NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Clarke, Susanna - "Jonathan Strange i pan Norrell", tom 1
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Cykl: Clarke, Susanna - "Jonathan Strange i pan Norrell"
Tytuł oryginału: Jonathan Strange and Mr Norrell
Data wydania: 2004
ISBN: 83-08-03619-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 298



Clarke, Susanna - "Jonathan Strange i pan Norrell", tom 1

Rozdział ósmy
Dżentelmen o włosach jak puch ostu
październik

Nikogo tam nie było.Choć właściwie ktoś tam był. Panna Wintertowne leżała na łóżku, tylko zagadkę ontologiczną stanowiło pytanie, czy młoda dama była teraz kimś, czy też zgoła nikim.Ubrano ją w białą suknię, na szyi zawieszono srebrny łańcuch. Przystrojono jej piękne włosy, a w uszy włożono perły i granaty. Ale to wątpliwe, by pannie Wintertowne zależało teraz na takich drobiazgach. Wokół płonęły świece i ogień w kominku, a w pokoju rozstawiono róże, które napełniły go słodką wonią. Tylko że nawet gdyby to była najbardziej smrodliwa nora w mieście, panna Wintertowne leżałaby podobnie obojętna.— Twierdzisz, że można było na nią patrzeć bez przykrości? — mruknął pan Lascelles.— Nigdy jej nie widziałeś? — zdziwił się Drawlight.
— Och! To była niebiańska istota. Anioł.— Doprawdy? A teraz to obraz nędzy i rozpaczy. Poradzę wszystkim znajomym pięknościom, by nie umierały — oświadczył pan Lascelles. Pochylił się nad zmarłą. — Zamknęli jej oczy — poinformował zebranych.
— Były przepiękne — powiedział Drawlight. — Jasnoszare, do tego długie, ciemne rzęsy i ciemne brwi. Wielka szkoda, że jej nigdy nie widziałeś. Z miejsca przypadłaby ci do gustu. — Drawlight obrócił się do pana Norrella. — No cóż, drogi panie, jest pan gotów?Pan Norrell zasiadł w fotelu przy kominku. Energia, której był pełen przed wejściem do domu, zniknęła. Siedział teraz zgarbiony, wzdychając ciężko, ze wzrokiem wbitym w dywan. Panowie Lascelles i Drawlight zaś zachowywali się jak zwykle: Drawlight z szacunkiem odsunął się od łoża, by zrobić miejsce Norrellowi, wiercił się i czekał z nadzieją, a Lascelles oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona (poza często przyjmowana przezeń w teatrze) i uśmiechał się sceptycznie…Pan Norrell ponownie westchnął.— Mówiłem już, że ten rodzaj magii wymaga całkowitej samotności. Muszę poprosić, by zaczekali panowie na dole.— Ależ drogi panie! — zaprotestował Drawlight. — Chyba tak bliscy przyjaciele nie stanowią dla pana przeszkody?
Najcichsze z nas stworzenia na świecie! Za chwilę pan zapomni, że w ogóle tu jesteśmy. Muszę przyznać, że uważam naszą obecność za nieodzowną. Kto jutro opowie o pańskich dokonaniach, jeśli nie my? Kto opisze niewymowną wspaniałość tej chwili, gdy pańska magia zatriumfuje i młoda kobieta powróci z zaświatów? Sam pan sobie nie poradzi. Dobrze pan o tym wie.— Zapewne — przytaknął pan Norrell. —. Nie mogę jednak rozpocząć, póki nie opuszczą panowie tego pokoju.Biedny Drawlight! Nie mógł zmusić maga do odprawiania magii, ale czekać na magię tak długo i w końcu usłyszeć takie słowa?! Cios był zbyt silny. Nawet Lascelles wydawał się rozczarowany. Liczył na to, że będzie świadkiem wielce zabawnych wydarzeń.Kiedy w końcu poszli, pan Norrell podniósł się ciężko z fotela i wziął do ręki księgę. Otwarł ją w miejscu, które zaznaczył złożonym listem, i położył na stoliku, by w razie potrzeby była pod ręką. Potem wypowiedział zaklęcie.Zadziałało niemal natychmiast, gdyż wokół pozieleniało i w pokoju rozszedł się słodki aromat lasów i pól. Pan Norrell zaniemówił.Ktoś stał na środku pomieszczenia. Była to wysoka, przystojna istota o bladej, idealnej cerze, z szopą włosów jasnych i lśniących jak puch ostu. Zimne błękitne oczy mężczyzny błyszczały, a ciemne brwi tworzyły przepiękne łuki. Był ubrany tak samo jak każdy wytworny dżentelmen, tyle że jego frak miał jaskrawozieloną barwę — kolor liści u progu lata.— O Lar! — przemówił pan Norrell drżącym głosem.
— O Lar! Magnum opus est mihi tuo auxilio. Haec virgo mortua est et familia eius eam vitae instauratam vult. — Po czymwskazał postać na łóżku.Na widok panny Wintertowne dżentelmen o włosach jak puch ostu nagle się ożywił. Rozłożył ręce w geście radosnego zdumienia i zaczął trajkotać po łacinie. Pan Norrell, który raczej przywykł do czytania łaciny, odkrył, że nie rozumie tak szybkiej mowy, mimo że rozpoznaje pojedyncze słowa, jak formosa czy venusta, opisujące kobiecą urodę.Poczekał, aż dżentelmen ochłonie, a potem skierował jego uwagę na lustro nad kominkiem. W zwierciadle ukazała się postać panny Wintertowne spacerującej po kamienistej ścieżce w ponurym górskim krajobrazie.— Ecce mortua inter terram et caelum! — oświadczył. — Scito igitur, o Lar, me ad hanc magnam operam te vocare voluisse quia…— Tak, tak! — Dżentelmen nieoczekiwanie przerzucił się na angielszczyznę. — Wybrałeś mnie, panie, bo mój magiczny geniusz wykracza daleko poza umiejętności przedstawicieli mej rasy. Bo byłem sługą i zaufanym przyjacielem Thomasa Godblessa, Ralpha Stokeseya, Martina Pale’a i Króla Kruków. Bo jestem dzielny, rycerski i zniewalająco piękny! To zrozumiałe! Szaleństwem byłoby przywoływać kogoś innego! Obaj wiemy, kim jestem. Pytanie brzmi: kim, u licha, ty jesteś, panie?— Ja? — Zaniepokoił się pan Norrell. — Jestem największym magiem naszej epoki.Dżentelmen uniósł kształtną brew w zdumieniu. Powoliobszedł pana Norrella, przyglądając mu się ze wszystkich stron. Potem, ku zażenowaniu pana Norrella, zerwał mu z głowy perukę i zajrzał pod nią, jakby pan Norrell był rondlem na piecu.— Jestem… Jestem człowiekiem, któremu przeznaczenie nakazuje przywrócić magię w Anglii! — wydukał Norrell, chwytając perukę i wciskając ją, nieco krzywo, na głowę.— O, bez wątpienia — odparł dżentelmen. — Inaczej by mnie tu nie było! Nie wyobrażaj sobie, panie, że marnowałbym czas dla czarnoksiężnika trzeciej kategorii. Ale kim jesteś? To chciałbym wiedzieć. Jakich magicznych czynów dokonałeś? Kim był twój pan? Jakie magiczne krainy odwiedziłeś? Jakich wrogów pokonałeś? Pan Norrell był niesłychanie zdumiony potokiem pytań i nie przygotowany do składania wyjaśnień. Zachwiał się i awahał, aż w końcu skupił na jedynym pytaniu, na które zdołał znaleźć sensowną odpowiedź. — Nie mam pana. Sam się nauczyłem.— Jak?— Z ksiąg.— Z ksiąg! — Elf wypowiedział te słowa tonem najwyższej pogardy.— W rzeczy samej. Księgi zawierają mnóstwo magii. Oczywiście większość to nonsens. Nikt nie wie równie dobrze jak ja, ile bredni wydrukowano. Można jednak znaleźć także mnóstwo użytecznych informacji…Pan Norrell dopiero zaczynał nabierać entuzjazmu do tematu, ale dżentelmenowi o włosach jak puch ostu brakowało cierpliwości do słuchania innych, więc przerwał rozmówcy:— Czy jestem pierwszym elfem, którego widzisz, panie?
— O tak!Ta odpowiedź najwyraźniej zadowoliła dżentelmena, gdyż uśmiechnął się szeroko.— Do rzeczy! Jeśli zgodzę się przywrócić tę młodą kobietę do życia, co w zamian otrzymam?Pan Norrell odchrząknął.— A co mógłbym ci ofiarować? — spytał nieco chrapliwie.
— Och! Łatwo to uzgodnić! — wykrzyknął dżentelmen.
— Mam najskromniejsze życzenia w świecie. Szczęśliwie obce mi są chciwość i plugawe ambicje. Moja propozycja, panie, może działać nawet na twą korzyść, taką mam altruistyczną naturę! Po prostu pragnę pomagać ci we wszystkich dokonaniach, radzić we wszelkich sprawach i kierować twoimi studiami. Och! No i musisz powiadomić świat, że największe osiągnięcia zawdzięczasz przede wszystkim mnie, panie!Pan Norrell miał niewyraźną minę. Kaszlnął i wymamrotał coś na temat wielkoduszności dżentelmena.— Gdybym był magiem, który pragnie powierzyć wszystkie swoje sprawy innej osobie, pańska propozycja byłaby wielce pożądana. Niestety jednak… obawiam się… krótko mówiąc, nie pragnę zatrudniać ani pana, ani żadnego innego przedstawiciela pańskiej rasy. Nigdy więcej.Długie milczenie.— Cóż za niewdzięczność! — oświadczył w końcu elf lodowatym tonem. — Zadałem sobie trud złożenia ci tej wizyty, panie. Wysłuchałem twej gadaniny. Znosiłem cierpliwie twój brak znajomości właściwych form i etykiety magii, a ty odrzucasz moją propozycję pomocy! A przecież inni magowie cierpieli męki, by zyskać me wsparcie. Lepiej porozmawiam z tym drugim. Może on umie się zwracać do godniejszych od siebie. — Dżentelmen rozejrzał się po pokoju. — Nie widzę go. Gdzie on jest?— Kto?— Ten drugi.— Drugi kto?— Mag!— Ma… — Słowo to zamarło panu Norrellowi na ustach.
—Nie ma żadnego drugiego maga! Jestem jedyny, zapewniam pana. Dlaczego…
— Oczywiście, że jest drugi mag! — Upierał się dżentelmen, jakby absurdem było zaprzeczanie temu. — To twój najlepszy w świecie przyjaciel, panie!— Nie mam przyjaciół — oświadczył pan Norrell.Był całkowicie zaskoczony. Kogo elf miał na myśli? Childermassa? Lascellesa? Draw lighta?— Ma rude włosy i długi nos. I jest bardzo zarozumiały, jak wszyscy Anglicy! — wyjaśnił dżentelmen o włosach jak puch ostu.To nic nie dało. Childermass, Lascelles i Drawlight byli bardzo zarozumiali, każdy na swój sposób, ale żaden nie był rudy. Pan Norrell nic z tego nie rozumiał, więc westchnął ciężko i wrócił do zasadniczej kwestii.— Zatem nie pomoże mi pan? — spytał. — Nie sprowadzi pan tej młodej damy z krainy umarłych?— Tego nie powiedziałem! — odparł dżentelmen tonem, który sugerował, że Norrell jest w błędzie. — Muszę przyznać, że przez stulecia nieco obrzydło mi towarzystwo rodziny i sług. Siostry i kuzynki mają mnóstwo zalet, lecz daleko im do ideału. Czy ta młoda dama — wskazał pannę Wintertowne — miała stosowne maniery i cnoty? Była elegancka? Błyskotliwa? Pełna życia? Kapryśna? Tańczyła
jak promyk słońca? Jeździła konno jak burza? Śpiewała jak anioł? Wyszywała jak Penelopa? Władała francuskim, włoskim, niemieckim, bretońskim, walijskim?Pan Norrell odparł, że zapewne. Sądził, że to typowe cechy współczesnych panien.— Wobec tego będzie dla mnie doskonałą towarzyszką! — oświadczył elf, klaszcząc w dłonie.Pan Norrell nerwowo oblizał wargi.— Co właściwie pan proponuje?— Proszę o pół życia tej damy i umowa stoi.
— Pół życia? — powtórzył pan Norrell.— Pół — przytaknął dżentelmen.— Ale co jej przyjaciele powiedzą na taką wymianę?— Och, nigdy się o tym nie dowiedzą. Proszę mi zaufać — odparł dżentelmen. — Poza tym teraz brak jej życia.
Lepsze pół niż nic.W rzeczy samej. Mając pół życia, panna Wintertowne wyszłaby za sir Waltera i ocaliła go przed bankructwem. Wtedy sir Walter mógłby utrzymać stanowisko i wesprzeć pana Norrella w jego planach ożywienia angielskiej magii. Pan Norrell jednak czytał wiele ksiąg, opisujących perypetie angielskich magów obcujących z przedstawicielami magicznej rasy, i wiedział, że elfy lubią zwodzić innych. Doszedł do wniosku, że rozpoznał zamiary dżentelmena o włosach jak puch ostu.— Ile trwa życie? — spytał.Elf rozłożył szeroko ręce.— A ile ma trwać?Pan Norrell rozważał to przez chwilę.— Powiedzmy, że żyłaby do dziewięćdziesiątego czwartego roku życia. Dziewięćdziesiąt cztery lata to zacny wiek. Teraz ma dziewiętnaście lat. Czyli jeszcze siedemdziesiąt pięć. Gdyby podarował jej pan jeszcze siedemdziesiąt pięć lat, nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan wziąć sobie połowy.— A zatem siedemdziesiąt pięć lat — zgodził się dżentelmen. — Dokładnie połowa z nich będzie należała do mnie.Pan Norrell patrzył na niego w napięciu.— Czy muszę coś zrobić? — zapytał. — Podpisać jakiś dokument?
— Nie, ale wezmę coś, co należy do tej damy, by zaznaczyć swoje prawo do niej.— Może pierścień? — zasugerował pan Norrell. — Albo ten naszyjnik? Z pewnością zdołam wytłumaczyć brak klejnotów.— Nie — odparł dżentelmen z włosami jak puch ostu. — To powinno być coś, co… Ach! Już wiem.Drawlight i Lascelles siedzieli w salonie, gdzie pan Norrell i sir Walter Pole spotkali się po raz pierwszy. Było to doprawdy ponure miejsce. W kominku dogasał ogień, świece się dopalały. Nie zaciągnięto zasłon, nikt nie pozamykał okiennic. Deszcz siąpił melancholijnie.— Noc w sam raz na ożywianie umarłych — zauważył pan Lascelles. — Tło jest odpowiednie, deszcz i gałęzie uderzają o szyby, wiatr jęczy w kominie. Wciąż miewam dramatopisarskie ciągoty. Może dzisiejsze wydarzenia mnie zainspirują? Napiszę tragikomedię o tym, jak zubożały minister rozpaczliwie próbuje się dorobić, zaczynając od małżeństwa z rozsądku, a na czarach kończąc.Chyba dam jej tytuł Jaka szkoda, że to trup.Lascelles umilkł, by jego towarzysz miał czas zaśmiać się z dowcipu, ale Drawlightowi nie było do śmiechu po tym, jak mag nie pozwolił mu obserwować czarów, więc powiedział jedynie:— Jak sądzisz, dokąd się wszyscy udali?— Nie wiem.— Cóż, zważywszy na to, co obaj dla nich robimy, sądzę,
że zasłużyliśmy na lepsze traktowanie. Jeszcze pół godziny temu byli nam niezwykle wdzięczni. Bardzo nieładnie, że całkiem o tym zapomnieli! I nawet nie poczęstowano nas ciastem. Jest wprawdzie za późno na kolację, ale umieram z głodu. I ogień dogasa — dodał.— To dorzuć drew — poradził Lascelles.— Co takiego? Mam się ubrudzić? Świece dawno już zgasły i pokój spowijał mrok. Wielkie obrazy stały się jedynie kwadratami najgłębszej czerni zawieszonymi na nieco mniej czarnych ścianach.— Zegar wybił wpół do drugiej — odezwał się nagle Drawlight. — Jaki to niesamowity dźwięk! Uch! Wszystkie okropieństwa w powieściach zawsze się przydarzają podczas bicia dzwonów albo gdy zegar wybija godzinę w pogrążonym w mrokach domostwie!— Jakoś nie przypominam sobie żadnego okropieństwa, które wydarzyło się o wpół do drugiej — mruknął Lascelles.W tym momencie usłyszeli kroki na schodach, a po chwili na korytarzu. Drzwi do salonu otwarły się gwałtownie.
Ktoś w nich stał ze świecą w ręku.Drawlight chwycił pogrzebacz, ale to był pan Norrell.— Proszę się nie bać, drogi panie. Nie ma czego.Ale gdy pan Norrell uniósł świecę i jego przyjaciele zobaczyli wyraz jego twarzy, zrozumieli, że wręcz przeciwnie — należy się bać i to bardzo. Mag był blady, a w jego szeroko otwartych oczach czaiły się resztki strachu.— Gdzie sir Walter? — zapytał. — Gdzie inni? Panna Wintertowne pragnie widzieć mamę.Pan Norrell musiał powtórzyć ostatnie zdanie dwukrotnie, nim obaj dżentelmeni zdołali je zrozumieć.Lascelles zamrugał dwa lub trzy razy i otworzył usta w zdumieniu. Potem, odzyskując panowanie nad sobą, zamknął je, a jego oblicze przybrało wyniosły wyraz. Ta mina towarzyszyła mu od poranka, zupełnie jakby Lascelles regularnie wizytował domy, w których wskrzesza się młode damy. Drawlight tymczasem miał do powiedzenia tysiąc rzeczy naraz i zapewne powiedział je wszystkie, ale nikt nie okazał mu ani odrobiny zainteresowania.Gdy w końcu posłano po sir Waltera, a ten przyprowadził panią Wintertowne, pan Norrell powiódł starszą damę, roztrzęsioną i we łzach, do pokoju córki. Wiadomość o powrocie panny Wintertowne z zaświatów już obiegła dom. Służba była uszczęśliwiona i wdzięczna panu Norrellowi, panu Drawlightowi i panu Lascellesowi. Kamerdyner i dwaj pokojowcy poprosili o wybaczenie i oczywiście oddali się do usług Drawlightowi i Lascellesowi.
Pan Lascelles wyszeptał do przyjaciela, że nie przypuszczał, iż takie uczynki prowadzą do familiaryzowania się z ludźmi niskiego stanu. W przyszłości zamierzał tego unikać. Szczęśliwie kamerdynera i pokojowców przepełniała
taka radość, że w ogóle się nie zorientowali, jak straszliwie go obrazili.Wkrótce ogłoszono, że panna Wintertowne wstała z łóżka i wsparta na ramieniu pana Norrella przeszła do własnej bawialni. Tam usadzono ją w fotelu przy kominku, a po chwili zażądała herbaty. Drawlight i Lascelles zostali poproszeni na górę do uroczego pokoiku, gdzie zastali pannę Wintertowne, jej matkę, sir Waltera, pana Norrella i kilku służących.Z min zebranych można było wywnioskować, że to pani Wintertowne oraz sir Walter podróżowali tej nocy po nieziemskich krainach. Ich oblicza były bowiem poszarzałe i ściągnięte. Pani Wintertowne szlochała, a sir Walter od czasu do czasu ocierał blade czoło jak ktoś, kto był świadkiem okropności. Panna Wintertowne natomiast wydawała się spokojna i opanowana niczym dama, która spędziła cichy, nudny wieczór w domu. Była w tej samej sukni, którą miała na sobie, gdy Drawlight i Lascelles widzieli ją po raz ostatni. Podniosła się z fotela i uśmiechnęła do Drawlighta.— Prawie się nie znamy, mówiono mi jednak, ile panu zawdzięczam. Obawiam się, że to dług nie do spłacenia. To, że tu jestem, jest w dużej mierze pańską zasługą. Dziękuję
panu. Bardzo.Wyciągnęła do niego ręce, a on ujął je w swoje dłonie.— Ależ pani! — wykrzyknął, cały w ukłonach i uśmiechach.
— Był to, zapewniam panią, zasz… — Nagle urwał i przez chwilę milczał. — Pani? — powiedział w końcu i zaśmiał się z zakłopotaniem (co było dziwne samo w sobie,
gdyż Drawlighta niełatwo było speszyć). Nie wypuścił jej dłoni, ale rozejrzał się po pokoju, jakby szukając kogoś, kto wybawi go z opresji. Potem uniósł jedną rękę panny Wintertowne i pokazał ją właścicielce. Uniosła nieco dłoń, by matka mogła ją lepiej widzieć.Mały palec lewej ręki panny Wintertowne zniknął.


Rozdział jedenasty

Brest listopad 1807
W pierwszych tygodniach listopada eskadra francuskich okrętów przygotowywała się do wyjścia z portu w Breście, który stanowi najdalej na zachód wysunięty punkt francuskiej Bretonii. Francuzi mieli zamiar krążyć po Zatoce Biskajskiej, wypatrując angielskich okrętów do przechwycenia. Gdyby manewr się nie powiódł, zamierzali powstrzymać Anglików przed zrobieniem tego, co ci najwyraźniej pragnęli zrobić. Wiatr wciąż wiał od lądu. Francuzi szybko i sprawnie czynili przygotowania do wypłynięcia, gdy nagle na niebie ukazały się ciężkie czarne chmury i lunął deszcz.Naturalnie port tak istotny jak Brest pełen był ludzi obserwujących pogodę, którzy w wielkim wzburzeniu pośpieszyli na nabrzeże, by ostrzec marynarzy, że dzieje się coś dziwnego. Chmury napłynęły z północy, podczas gdy wiatr wiał ze wschodu. Ledwie kapitanowie jednostek zdążyli się zdumieć, zdenerwować albo wyrazić niedowierzanie, dotarła do nich nowa informacja. Port w Breście zajmuje zatokę zewnętrzną i wewnętrzną, którą oddziela od otwartego morza długi, wąski półwysep. Gdy deszcz się nasilił, francuscy oficerowie zobaczyli, że do zatoki wewnętrznej wpłynęła olbrzymia flota angielskich jednostek.Ile ich było? Informatorzy nie potrafili powiedzieć. Więcej, niż dało się łatwo policzyć, być może aż setka. Podobnie jak deszcz, okręty najwyraźniej pojawiły się znienacka na całkiem pustym morzu. Jakie okręty? Ach! To właśnie najdziwniejsze! Były to wyłącznie okręty liniowe, uzbrojone w ciężkie działa na dwóch lub trzech po-kładach.Informacja przeraziła wszystkich. Angielska marynarka wojenna często blokowała Brest, ale góra dwudziestoma pięcioma okrętami naraz, w tym trzema lub czterema liniowymi. Resztę floty zaś tworzyły małe fregaty i korwety.Doniesienia o setce okrętów były tak niewiarygodne, że francuscy kapitanowie nie chcieli dać temu wiary. Udali się zatem do Lochrist bądź Camaret Saint-Julien albo innych miejsc, by na własne oczy przekonać się, jak wyglądała sytuacja.Mijały dni. Niebo nadal miało kolor ołowiu i stale padał deszcz. Angielskie okręty bez ruchu tkwiły na pozycjach. Mieszkańcy Brestu zaczęli się obawiać, że część okrętów zbombarduje miasto, lecz nic takiego się nie działo.Podobne informacje napłynęły z innych portów cesarstwa. Mianowicie z Rochefort, Tulonu, Marsylii, Genui, Wenecji, Vlissingen i setek mniejszych miast. Je także blokowała angielska flota złożona mniej więcej ze stu okrętów wojennych. Było to nie do pojęcia. Gdyby zsumować te jednostki, przewyższałyby liczbą całą flotę Anglii. Było ich nawet więcej niż wszystkich okrętów wojennych na świecie.
W tamtym czasie najważniejszym oficerem w Breście był admirał Desmoulins. Miał służącego postury ośmiolatka, o bardzo śniadej jak na Europejczyka cerze. Jego skóra miała barwę ziarna kawy, a fakturę wyschniętego puddingu z ryżu. Włosy sługi były czarne, skręcone i tłuste jak kolce i dudki na mniej soczystych częściach pieczonego kurczaka. Zwał się Perroquet (co oznacza papugę). Admirał Desmoulins bardzo był dumny z Perroqueta, dumny z jego rozmiarów i inteligencji, dumny z jego zwinności i przede wszystkim z jego barwy. Często się chwalił, że widział czarnoskórych, którzy przy Perroquecie wyglądali blado.To właśnie Perroquet cztery dni mókł na deszczu, obserwując okręty przez lunetę. Deszcz kapał z jego bikornu dziecięcych rozmiarów niczym z dwóch rynienek, wsiąkał w pelerynę płaszczyka, który nabierał niepokojącego ciężaru (zmieniając się w wojłok), i płynął drobnymi strumykami po spieczonej, lśniącej skórze. Perroquet nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Po czterech dniach westchnął, przeciągnął, zdjął kapelusz, podrapał solidnie po głowie, ziewnął i powiedział:— Cóż, mój panie admirale, to najdziwniejsze okręty, jakie kiedykolwiek widziałem.— W jakim sensie, Perroquet? — spytał admirał.Na klifie nieopodal Camaret Saint-Julien prócz Perroqueta mokli admirał Desmoulins i kapitan Jumeau. Deszcz ściekał z ich bikornów, zamieniał płaszcze w wojłok i napełniał buty wodą aż na centymetr.— Te okręty tkwią w miejscu, jakby unieruchomione ciszą morską, a przecież na morzu nie ma ciszy. Wieje silny wiatr z zachodu, który powinien znieść je na te skały. Czy walczą z wiatrem? Nie. Nie zliczę, ile raz wiatr się zmienił, odkąd tu siedzę, ale czy ludzie na okrętach cokolwiek zrobili? Nic.Kapitan Jumeau, który nie lubił Perroqueta i był zazdrosny o jego wpływ na Desmoulins’a, wybuchnął śmiechem.
— Oszalał, admirale. Gdyby Anglicy byli tak niedbali i bezmyślni, jak twierdzi, z ich okrętów pozostałyby jedynie
drzazgi.— Bardziej przypominają wizerunki okrętów niż same okręty — mruknął Perroquet, nie zwracając na kapitana najmniejszej uwagi. — Jeszcze dziwniejszy, mój panie admirale, jest ten trójpokładowiec na północnym krańcu. W poniedziałek wyglądał jak pozostałe, teraz żagle są w strzępach, bezanmaszt zniknął, a z boku widnieje dziura.— Hura! — wykrzyknął kapitan Jumeau. — Jacyś dzielni Francuzi uderzyli, podczas gdy my tracimy czas na czczą gadaninę!Perroquet wyszczerzył zęby.— Myśli pan, kapitanie, że Anglicy pozwoliliby, by francuska jednostka podpłynęła do setki ich okrętów, zniszczyła jeden z nich i spokojnie wróciła do portu? Ha! Chciałbym to zobaczyć. Nie, mój panie admirale, moim zdaniem ten angielski okręt się rozpuszcza.— Rozpuszcza?! — powtórzył ze zdumieniem ad-mirał.— Kadłub pęcznieje niczym brzuch grubasa — zauważył Perroquet. — A bukszpryt i rozprza wychylają się do wody.— Co za brednie! — prychnął kapitan Jumeau. — Jak okręt może się rozpuszczać?
— Nie wiem — odparł Perroquet zamyślony. — Zależy, z czego jest zrobiony.— Jumeau, Perroquet — odezwał się admirał Desmoulins.
— Najlepiej chyba podpłynąć do tych okrętów i je obejrzeć. Jeśli angielska flota będzie się gotowała do ataku, zawrócimy, ale być może zdołamy się czegoś dowiedzieć. I tak oto Perroquet, admirał oraz kapitan Jumeau wyruszyli
na morze w deszczu i w towarzystwie zaledwie garstki dzielnych ludzi. Marynarze, mimo że często stawiają czoło przeciwnościom losu, są jednak przesądni, a Perroquet nie był jedyną osobą w Breście, która zauważyła, że angielskie okręty wyglądają osobliwie.Pokonawszy część drogi, śmiałkowie ujrzeli, iż dziwne okręty są całkiem szare i lśnią. Mimo pochmurnego nieba oraz ulewnego deszczu błyszczały. Raz, na krótką chwilę, chmury się rozstąpiły i promień słońca padł na morze.
Wtedy okręty znikły. Potem niebo znów całe zaszło chmurami, a statki wróciły na swoje miejsca.— Dobry Boże! — krzyknął admirał. — Cóż to ma znaczyć?— Być może to duchy zatopionych angielskich okrętów — niepewnie zasugerował Perroquet.Dziwne jednostki lśniły i migotały, co sprowokowało dyskusję na temat materiału, z którego je wykonano. Admirał stawiał na żelazo lub stal (metalowe okręty, coś podobnego! Słusznie przypuszczałem, że Francuzi są jednak bardzo dziwacznym narodem).Kapitan Jumeau zastanawiał się, czy to przypadkiem nie cynfolia.— Cynfolia! — wykrzyknął admirał.— O tak — oświadczył kapitan Jumeau. — Jak pan wie, damy zwijają cynfolię w szpulki i robią z niej koszyczki, które następnie stroją kwiatami i napełniają śliwkami w cukrze. Admirała i Perroqueta zdumiała ta informacja. Cóż, kapitan Jumeau był urodziwym mężczyzną i z pewnością
lepiej od nich znał się na zwyczajach dam. Ale skoro jedna dama przez cały wieczór robi koszyczek, ilu dam by trzeba na flotę? Admirał oświadczył, że głowa go boli na samą myśl.Gdy znowu się rozpogodziło, byli już bliżej okrętów i widzieli, jak słońce przeświecało przez nie, pozbawiając je koloru, aż zaczynały przypominać bezbarwne odblaski na wodzie.— Szkło — oznajmił admirał i był bliski rozwiązania, ale to w końcu mądry Perroquet trafił w samo sedno.— Nie, mój admirale, to deszcz. Zrobiono je z deszczu. Padające z nieba krople łączyły się, tworząc jednolitą strukturę, słupy, belki i żagle, które ktoś ukształtował na podobieństwo setki okrętów.Perroquet, admirał i kapitan Jumeau zachodzili w głowę, kto mógł zrobić coś podobnego. Wspólnie uchwalili, że to zapewne zaklinacz deszczu.— Nie tylko zaklinacz deszczu! — wykrzyknął admirał.
— Do tego mistrz lalkarstwa! Patrzcie, jak podskakują na wodzie! Jak ich żagle wydymają się i opadają!— Tak, to z pewnością najładniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, mój panie admirale — przytaknął Perroquet. — Powtarzam jednak to, co mówiłem wcześniej: ktokolwiek to jest, pojęcia nie ma o praktyce morskiej ani nawigacji.Przez dwie godziny drewniana jednostka admirała krążyła wśród dziwnych okrętów. Jako że stworzono je z deszczu, nie wydawały żadnego dźwięku, nie słychać było skrzypienia drewna, łopotu żagli na wietrze, rozkazów kapitanów. Kilka razy grupki gładkolicych marynarzy z deszczu wychodziły na pokład popatrzeć na drewniany statek z załogą z krwi i kości, ale nie sposób powiedzieć, co sobie myśleli. Admirał, kapitan i Perroquet czuli się całkiem bezpieczni. — Nawet jeśli postanowią do nas wycelować, mają jedynie armaty z deszczu. Najwyżej zmokniemy — słusznie zauważył Perroquet.Zapomnieli, że wystrychnięto ich na dudka, że zmarnowali tydzień i że przez ten czas Anglicy dostali się do portów na wybrzeżu Bałtyku i Portugalii. Nie mogli wyjść z podziwu, chociaż czar, który utrzymywał okręty w miejscu, najwyraźniej słabł. Po dwóch godzinach deszcz ustał i w tej samej chwili zaklęcie prysło. Perroquet, admirał i kapitan Jumeau odczuli zawirowanie zmysłów, jakby skosztowali kwartetu smyczkowego albo też przelotnie ogłuszył ich błękit. Na ułamek sekundy deszczowe okręty zamieniły się w okręty z mgły, a potem rozwiała je bryza.Francuzi zostali sami na pustym Atlantyku.



Dodano: 2005-08-22 09:28:32
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS