NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Dębski, Eugeniusz - "O włos od piwa"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Dębski, Eugeniusz - "Hondelyk"
Data wydania: Styczeń 2006
ISBN: 83-89011-74-3
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 400
Cena: 28,99 PLN



Dębski, Eugeniusz - "O włos od piwa" #2

Malon

Jeden z wojaków zauważył, że szynkarz postąpił mu wbrew, i zaczerpnął tchu, ale ten najhałaśliwszy, barczysty, sumiastowąsy chwat ze złamanym i wbitym kiedyś w kości twarzy nosem, przez co mówił, jakby go miał zakołkowany, wypił żarliwie połowę swej szklanicy i ryknął:
— Tak też i powiadam: Wiedźmin? Ni ma takiego! Dupę mam ubitą na gęsto od jeżdżenia po świecie; od kiedy pamientam, przemierzam tyn kraj i inne od brzega do brzega, ale nie spotkałem nikogo takiego. Chiba że w bajach dla dzieci albo naiwnych gamoni! Tyle wam powiem i nic mego zdania nie zmieni!
— Wiemy, wiemy... — mruknął, krzywiąc się, siedzący naprzeciwko wąsacza nieco chudszy, ale też wąsaty kompan. Od początku biesiady cały czas starał się przejąć głos i dowodzenie przy stole, ale nie udawało mu się; wąsaty miał mir u pozostałych dwu i rzucanymi co jakiś czas pytaniami albo pochwałami ten mir u nich podsycał. — Ciągle dyskredytę na wiedźmowych kładziesz, a ja pytam: A skąd pewność twoja, krutydupku, że ten twój xameleon by mu nałożył?
— Krutydupekem?
— Krutydupekeś!
— Ty... — Wąsacz zawahał się, pobrużdżone czoło się rozjaśniło, soczysty uśmiech rozciągnął wargi. — Ja ci powiem, skond moja pewność! — Odzyskanie kontenansu przybił pięścią w stół. — Ja ci to powiem!
— Powiedz!
— A powiem!!!
— No to gadaj, a nie tylko gadasz, że powiesz!!!
Na krótką chwilę wszyscy, niemal wszyscy, zastygli — bójka wsadziła czubek nosa do karczmy i łapczywie zerkała na rozgrzanych wojów. Wąsacz odetchnął i ochłonąwszy, warknął:
— No to słuchaj. — Zamierzał sięgnąć po szklanę i z niej łyknąć, ale się zorientował, że teraz każda przerwa jest po myśli kompana i będzie grać na jego korzyść. Trącił więc tylko paznokciem w szkło i zaczął mówić: — Zychur potwierdzi. — Kiwnął na siedzącego z lewej niskiego kamrata, któremu czarne włosy niemal łączyły się z gęstymi szerokimi brwiami, przez co wyglądał, jakby dwie pijawki rozciągnęły mu się nad oczami i zerkały w dół na czubek nosa. Zychur odchrząknął skonfundowany i pytająco zerknął na mówcę. — Byłech przy bitwie na rzece Sconfolo? — Zychur z ulgą odetchnął i gorąco pokiwał głową. — No, widzicie! Jakem Malon, nie łżem!
— Nie mówię, że łżesz o bitwie pod Gruttą...
— Poczekaj! Już wszystko wykładam... Otóż, jak tam było, wiecie, nie? — Zazwyczaj po takim pytaniu następuje dłuższa, niepotrzebna perora i tak też się stało tym razem: — Z jednej strony, a nie była to nasza strona, stało sześć fratier pieszych, dwa skrzydła jazdy i garmatki, hłubnice, szkwery, wszytkiego po sześć, i szternaście gwizdałek nabitych żelaznom sieczkom na nasze jazde. U nas było od początku dużo mniej pieszych, ledwie trzy fratiery, jazdy tyż dwa skrzydła, a artyleryi dwie garmatki, pożytku z nich jak z osy miodu. Ale co tam, tłukli my sie jak trza, to i ich przewaga kapciała. I tak dzień w dzień: oni szturm — my ich po ¬kulach, po ¬kulach; oni nazad — my im po plerach! I nic wiency. Rany liżemy, szańce poprawiamy. Czekamy na dopomoge. Ni ma. Nastempny dzień: oni szturm, my z okopów chlast chlast! Oni dyla, my im poślad: rdzawą posypkę z garmatek i czekamy, jako rzekłem, na posiłki. Ale, grucha pietrucha, ni ma! — Teraz wojak zrobił znaczącą pauzę, zobaczył, że miejscowi, znudzeni zimą i brakiem wieści ze świata, chłoną jego opowieść jeszcze chętniej niż chrzczone piwo, na które i tak ledwie ich było stać. Żołnierz potoczył pytającym wzrokiem po izbie: „No i co byście zrobili na naszym miejscu?”. Prócz dwu mężczyzn siedzących w kącie nikt nie był w stanie udzielić mu odpowiedzi, a ci dwaj, pomijając, że znaczniejsi, przyjezdni, to nie zamierzali najwyraźniej wtrącać się do opowieści, choć sami, popijając nie hrzaniec, a szlachetne wino, słuchali historii i nie kryli się z tym. Nawet teraz jeden z aprobatą pokiwał głową, a drugi nawet się uśmiechnął i uniósł trochę ponad stół swój kielich. — No, tak to trwało sześć dni, dokładnie. Tylko tak — my ich uszczuplamy mocno, oni nas słabiej, ale ich jest pięć razy wiency, to i piontego dnia zostało ich mało, a nas wcale. Wieczorem zebrał nas dowódca Rewer i powiada: „Chłopy, widać pomocy nie bedzie i możemy tera albo sie w nocy wycofać i drapać stąd, posypując pieprzem swoje ślady, by psy nas nie zwietrzyły, albo bedziemy sie bić do ostatka, do ostatniej całej klingi, do ostatniej nabitej garmatki, do ostatniego dechu!”. — Opowiadający wczuł się w rolę Rewera, wyprostował się, chwycił jedną ręką pod bok, drugą zakrutnął wąsa, minę miał dziarską i dowódczą. — My na to różnie, jeden kwiknoł, że pożytku z naszej walki ni ma, drugi, że siła ich, a nam pomocy się skompi... Rewer milczał i słuchał, chwile tak słuchał i coraz wiency takich sie odzywało, co już sakwy mieli popakowane. Nagle Rewer mówi: „Wy gnoje ojscane! Wy psie fiuty w pyle wytytłane, gówna kacze takie! Już kity pod siebie i chodu? Już gotowiście pientami sobie zadki poobijać?! Srać na honor najmitów?! Plecy pokazać i żyć potem spokojnie???”. „Ale siła ich, a nas garstka...” — jęknął który. A Rewer wychylił się w jego stronę i l lu! go w jape! Tamtego ścieno z nóg, podniósł się, ryj wyciera i nie wie — obrazić się czy potulnie źlizać smarki z juchom i tyle. A Rewer patrzy na niego i mówi: „Lepiej w ryj dostać małom garstkom czy dużom poducho? Bo my jesteśmy dla nich garstkom!”. Jak my nie ryk¬neli śmiechem, jak się nie zaczeli pokładać! Aż do tamtych stanowisk doszło, bo wartownicy nasi zaczli sykać. Nagle nam, grucha pietrucha, sił doszło. I w ogóle...
Teraz opowiadający uznał, że ma już słuchaczy w garści i może sobie zaserwować mały antrakt na zaczerpnięcie dziobem hrzańca. Upił serdecznie, wytchnął „hu ach!” i otarł wąsy.
— Nikt już nie zamierzał drapać stamtond, nawet ten w papę rympnienty, taka nas ochota do bitki naszła, że jeszcze trocha, a byśmy poszli na jeich okopy już tera, w nocy. Jeszcze Rewer powiada: „Nie było tak i nie bedzie, żeby jemelcy Rewera pokazywali rzyć wrogowi! Nie miałem w oddziale ani jednej rany na dupie i mieć nie pozwo...”. A tu jeden krzyczy: „Przesz Gacły ma taką ranę, na rzyci!”. Gacły się zacukał, to taki jąkała był, choć rembarz znatny, zacukał sie, wszyscy rechocom, wartownicy sykajom, bo nie wszystko ¬słyszom, a i ruch w norach tamtej hordy sie zrobił. W końcu Gacły wykrztusił: „Moja rana na zadzie, bom usiadł na butelkie!”. No i wtedy sie zaczeno! My w ryk, Gacły wybałuchy postawił, Rewer pod wonsem się uśmicha. No, wesoło jak w karczmie, a nie jak przed ostatniom potyczkom. A duch taki w nas... — Wojak zamilkł na chwilę i zatopił się we wspomnieniach. — Ja, pamientam, pomyślałżech: „A co, grucha pietrucha?! Ile by życia było, zawsze go bedzie za mało, zawsze jeszcze aby przynajmniej dzionek. Jak tak, to wszystko jedno kiedy, byle nie umierać w sromie za siebie”. — Sięgnął do szklanicy i dopił. — No! — Plasnął dłonią o stół. — Taki to był wieczór...
— Bardzo w nim ten twój xameleon widoczny! — zakpił ten o prymat w kompanii walczący. Ale duch w nim wyraźnie osłabł.
— Czekaj... Mówie: wieczór. W nocy zaś obudził mie ktoś na warte, tom wstał i poszedł. Jakie osiem kroków ode mnie ziewał niejaki Wadeiloni, zacny zuch. Stalim tak trochi, potem on do mnie kiwnoł i usiadł, wtedy ja stałem, potem ja usiadłem, a on stał, i tak na zmiane. Przed świtem przyszedł Rewer, przycupno koło mnie, pogapilim się na ruszajoncego wroga; zbierali sie do roboty — lonty buchtowali, przesypywali proch do ciepłych kanirków, żeby podsech, ostrzyli białą broń... Rewer cóś powiedział, podniósł sie i dostał strzałę prosto w szyje. Musiała, franca, być wystrzelona na pałe, ale trafiła go jak trza, zaraza. Zwalił sie na mnie, coś mu w garle zabulgotało, kopnoł pientom ziemie i już.
Żołnierz zamrugał i zamilkł. Jego palec, umoczony w kropli wina, rysował na poharatanym ¬kuflami i misami blacie nieregularne mazy. Wojak najwyraźniej odfrunął na skrzydłach wspomnień i właśnie oniemiały stał nad ciałem ukochanego dowódcy. Jego kompani czekali cierpliwie, w końcu ten zadziorny chrząknął głośno. Wzrok Malona odzyskał ostrość.
— Ta ak, bracia, był Rewer, ni ma Rewera. — Uniósł kufel wysoko, cała trójka karnie i poważnie uniosła też naczynia i spełniła niemy toast. — Ja, grucha¬ pietrucha, mało nie zaczonem ziemi gryźć ze złości. Patrze na trupa i wiem, że koniec z nami. Z Rewerem moglimy wstrzymać te kupy aż do ostatniego woja, a tak — wiedziałem, że zara wszyscy zaczniemy stamtąd dymać, aż pogubimy obcasy. A wtedy nas ichnia jazda wysiecze, bo wiać trza było w nocy. No to sie odwróciłech i chciałech pójść powiadomić kamratów, ale mie złapał za ramie Wadeiloni, aż mi w barku chrumkneło cóś i popatrzył na mnie, ciarki mnie przeszły, on zasie mówi: „Malon, przysiengnij na swoje życie, że tego, co zobaczysz, nikomu nie powiesz! No!”. Ja cóś zabełkotałech, ale on położył rękę na kordylecie i już wiedziałem, że mnie utrupi. Przysiengłem, a on wtedy pociongnoł ciało Rewera trochi w bok, dziura tam była. Złożył tam, coś do niego mruknoł i przykrył skrzydłem wózka, wrócił do mnie. Ja sie patrze, grucha pietrucha: Rewer! W ubraniu Wadeiloniego, ale Rewer! Nie wiem, kiedy i jak on to zrobił, ale stoi przede mnom Rewer. Zatrzensło mie, zimno mi i rence latajo, a on powiada: „Zamknij pysk i idziemy do boju. Potem znańdniesz ciało i pokażesz wszystkim. Jasne? I niech cie nie skusi gadanie!”. Ja już wiedziałem, że gdybym pisnoł, to by mi on ten pisk urwał sztychem, to tylko cóś wymruczałem i tak było — poszlimy do do boju i tak siekli, że ¬tamci dali w dryby śryby. Takiej walki już później nie widziałem i nie zobacze. Każdy z nas usiekł co najmniej po dwudziestu i bylimy straszni. — Zamilkł na chwilę i w panującej od dłuższego czasu, od początku głośnej opowieści, ciszy w karczmie zgrzytnął ostro, krześliwie zębami, aż Sweryn wzdrygnął się i syknął „Hułee!”. — Potem, kiedy my sie otrzenśli z kurzu i starli skrzepłom juche z rąk i gąb, zobaczyłech, że Wadeiloni patrzy na mie i popycha wzrokiem do okopu. No to poszłem tam i narobiłem rabanu, że niby dowódce nam któś uszczelił... — Zapał do opowiadania nagle z wojaka wyparował. Westchnął przeciągle, siorbnął resztkę chłodnego wina, które nagle, po wystygnięciu i częściowym odparowaniu aromatu ziół, zdradziło, czym jest — kwaśnym cienkuszem, i z hukiem odstawił kufel.
— No i co dalej? — zapytał kompan.
— A co tam? — Machnął ręką niechętnie. — Popołedniu przyszła dopomoga. — Wzruszył ramionami. — Grucha pietrucha — zakończył dość smętnie.
— A ten Wadeiloni?
— Znik. — Dotknął wierzchem dłoni kufla, jednego z tych stojących w centrum stołu, i powrócił od wspomnień do rzeczywistości; czując chłód naczynia, podniósł zagniewany wzrok, szukając karczmarza. — Hej, gospodarzu! — wrzasnął. — Miało być podane za chwile i goronce, nie? A nie takie chłodne jscyny! — Czy to na skutek wypitego już wina, czy własnej opowieści zaczął się złościć coraz bardziej. Walnął pięścią w stół i zaczerpnął tchu. — Słyszysz tam? Nie bede pił tej bryji, co smakuje jak woda z brudnego dachu. — Karczmarz uznał za najwłaściwsze nie pokazywać się na razie na oczy wojakowi. Zza drzwi, za którymi przed chwilą zniknął, nagle wypadł wygięty do tyłu Sweryn. Zahamował gwałtownie, wystraszonym spojrzeniem obrzucił żołnierza i chwycił za kij z kępą pakuł, nie zamierzając zbliżyć się i oberwać za cwanego gospodarza. Jeden z żołnierzy, ten nazwany Zychurem, pojednawczo położył rękę na przedramieniu Malona, ale to nie poskutkowało — wojak poderwał się i huknął na całe gardło: — Możesz to dawać tym kmiotom! — potoczył ręką dookoła — ale nie mi! — Rozpalał się coraz bardziej, zrozumiał to również karczmarz, uważnie nasłuchujący przez nieszczelne drzwi, trącił palcem pętającego się pod nogami kilkuletniego chłopca i syknął mu do ucha: „Leć po Szuta, niech weźmie swoją kłonicę!”. — Ja za dużom przeżył — kontynuował awanturę Malon, wychodząc zza stołu i stając pośrodku izby — żebym sie godził na takie traktowanie. Jam Malon i mam swój ho...
— Nie drzyj się, waść!
Cztery słowa przecięły wrzaskliwy monolog, zaskoczyły i oszołomiły Malona. Kłapnął żuchwą z dźwiękiem „tłap” i potoczył wzrokiem dookoła. Przy odległym stole siedzieli dwaj znaczniejsi goście, jeden z nich nawet — przypomniał sobie Malon — chwilę wcześniej wymienił z nim bezgłośny toast, ale teraz, gdy żołnierz się rozjuszył, ten właśnie postanowił utrzeć mu nosa. Był nieco starszy od towarzysza, ale tak samo jak jego kamrat szczupły i w czymś podobny do krzemienia. Malon przypomniał sobie, że kilka chwil temu pomyślał, że z takim nie chciałby zadzierać, taka biła od niego pewność siebie, i aura oznajmiająca, że ta pewność nie jest blagą ani bezczelną zuchwałością. Teraz jednak, zamroczony cienkim, ale jednak winem i złością, a także przeświadczony, że każdy jego ruch i krok jest pilnie obserwowany przez towarzyszy, musiał — jeśli nie chciał stracić miru — postawić się nieznajomemu.
— Nie bedziesz mnie uczył, jak mam sie wieść...
— Nie tykaj, waść, bo ja cię nie tykam — przerwał znowu nieznajomy.
— A ty mnie nie ucz! — wrzasnął co tchu w piersiach Malon. — Jam z dawna uczony!
— Honorem frymarczyć też? — zapytał spokojnie tamten, wyczekawszy, kiedy tracący dech Malon zacznie wciągać powietrze.
— Ja?
— Z waści opowieści wynika, że dałeś słowo nie opowiadać o tym Wadeilonim. — Mówiący miał minę „Wszak nie ja to mówiłem”. — A opowiedziałeś...
— Wadeiloni nie żyje, to mnie zwalnia z przysięgi! — ryknął Malon.
— Bzdura — rzucił lekceważąco adwersarz. — Miesiąc temu go widziałem. — Westchnął, wstał i oparłszy czubek spoczywającego jeszcze w pochwie długiego, cienkiego miecza o podłogę tuż obok stopy, a nasadę dłoni na jajowatym zakończeniu rękojeści, rzucił cicho, ale dobitnie: — Co do xameleona, też waść łżesz. Nie ma takiego. — Jego towarzysz oderwał wzrok od ściany, w którą leniwie się dotychczas wpatrywał, rzucił mu lekkie pytające spojrzenie, przekrzywiając głowę w bok i do góry. Zaraz potem odsunął się nieco od stołu i po raz pierwszy popatrzył w stronę Malona. Jego wzrok ominął jednak purpurowiejącego żołnierza, a musnął pozostałych trzech. Wszyscy, choć byli niepiśmienni, przeczytali w nim wyraźnie: „Nie wtrącajcie się”. Zychur i drugi, który ani razu się jeszcze nie odezwał, opuścili wzrok, trzeci, który sprowokował opowieść Malona, zawahał się, ale też odwrócił spojrzenie. Malon oblizał wyschnięte wargi, potoczył rozbieganym wzrokiem dookoła, kmiotkowie siedzieli na półdupkach, gotowi w każdej chwili salwować się ucieczką z placu boju. Z tyłu nie dochodziły żadne napawające otuchą odgłosy, Malon zrozumiał, że będzie stawał sam. Przełknął ślinę tak głośno, że śpiący pod stołem pies obudził się, myśląc, iż to kawał ochłapu wpadł do miski z polewką. Rozczarowany podszedł do Malona i bezczelnie obwąchał mu portki, dopełniło to czary goryczy żołnierza. Odwrócił się i wymierzył psu potężnego kopa, zaprawione jednak w takich opałach psisko zręcznie odskoczyło w bok, a siła potężnego zamachu obróciła wojakiem, podcięła mu nogę i cisnęła o podłogę. Któryś z miejscowych odważył się zachichotać, dołączył drugi i reszta. Malon poderwał się wściekły i splunąwszy na podłogę, pogroziwszy pięścią najbliższemu wioskowemu, wypadł z izby. Natychmiast pojawił się karczmarz, przebiegł przed siadającym już mężczyzną, kłaniając się i bormocząc coś pod nosem, dopadł stołu wojów i uśmiechnąwszy się przymilnie, zgarnął wszystkie kuf¬le, także i te napełnione chłodnym już teraz winem.
— Chciałeś się poruszać? — zapytał cicho ten ze szlachetnych gości, który się nie odzywał.
— Coś ty, Cadronie, przecież wiesz, że nie uznaję machania mieczem za zabawę. Jeśli jest wyjęty, to po to, by zabić. — Zapytany usiadł, odstawiając miecz pod ścianę. Pochylił się i powiedział: — Nie chcę, by rosły i w ogóle krążyły opowieści o xameleonie. To mi utrudnia życie, a z czasem może wręcz uniemożliwić prowadzenie starego zajęcia. Wiesz, nasłuchawszy się różnych durnych opowieści, ludziska będą się wzdrygać na sam dźwięk tego słowa, albo i wręcz zaczną na mnie polować.


Dodano: 2006-07-03 12:04:53
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS