrzymać ten potok wspaniałych i walecznych, ale także smutnych imion, za którymi krył się cały legion dawno zapomnianych bohaterów. Jednakże moc, zaklęta w mieczu przez te dawne istoty, nie dawała mu spokoju i nakazywała szacunek. Nie mógł się zmusić, by przerwać staremu magowi.
Jeśli nawet Asandir dostrzegał rozterkę Arithona, dalej snuł swoją opowieść, nie pomijając żadnego szczegółu.
– W tamtych czasach następcą tronu było dziecko słońca, a te istoty nie osiągały dużych rozmiarów. Miecz, oparty końcem na ziemi, rękojeścią sięgał mu niemalże brody. Wykonano dla niego specjalną pochwę, zawieszaną na ramieniu, którą nosił podczas oficjalnych uroczystości, a kiedy został królem, otrzymał inny miecz, który przekazywano w jego rodzie z pokolenia na pokolenie. Alithiel trafił w ręce rodu Perhedral. To także był ród dzieci słońca, które nie były w stanie posługiwać się mieczem. Kiedy król Enastir umarł bezdzietnie, teir Perhedral zgłosił pretensje do tronu. Wraz z władzą przejął królewski miecz, a Alithiel złożono w skarbcu aż do chwili, kiedy Khadrimowie znów uderzyli na Atherę. Podczas wojny mieczem posługiwał się centaur, ale ostrze w jego potężnych rękach wyglądało jak zabawka. Po zakończeniu walk Alithiel znów zmienił właściciela i poprzez małżeństwo znalazł się w rękach królewskiego kuzyna. W ciągu licznych pokoleń trafił w końcu w ręce Cianora, który został uhonorowany tytułem Pana Słońca.
Na te słowa Felirin sapnął ze zdumienia, gdyż znał co najmniej tuzin pieśni opiewających czasy długiego panowania Pana Słońca.
Asandir się uśmiechnął.
– Niech wspomnienie tych dni nigdy nie zblaknie. Jednakże Cianor Pan Słońca nie używał miecza. Przyjął parawiańską koronę w 2545 roku Drugiej Ery i, tak jak jego poprzednicy, musiał posługiwać się ceremonialnym mieczem, który był nierozerwalnie związany z tronem. Do tego czasu Alithiel dostał drugie imię. Brzmiało ono Dael Farenn, co oznacza Twórcę Królów, ponieważ aż trzech właścicieli miecza zasiadło na tronie królewskim. Ale chociaż miecz wynosił swego właściciela na tron, nigdy nie stał się pożądanym orężem. Nietypowy rozmiar sprawiał, że władanie ostrzem było bardzo utrudnione, a ze wszystkich isaeryjskich mieczy, które przetrwały zawieruchę czasów, żaden z władców nie chciał się wiązać z bronią o tak tragicznej sławie. Cianor w końcu przekazał miecz człowiekowi, który wykazał się odwagą, broniąc jego siostry, księżniczki Taliennse. Jej Wysokość została uwolniona z rąk Khadrimów właśnie na tej przełęczy, przez którą dzisiaj przejeżdżaliśmy. – Asandir skinął z szacunkiem głową w kierunku Arithona. – Szmaragd wprawiony w rękojeść miecza został oszlifowany zaklęciami dzieci słońca. Inicjał wpleciony w sylwetkę leoparda zmienia się wraz ze zmianą właściciela, a że ostrze pasuje doskonale do ludzkiej ręki, wszyscy twoi przodkowie nosili je aż do tej pory.
Asandir splótł długie ręce.
– Arithonie, to jedynie isaeryjskie ostrze, które z rąk Parawian przeszło w ręce ludzi. O ile się orientuję, miecz jest ostatnim z tego rodzaju na tym kontynencie.
Lysaer obrzucił lśniące ostrze spojrzeniem pełnym smutnego uznania.
– Nic dziwnego, że zbrojmistrze z Dascen Elur byli pod wrażeniem. Uważali, że ten miecz jest klęską ich zawodu, gdyż żaden człowiek nie potrafi wykuć niczego, co by mu dorównywało.
Asandir wstał i przeciągnął się jak kot.
– Nawet sam centaur Ffereton nie zdołałby zrobić takiego samego miecza. O ile, jeżeli już o tym mowa, jeszcze żyje.
Felirin podniósł ze zdumienia brwi.
– Czy dobrze usłyszałem? To możliwe, by centaur żył dziesięć i pół tysiąca lat?
Czarnoksiężnik spojrzał na barda smutnym i nieco władczym spojrzeniem.
– Stare rasy były nieśmiertelne, ale nie w taki sposób, jak pojmują to ludzie. Utrata słońca bardzo ich dotknęła i nawet moi przyjaciele z Ligi nie wiedzą, czy dawne istoty powrócą jeszcze na nasz świat. To tak wielka strata, że nawet trudno ją ocenić.
Przy ognisku zapadła cisza, przerwana po chwili sugestią Asandira, że powinni już kłaść się spać. Pogoda miała się wkrótce zmienić i czarnoksiężnik chciał wyjechać nazajutrz bardzo wcześnie. Tylko Arithon nie ruszył się od ognia. Siedział sam, trzymając na kolanach miecz przodków, schowany w pochwie. Płomienie przygasały, aż w końcu zamieniły się w czerwony żar. Kilka godzin później, kiedy pozostali pogrążyli się w głębokim śnie, Arithon odłożył miecz i wymknął się z jaskini.
Nad wiecznie zielonymi roślinami snuły się grube i wilgotne pasma mgły. Na zewnątrz jaskini panowała całkowita ciemność. Jednakże Arithon był Mistrzem Cieni. Dla niego noc nie miała tajemnic. Szedł po kamieniach i wystających korzeniach pewnie jak kot i zatrzymał się przy zagrodzie z końmi.
– Tishealdi – zawołał cicho w starym języku. – Plamko!
Imię zabrzmiało cicho jak westchnienie, ale odpowiedzią był ruch w nocnym mroku. Nieregularna plama jasności przysunęła się do Mistrza, a jego dłoni dotknęły miękkie chrapy. Cisawa klacz dopraszała się pieszczot. Arithon wyciągnął rękę i powiódł palcami po dziwnej białej łacie na szyi konia. Wilgotna sierść ogrzała mu rękę, a bliskość żywego stworzenia ukoiła nieco jego skołatane zmysły.
– Nie możemy odejść, ty i ja, jeszcze nie teraz. Ale ciągle mam wrażenie, że tak właśnie powinniśmy zrobić. Odejść jak najszybciej.
Gdyż w trakcie opowieści Asandira dostrzegł pewną niepokojącą rzecz. W obecności barda czarnoksiężnik bardzo zważał, by nie wymówić rodowego imienia żadnego z przyrodnich braci.
Klacz potrząsnęła łbem, rosząc twarz Arithona kropelkami pokrywającymi wilgotną grzywę. Książę odepchnął ją żartobliwym ruchem i nagle zamarł, słysząc uderzenie kija o kamienie. Odwrócił się szybko, przygotowany do ucieczki. Jeżeli Dakar albo mag szli za nim, nie chciał wysłuchiwać ich pytań.
Ale kij, którym właściciel uderzał w przydrożne kamienie i zahaczał o korzenie, należał do barda. Jeszcze jeden stukot i rumor kamieni, i Arithon usłyszał wysoki głos.
– Na Daeliona, człowieku! Nie masz litości ani szacunku do bliźnich, skoro każesz mi iść za sobą aż tutaj, kiedy nic nie widzę w tych ciemnościach i zaraz rozwalę sobie nos. I nawet nie przyjdzie ci do głowy, żeby mi pomóc.
Arithon rozluźnił napięte mięśnie z wysiłkiem, który skrył mrok nocy.
– Nie przypominam sobie, żebym prosił o towarzystwo.
Felirin zdołał pokonać jakoś kilka ostatnich metrów i oparł się o ogrodzenie z takim impetem, że aż deski zatrzeszczały. Klacz odskoczyła do tyłu i skryła się w stadzie parskających koni, a siwek, który do tej pory trzymał się na uboczu, podążył za nią.
Bard zerknął z ukosa na ciemną nieruchomą sylwetkę Arithona.
– Jesteś prawie tak skryty jak czarnoksiężnik.
Arithon pomyślał sobie, że taka cecha jest właściwa ludziom szkolonym do sprawowania władzy, nie zaś ochotnikom z przymusu, ale nie powiedział tego głośno.
– Dlaczego za mną poszedłeś?
Felirin zaśmiał się sucho w odpowiedzi.
– Nie zmieniaj tematu. Nie ukryjesz swojego powołania pytaniami.
Arithon nie odzywał się długą chwilę.
– Dlaczego nie? – spytał w końcu, a w jego słowach czaiło się żądło. – Znasz przecież ballady. Pokaż mi bohatera, a ja pokażę ci człowieka, który jest więźniem swoich kompetencji.
Bard wziął długi, powolny oddech. Nie irytował się łatwo, ale w rozmowie z tym młodzikiem, który go podjudzał, musiał sobie cały czas przypominać o talencie Arithona, jakiego nie wolno było zmarnować.
– Posłuchaj mnie – powiedział Felirin szybko. Niekłamana desperacja w jego głosie sprawiła, że Arithon się odprężył. – Obiecaj mi coś, chociaż może jestem głupcem. Jest pewien pieśniarz, największy z bardów. Nazywa się Halliron. Jeżeli go spotkasz, błagam cię, zagraj dla niego. A jeżeli cię poprosi, żebyś został jego uczniem, to błagam, przysięgnij mi, że się na to zgodzisz.
Zapadła cisza. Słyszeli tylko stąpnięcia kopyt, kiedy ciekawskie konie przesuwały się w stronę ogrodzenia. A potem zimny podmuch wiatru zaszeleścił w konarach drzew. Arithon odsunął się od desek zagrody i zaklął przez zęby w obcym dla barda języku.
– Jesteście jak rekiny. Każdy z was pragnie jakiejś części mnie. – Jego głos drżał, ale nie z gniewu, tylko z tęsknoty.
Felirin się uśmiechnął; czuł ulgę zmieszaną z triumfem podszytym nieco poczuciem winy.
– Przysięgnij – nalegał delikatnie. – Chcę usłyszeć przysięgę.
– A niech cię – mruknął Arithon. Nagle, po wpływem gwałtownej zmiany nastroju, Mistrz wybuchnął śmiechem. – No dobrze. Ale cóż warte jest moje słowo przeciwko wielce elokwentnym przepowiedniom naszego rzewnego i ciągle pijanego proroka?
– Może bardzo wiele – odparł łagodnie Felirin. – Jesteś zbyt młody, by żyć bez marzeń.
– Zawsze mi się wydawało, że jakieś mam – odpalił ironicznie Arithon. – A teraz właśnie marzę o tym, żeby iść do łóżka. – Odszedł, pozostawiając barda na pastwę niezaspokojonej ciekawości i w towarzystwie nerwowych koni.


Reminiscencje

Na równinach Pasyvier, przy płonącym jasno ognisku, tułaczy jasnowidz mówi szorstko do starej kobiety, która właśnie wróciła z jesiennego końskiego targu.
– Powtórz jeszcze raz, widziałaś czarnoksiężnika? A z nim obcego o jasnych włosach, który mówił językiem prawdziwie urodzonych? Mówię ci, jeżeli się nie mylisz, nadchodzi wojna...

* * *

W sali rady w Zachodnim Krańcu, na stolcu z rzeźbionego dębu i srebra, siedzi władca miasta i pocąc się słucha podobnej opowieści z ust półgłówka, który gra na skrzypcach na placu...

* * *

W mgłach zalegających na przełęczy Tornirów rozlega się dziki, chrapliwy wrzask, który zwołuje Khadrimów do ich strzeżonej czarami kryjówki; pobrzmiewa w nim strach na wspomnienie zaklętego przez dawnych mistrzów ostrza, którego nie musieli się obawiać od tysiąca lat...


Dodano: 2006-07-27 11:03:00
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS