NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Ziemkiewicz, Rafał A. - "Ognie na skałach"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2005
ISBN: 83-89011-81-6
Oprawa: miękka
Liczba stron: 240
miejsce wydania: Lublin



Ziemkiewicz, Rafał A. - "Ognie na skałach" #2

Rybole
Trzej nowo przybyli rozmawiali chwilę z gospodarzem, po czym ruszyli do kąta, gdzie siedział Żegost, po drodze skłoniwszy się nisko szanownemu Rejmusowi i jego towarzyszom.
— My tu do was, panie Żegoście. Pozwolicie?
— Siadajcie, dobrzy ludzie. Jeśli do mnie, to dobrze trafiliście, bo to akurat właśnie ja.
Rybacy popatrzyli po sobie. Nie wyglądali na onieśmielonych kmiotków; byli poważni i zmartwieni.
— Ja będę mówił — rzekł do towarzyszy ten pośrodku i powstrzymawszy gestem szynkarza, by nie stawiał przed nimi kubków, zaczął.
— Do was, panie Żegoście, bo już wiemy, że jesteście cechowy żołnierz, wiemy, żeście dziś byli na plaży i że mówiliście zostać tu na noc. Jestem Dejwas, starszy maszoperii, to Gaca, a to Ludała.
Żegost skinął tylko głową.
— Tak i co dużo gadać, samiście widzieli, co to się u nas zdarzyło. I pewnie już wam mówiono, że nie pierwszy raz. Za pierwszym rozdarło babę z dwojgiem dzieciaków w chałupie na wydmach, mąż zamarudził na wiecu, a jak wrócił po świtaniu, już było po wszystkim. Pewnie miał szczęście, bo i z niego by wiele nie zostało. A za drugim, tak jak i teraz, cała trójka z łodzi. Tylko tamtych nie znaleźliśmy. Jeno samą łódź wyrzuciło. Po innych to i łodzi nie było. No i ten teraz... A ślady identyczne jak na tamtej rodzinie.
— Takie same, jak wyszył, tylko trup od wody opuchł — wtrącił się Gaca. — Sam wtedy widziałem.
— Co tu gadać — podsumował Ludała. — Ten sam stwór, ot co.
Żegost zdecydowanie miał zły dzień i nie potrafił tego ukryć.
— Już się domyślam, dobrzy ludzie, o co wam chodzi. Jakiś bard z królestwa, oby oparszywiał, wymyślił sobie cech najemnych wojowników, co zabijają potwory. Bardzo się o ich przygodach pięknie słucha i pewnie dlatego wszyscy w to uwierzyli. Ale takiego cechu nie ma, nigdy nie było i być by nie mogło. A ja jestem żołnierzem, nie charakternikiem. Płacą mi, żebym umiał w piechocie i jeździe sprawić szyki, dopatrzyć musztry, zaopatrzyć rotę, podzielić sprawiedliwie żołd i łupy i żebym wiedział, co komu wypada czynić w bitwie. Ale nie tropię żadnych strzyg, nie odczyniam też czarów i nie znam się na przekleństwach. Poza tymi, które żołnierze zwykli wypowiadać o maciach swoich przeciwników. Opowiadałem się już sekretarzom, chcecie, spytajcie ich. Wracam tędy po prostu. Byłem w zaciągu u orwańskiego palatyna, kwarta wyszła, zabrałem się i idę do Estaronu.
— Aleście tam na plaży mówili pono...
— Mówiłem, co wiem. Sługuję trochę czasu, to znam się na ranach, trochę też na zębach, pazurach, w ogóle na zwierzynie. Ale wiele więcej wam pomóc nie mogę.
— I powiadali o was, że jesteście człowiek w świecie bywały — dokończył Dejwas. — Nie przyszliśmy wcale nagabywać was do polowania na potwora, o nie. To księcia pana robota, nie nasza. Myślałem tylko, pogadamy, kawał świata widzieliście, to może nam co poradzicie. Ale że to wam, jak widzę, nie w smak, nie będziemy przeszkadzać w samotności, panie Żegoście.
Jego rozmówcy wstali niemal jednocześnie. Poderwał się w ślad za nimi, zawstydzony nagle, i chwycił Dejwasa za rękaw.
— Wybaczcie — powiedział. — Długo byłem w piechocie, to i moje obejście staniało. Siądźcie i nie chowajcie do mnie żalu, proszę.
Dwaj rybacy patrzyli na Dejwasa, który zastanawiał się przez chwilę.
— Ano — rzekł wreszcie, siadając. — Platka! Daj jakiego piwa.
— Widzicie — zaczął Dejwas, gdy usadowili się ponownie — do dziś sam mówiłem to, co i książęcy komes. Tu czy tam łódź nie wróciła, to i cóż, tak na morzu jest; sto razy przepłyniesz i nic, a raz nie przepłyniesz. Że częściej się tak ostatnio zdarzało, cóż, może prądy się zmieniły, może jaki zwierz się zalągł w pieczarach na półwyspie...
— Tak wam komes prawił, powiadacie. Znaczy, chodziliście już do księcia na skargę.
— My nie. Z Cugiertu chodzili. Oni bliżej dworu i łowiska mają dane przy samym zamku.
— I stratne bardziej — wtrącił Ludała. — Trzy razy już się im zdarzyło swoich nie dorachować.
— Ten dzisiaj na plaży też był od nich — dodał Dejwas. — To już wiemy, kowal przyjechał, mówi, że po zębach poznaje. Niejaki Sulwir, zwany Śmigielem. Może nie jakiś wielce doświadczony rybak, ale już nie żółtodziób, który by mógł sam przewrócić łódź, wybierając więcierze.
Poznali po zębach, pomyślał Żegost. Nie bardzo było po czym innym poznać — trup wyglądał, jakby kto chwycił go upazurzoną dłonią u nasady włosów i zdarł z głowy twarz niczym maskę. Pozostały tylko czoło i żuchwa, pomiędzy nimi ziała dziura, w której roiło się robactwo.
— A choćby nawet, to nie wyglądałby tak, gdyby po prostu przewrócił łódź i się utopił — uciął Żegost.
— Ano, chyba nie.
— Z lewej się takiego tnie, baranie, z lewej! O, tak, finta, przerzut i trzask! — Kompania szanownego Rejmusa najwyraźniej znudziła się w końcu sprośnymi żartami nie wiadomo o kim.
— No dobrze — podjął Żegost. — Własną śmiercią ten wasz Śmigiel nie umarł, to jasne. Ani ta kobieta w chacie na wydmach, o której mówicie. A i zniknięcie tych kilku łodzi, które nie wróciły z morza, też pewnie miało z tym coś wspólnego. Domyślam się, że czekacie, żebym wam powiedział, co to mogło być, jaki stwór, demon czy co tam jeszcze. Ale naprawdę nie wiem, co wam mogę powiedzieć, szanowny Dejwasie. Cokolwiek to jest, przyszło z morza. Na morzu znacie się lepiej ode mnie.
— Nie jesteśmy szanowni, tylko rybacy — sprostował Dejwas. — Na morzu się znamy, ale na wielkich sprawach nie. A wy, jak zgadujemy, pewnie idziecie na służbę do naszego księcia?
— Źle zgadujecie — pokręcił głową Żegost. — Nie idę.
Starszy zastanawiał się chwilę.
— Wybaczcie ciekawość, ale żadna ryba nie popłynie tam, gdzie nie ma żeru. Dawno na naszym wybrzeżu nie widziano nikogo z waszego cechu. Jeśli już ma być wojna, dobrze by to było wiedzieć.
— Bądźcie spokojni, dobrzy ludzie. Wojna nigdy nie wybucha znienacka, umny człowiek może ją zawsze wypatrzyć jak burzę po chmurach. Pomyślcie — upił wina i perswadował, rozparłszy się wygodniej — kto szykuje wojnę, musi zebrać zapasy. Kupcy to wyczuwają od razu, więc ceny idą w górę. Musi wyszkolić tarczowników, więc po wsiach zaczyna brakować chłopów, praca się przeciąga, tego się też nie da ukryć. Zaciągi ogłasza się dopiero w ostatniej chwili, najdalej na miesiąc przed wyprawą, by nie trzymać gotowego wojska pod bronią, żywiąc i płacąc kwartę, tylko dla pustej pogróżki. Więc póki nie usłyszycie, że gdzieś na wyspach nagle brakuje solonego mięsa, a łąki stoją niekoszone, możecie spać spokojni. Choćby się w tej karczmie zeszło jeszcze siedmiu takich jak ja.
Żegostowi wydało się, że jego wywód nie mógł być bardziej przekonujący, ale starszy maszoperii pokiwał tylko głową.
— Nikt, panie Żegoście, nie ogłosił zaciągów?
— Wiedziałbym, gdyby tak.
— Na dalszym wybrzeżu albo na wyspach? Przecież jeśli tam idziecie, możecie rzec, nikt wam drogi nie wzbroni, a samiście powiedzieli, że i tak tajemnica długo się nie uchowa.
— Nie ma żadnej tajemnicy. A gdyby była, to, bądźcie pewni, panie starszy, rzekłbym wam po prostu, że to nie wasza sprawa. Nie podejrzewajcie mnie, że zniżałbym się do łgarstw. Powiedziałem nikt i to znaczy: nikt. Ciekawi was coś jeszcze?
— Nie sierdźcie się, panie żołnierzu. Dziwimy się tylko. Powiedzieliście, że wracacie z Orwanu do Estaronu. A to przecież przez nasze strony wcale nie po drodze.
— A to właśnie, panie starszy, nie wasza sprawa.
— Nie moja. — Dejwas westchnął i rozejrzał się po milczących towarzyszach. — Macie się sierdzić, to już nie będę o nic pytał, tylko sam opowiem. Bo, widzicie, myśmy już wczoraj wiedzieli, że dzisiaj ktoś na morzu zginie. Nie wiedzieliśmy kto, ale że zginie... Ja, prawdę mówiąc, jeszcze do dziś nie wierzyłem. Ostatni. Ale teraz i ja muszę uwierzyć.
Żegost skinął głową, ale nie skomentował.
— Książę pan przez tyle lat się nie ruszał ze swej warowni. Na uczty prawie przestał jeździć, nawet z polowań się wymawiał. Powiadają ludzie, że niejeden możny sąsiad bardzo się na niego za to obraził, niejeden się śmiał, że nie honor tak się żony trzymać, zza jakiegokolwiek by była morza. Aż nagle od jakiegoś czasu nie ma księżyca, żebyśmy księcia nie widzieli na drodze. Bez orszaku; samotrzeć, samoczwór, różnie... Nie myślcie, że go próbujemy szpiegować, nic nam do pańskich podróży. Sami widzicie: jadąc z półwyspu w głąb kraju, nie da się Trychny ominąć w żaden sposób. A zobaczyć samego księcia to dla dzieciaków i bab wydarzenie. Zawsze biegną o nim opowiadać na prawo i lewo.
Dejwas zawiesił głos, jakby nagle zwątpił, czy naprawdę ma chęć opowiadać to, co zaczął, do końca.
— I, widzicie — podjął wreszcie — co o tym opowiedzą, to na następny albo na drugi dzień potem gruchnie wieść o nieszczęściu. Wychodzi, że co książę w podróż, to u nas, w Cugiercie albo po drugiej stronie półwyspu żałoba.
Żegost pił w milczeniu.
— I zawsze tak? — zapytał wreszcie.
— Tak do końca to nie — rzekł Ludała. — Kapoła z Brusiem jak się utopili, zaraz po wiosennym słońcu, to książę akurat był w pałacu. No, chyba żeby się jakoś po nocy wymknął...
— Kapołę normalnie burza zabrała — przerwał mu Gaca. — Chciwość go zgubiła, mówili mu wszyscy, żeby odżałował, bo na szkwał idzie, on się uparł, że zdążą, i masz...
— To przecież ja wcale...
Umilkli obaj zgromieni gwałtownym gestem starszego.
— Ja mówię. Zawsze co, pytacie, panie Żegoście? Czy zawsze, gdy zdarzy się nieszczęście na morzu, książę pan poza zamkiem? Nie. Ale jeśli pytacie, czy zawsze, kiedy wyjeżdża, zdarza się nieszczęście, to odpowiedź brzmi: tak. Odkąd zaczęliśmy liczyć, łodzie i ludzie znikają właśnie wtedy.
— Od samego początku, odkąd tylko zaczął tak jeździć?
— Nie. Chyba nie, głowy nie damy. To się zaczęło później.
Żegost pokiwał tylko głową, przygryzając wargę. Nawet nie zwrócił uwagi na kolejny wybuch wesołości przy biesiadnym stole.
— Książę pan nikomu się opowiadać nie musi, ale na polowania to on przecież nie jeździ, starczy spojrzeć, że zanadto wystrojony. Ale na uczty przecież też nie...
— Skąd wiecie, że nie?
— Choćby stąd, że choć raz musieliby za nim i inni szanowni jechać, przynajmniej panowie Ingold z Rejmusem. Wraca na drugi, trzeci dzień, więc też nie wyprawia się nigdzie daleko.
— Zawsze jeździ w tę samą stronę?
Dejwas uśmiechnął się nieznacznie. Pytanie istotnie nie było najmądrzejsze.
— Przez Trychnę tak. Tu są tylko dwie strony, do morza i od niego. Czy gdzie dalej nie skręca, tego wiedzieć nie możemy, ale jeśliby się trzymał gościńca, przed następnym wieczorem minie Olk, a dalej to już Sleng.
— Wiem — przytaknął Żegost i znowu sięgnął po kubek z winem.
— Ja, panie Żegoście, przy ogniu sługuję — rzekł Ludała. — Dwunastu nas takich na książęcej służbie. Wiecie, o jaki ogień mi idzie? Tu zaraz, jeśliście jeszcze nie widzieli, na Łososiowej Skale...
Żegost skinął głową.
— Chcecie powiedzieć, że co dwunastą noc nie śpicie, tylko czuwacie przy ogniu...
— Żeby prawdę rzec, to co szóstą, bo po dwóch służyć raźniej. I tego akurat świtania służbę miałem. Morze, panie Żegoście, tak gładkie i piękne, jak się rzadko widzi. Ledwie co fala szumiała i ptaków trochę, aż się słyszało nawoływania z warowni. Wierzcie lub nie, ale ja słyszałem, jak z morza krzyczeli. Nikt inny to nie mógł być, tylko ci z Cugiertu. Po węgorza szli, jak co dzień, nie musieli daleko wypływać. Gdyby im łódź wywróciło, utrzymaliby się przy niej, a bodaj nie, doszliby brzegu wpław. Przynajmniej jeden. Słyszałem, jak krzyczeli pomocy... A potem cisza.
Przez chwilę trwało milczenie, nawet Rejmus i jego towarzysze wyraźnie przycichli.
— Powiedz teraz, Dejwas, o śmiechu Shizzandra — odezwał się Gaca.
— Właśnie do tego zmierzam — podjął starszy. — Pieśni o naszym księciu znacie, panie Żegoście, ale pewnie bardowie nie o wszystkim w nich pamiętają. Powiadali nieraz szanowni, że gdy już Shizzander zdychał na swych kryształowych posadzkach, to wcale nie rzęził, nie złorzeczył, tylko się śmiał. Okrutnie się śmiał i księciu panu urągał: że się nie opatrzy nawet, kiedy go Shizzandrowa pomsta ogarnie, że jeszcze będzie przeklinał, tak szydził, tę północną księżniczkę i swą niewczesną miłość.
— Co miał innego robić? Gdy kto widzi, że już po nim, to chce przynajmniej swego zabójcę nastraszyć.
— Może tak. Tak sądzą i szanowni. Ale może nie? Może zdążył Shizzander wezwać jakichś swoich druhów, żeby go pomścili? Pono magowie, tak powiadali żercy z Wieszczej Góry, do tyla żyją, że dziesięć lat to dla takiego jak dla człowieka jeden księżyc. Może być, że dopiero teraz się na Shizzandrowe wezwanie stawiają.



Dodano: 2006-07-03 12:11:09
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS