NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Patykiewicz, Piotr - "Zły brzeg"
Wydawnictwo: superNOWA
Data wydania: 2005
ISBN: 83-7054-177-1
Liczba stron: 413



Patykiewicz, Piotr - "Zły brzeg"

Wąski jar dochodził prawie do samego morza. Dołem, pod chwiejącymi się na wietrze jęzorami lepiej: pióropuszami paproci, wił się strumień, a wielki księżyc odbijał się na wodzie rozedrganą plamą. Porośnięte gęstym lasem zbocza były czarne i ciche.
Potrącony czyjąś stopą kamień zaszeleścił w poszyciu i z pluskiem wpadł do strumienia.
- Który tam lezie jak ślepy dziad? - zduszony szept wybił się ponad szmer wiatru.
W wylocie jaru widać było nocne niebo i ciemny skrawek morza, na którym bieliły się niewyraźnie grzbiety fal.
- Znam to wybrzeże, urodziłem się tutaj. - Można było się domyślić, że człowiek, który to powiedział, jednocześnie wzruszył ramionami. - Nic nam już nie grozi.
- Kiedy wejdziemy na statek, będziesz mógł gadać, ile chcesz. Ale póki co, zamknij się. Idziemy.
To nie był męski głos. Brzmiał, jakby należał do bardzo młodej kobiety. Zamiast odpowiedzi od przeciwległego zbocza odbił się zmieszany chrzęst kilkudziesięciu stóp, a potem spłynął razem ze strumieniem, grzęznąc w piachu wybrzeża.
Ludzie trzymali się cienia. Tylko chyboczące się wierzchołki młodych drzewek zdradzały, którędy szli. Jeszcze kilkakrotnie staczały się kamienie, ścigane syczącymi przekleństwami, ale nikt już nie przystawał. Głębokie, donośne westchnienie morza rozbudzało nadzieję. Wydawało się, że wystarczy poczuć pod nogami mokry piasek, zostawić za plecami pełznący przez ciemność strach, a dalej wszystko już będzie dobrze.
Ktoś potknął się i przebiegł kilka kroków z rozłożonymi ramionami, łapiąc równowagę. Przez mgnienie oka było całkiem cicho. Potem nagle zadudnił odgłos staczającego się po zboczu ciała.
- Żeby wam kulasy powykręcało! - Kobieta nie starała się już tłumić wściekłości. - Mówiłam, żebyście nie chlali przed drogą. Czego stoicie? Wyciągnąć go!
Kilka cieni wysunęło się z mroku, mącąc lekki opar przesiąknięty poświatą księżyca. Ostrożnie stawiając kroki na pochyłości, ludzie zaczęli schodzić do strumienia. Byli w połowie drogi, kiedy zatrzymali się, wszyscy naraz.
- No, co z wami? Dalej! - Kobiecy głos popędził ich, ale oni nie ruszyli się ze swoich miejsc. Jeden z nich powoli wyprostował plecy i wtedy w mżącym poblasku zaświecił jego szyszak.
- Coś tutaj jest nie tak. On się nie rusza.
- Przestań mędrkować, tylko złap go za kudły i przywlecz na górę!
- Ale on... - człowiek zdjął szyszak i pochylił się, żeby lepiej widzieć. - Jezus Maria.
Wrócili, ślizgając się na rozmiękłych liściach i chwytając się wystających korzeni. Słyszeli ciężkie oddechy tych, którzy skupili się wokół nich.
- Nie możemy go tak zostawić! - Płaszcz wydął się na plecach kobiety, kiedy wypełnił go wiatr. - Jeśli go znajdą, zdradzi nas.
- Nic im nie powie.
- Zgłupiałeś? - prychnęła. - Oni umieją robić z człowiekiem takie rzeczy, że nawet niemowa wyda własną matkę.
- Nic im nie powie, bo nie żyje. - Woj nasadził szyszak głębiej na mokre czoło. - Coś mu wyżarło oczy.
Ludzie poruszyli się w ciemności, dociągając pasy i przesuwając pochwy mieczy bardziej w przód. Pospieszyli dalej, ku morzu, nie czekając na rozkaz. Co chwila zadzierali głowy i przypatrywali się niebu, które miało barwę stygnącego popiołu. Ktoś wyciągnął do góry ramię i jego wskazujący palec zaczerniał na tle księżyca.
- Jest.
Nad nimi krążył nietoperz. Trzepotał skrzydłami, walcząc z wiatrem, ale z każdym zatoczonym nad jarem kręgiem obniżał lot. Od morza nadlatywał następny, słyszeli jego cichutkie popiskiwanie.
- Znalazły nas! Jeszcze zdążymy, ale teraz każdy musi sam zadbać o siebie. - Płaszcz kobiety wplątał się w jakieś kolczaste gałęzie, więc szarpnęła zapinkę pod szyją, pozwalając mu spłynąć po plecach. - Powodzenia.
Bez szelestu wsunęła się między krzewy. Ludzie spojrzeli po sobie, jakby nie od razu zrozumieli jej słowa. Ale nie widzieli już swoich twarzy, coraz szybciej gęstniał cień. Gdzieś z góry, z bardzo wysoka, jakby wprost z czarnych przestrzeni między gwiazdami, spływało nad wybrzeże ogromna chmura. Dalekie piski rozlały się po niebie.
Wtedy zaczęli biec, pochylając głowy i osłaniając ramionami twarze. Wiedzieli, że mają bardzo niewiele czasu. Zdawało im się, że po karkach już zaczynają ich muskać błoniaste skrzydełka. Piski wzmagały się, zlewając się w jeden ogłuszający wrzask, który wkłuwał się ludziom do uszu, wyciskając łzy.
Wbiegali już na piasek, kiedy nagle któryś z nich zachwiał się i upadł na kolana. Jego skowyt zmiękczył kolana tym, którzy byli na tyle blisko, że mogli go usłyszeć. Oglądali się, ale nie przestawali biec.
Na twarzy klęczącego człowieka siedział ogromny nietoperz. Szeroko rozłożonymi skrzydłami obejmował mu skronie, wbijając ostre pazurki gdzieś z tyłu jego głowy. Człowiek próbował jeszcze sięgnąć zakrzywionymi palcami do porośniętego szarą sierścią grzbietu, ale słabł z każdą chwilą. W brodę wsiąkała mu jego własna gęsta krew. Osunął się na plecy. Wstrząsnęły nim krótkie drgawki, ubił piętami mokry piach. Potem znieruchomiał.
Nietoperz podniósł skrzydła, skoczył i stopił się z nocą. Człowiek patrzył za nim krwawymi dziurami, w których nie było już oczu.
Daleko od brzegu, poza cieniem uskrzydlonej chmury, chwiał się maszt statku. Ludzie skakali w morze i rozbryzgiwali pianę rozpaczliwymi zamachami ramion. Płynęli, dopóki wystarczało im sił, a nad nimi, niziutko, furkotały skrzydła.

Rozdział 1.
Żarek wiele razy później próbował zrozumieć, od czego zaczęło się całe zło. Czy to było wtedy, kiedy Kościuch ze Starym znaleźli na brzegu Północnicę? Mogło być. Ludzie zaczęli potem robić rzeczy, o których nigdy wcześniej w tej okolicy nie słyszano. Ale przecież zanim morze wyrzuciło ją na brzeg, była burza. Burza? Nie. Coś straszniejszego. To był koniec świata, jaki znali.
A jeszcze wcześniej Stary wyłowił z morza pierścień. Niby nic wielkiego, to mogło zdarzyć się wszędzie. Zresztą wyrzucił go szybko i nikt nigdy więcej o tym nie wspominał. Ale Żarek dobrze pamiętał swój niepokój, kiedy Rudawka opowiedziała mu o pierścieniu. Coś jak przeczucie, jak uchwycony kątem oka cień strachu. Potem, kiedy fale zmyły już ostatnie ślady po wiosce, mógłby przysiąc, że to właśnie wtedy był początek.
A wcześniej... Wcześniej było morze. Wszystkie najdawniejsze obrazy w głowie Żarka związane były z morzem. Ciągle jeszcze potrafił wzbudzić w sercu tamtą dziecięcą radość, kiedy łodzie rybaków dobijały do pomostu, a on, uczepiony kurczowo kiecki Żywuli, wypatrywał ojca. Ciężkie kroki dudniły na deskach, ludzie prostowali plecy. Zapach ryb, mokrego drewna i gnijących wodorostów - to był zapach jego wspomnień. Kościuch razem z innymi schodził na piasek. Bez jednego słowa mijali baby z rozwrzeszczanym kłębowiskiem dzieciaków. Rozkołysanym pochodem pięli się wąską ścieżką na górę, do wioski. Baby za nimi, drobiazg na końcu. Dopiero za progiem chaty, owiany dymem z paleniska, Kościuch siadał z nogami wyciągniętymi przed siebie i siorbiąc piwo opowiadał, jak tam dzisiaj było na morzu. Jeśli dobrze, Żywula nie słuchała do końca, tylko brała ostry nóż i szła oprawiać ryby. Jeśli źle, to też nic wielkiego. Kościuch zasypiał z głową odrzuconą do tyłu, ale Żarek nie odchodził od razu, tylko wyobrażał sobie, że w jego słonawym oddechu słyszy wspomnienie burzy. Takiej prawdziwej, którą można spotkać tylko daleko od brzegu.
A potem był nowy dzień.
Ale morze dało też Żarkowi pierwszy, zimny strach. Mógł mieć ze trzy lata, brodził w płytkiej wodzie szukając muszelek. Niespodziewanie większa fala zwaliła go z nóg, a spływająca woda pociągnęła go za sobą. Umiał pływać. Wszystkie dzieciaki we wiosce prędzej pływały, niż chodziły. Ale wtedy chyba musiał uderzyć głową o jakiś kamień, bo stracił poczucie kierunku. Wszędzie była woda, a jemu trwoga usztywniła mięśnie. To nie mogło trwać długo, Kościuch szybko złapał go za przegub ręki i postawił na nogi. Ale Żarek nie zapomniał tego pierwszego strachu. Nigdy potem nie lekceważył wody.
Morze. Morze, a co za nim? To było jak olśnienie, kiedy pewnego dnia zrozumiał, że po drugiej stronie też musi być jakiś brzeg. Piasek, skały, drzewa. Ludzie. Pobiegł do matki z wargami rozedrganymi z przejęcia, ale Żywula tylko rozczochrała mu włosy na głowie i zaśmiała się krótko.
- A skąd ja mam wiedzieć, co tam jest? Czy ja jestem jakaś latawica, żeby włóczyć się po świecie? Tutaj mam swój brzeg. Wystarczy.
Żarek wykręcił jej się z ramion i zbiegł na dół, do pomostu. Matka jak matka, ale Kościuch musi wiedzieć!
- Tam jest Północ. - Ojciec zwijał na ramieniu linę, zachodzące słońce oświetlało mu połowę twarzy.
Żarek bezgłośnym ruchem ust powtórzył nowe słowo, w którym grał czar nieznanego.
- I są tam rybacy? - W myślach widział pomost, wysoką skałę i chaty na skale. Wszystko takie samo jak tu, a jednak trochę inne.
- Nie wiem, czy tam są rybacy. - Kościuch wyprostował się, spojrzał na niego z góry. - I nie obchodzi mnie to. Za to wiem, że tam są Północnicy. Wiem, że całe diabelstwo, jakie tylko włóczy się po świecie, tam właśnie się lęgnie.
Głośno charknął, splunął Żarkowi pod nogi. Znowu zaczął nawijać linę.
- Dla nas byłoby lepiej, żeby tamtego brzegu w ogóle nie było - mruknął jeszcze i odwrócił się plecami.
Tyle Żarek dowiedział się tamtego dnia. A potem przez długi czas bał się pytać. I może porzuciłby te dziwne myśli xxx, gdyby kiedyś nie odkrył, że Rudawka ma bardzo podobne.
- Tam gdzieś mieszka mój ojciec i moja matka - machnęła ręką w nieokreślonym kierunku, kiedy zgadało im się o tym. Żarek parsknął lekceważąco.
- Przecież ty jesteś znajda!
- No wiem - pokiwała głową, jak kiwa się dziecku na odczepnego. - Ale ktoś mnie przecież kiedyś urodził. Nie Żywula. I nikt z wioski.
Podumał nad tym chwilę, postukał palcem w zęby.
- To czemu cię twoi nie zabiorą do siebie?
- A po co mieliby zabierać, jak przedtem wyrzucili? - Mówiła bez żalu, z babskim przekonaniem o nieuchronności zdarzeń. - Ale ja i tak kiedyś ich poszukam. Jak dorosnę.
- Mogą być bardzo daleko.
- Poszukam. Choćby za morzem.
To było jeszcze wtedy, kiedy mieszkała w chacie Kościucha, jakby była jedną z jego córek. Dziwne, ale w tamtych latach Żarek mało z nią rozmawiał. Dopiero potem, kiedy przeniosła się do wiedźmy Lubichy... Coś między nimi porobiło się dziwnego. Im bardziej stawała się inna, jakaś taka oddalona od zwyczajnej wioskowej codzienności, tym bardziej go do niej ciągnęło. Zaczął myśleć o niej jak o swojej przyszłej żonie. Nie od razu i nie całkiem świadomie, ale tak myślał.
A ona nigdy nie próbowała wybić mu tego z głowy.
Z czasem coraz mniej mówiła o swoich rodzicach, tych sennych widziadłach, w które można wierzyć, ale można i nie. A kiedy już wsiąkła u Lubichy, jakby w ogóle o tym zapomniała. Były przecież poza nią u rybaków i inne sieroty, zdarzały się też znajdy. Z latami wrastały między ludzi i mało kto pamiętał potem, że nie rodziły się tutaj. Tylko z jedną Rudawką było inaczej. Zawsze pozostała jakby trochę obca, nie wioskowa.
I to właśnie Rudawka zaprowadziła Żarka do Lubichy.
Rybackie dzieciaki trochę z wiedźmy szydziły, a trochę się jej bały. Zwykle na ich zaczepki tylko odsłaniała bezzębne dziąsła, ale w gniewie umiała uderzyć kijaszkiem w plecy. Żyła sama, zawsze tak było. Trochę zamieszania zrobiło się między ludźmi, kiedy wzięła Rudawkę do siebie. Ale nie za dużo. Koniec końców obie były dziwaczne, mówili rybacy, to niech żyją ze sobą.
Żarek pierwszy raz przestępował próg jej chaty z miękkimi kolanami. W środku było tak ciemno, że z trudem mógł dojrzeć własne dłonie. Gdyby nie czuł za sobą Rudawki, uciekłby stąd.
- A! To ty - zaskrzeczała stara w ciemności. - Czego chcesz?
Głośno przełknął ślinę.
- Rudawka mówi, że ty wiesz, jak jest po drugiej stronie morza.
Nie odpowiedziała od razu. Żarek miał niepokojące wrażenie, że ona go w tym mroku widzi. Że patrzy na niego małymi, starczymi oczkami i bada go. Jego wygląd, jego zachowanie. Jego myśli.
- Wiem - teraz miała inny głos, nie wrogi, ale i nie zachęcający. - I co? Taki jesteś ciekawy?
Wiedział, że będzie musiał powiedzieć jej wszystko, o co tylko go zapyta.
- Tak.
- A nie pomyślałeś nigdy, że tam może nic nie ma, o czym warto by gadać?
- No... Coś na pewno jest.
Znowu długo milczała, a potem zaszurała nogami i nagle była całkiem blisko. Poczuł jej dłonie na swojej głowie.
- Niby syn Kościucha, a taki marzyciel, he, he, he! Skąd takie nierybackie myśli zalęgły ci się w głowie? Pewnie Rudawka cię zbałamuciła, teraz już jesteś jej, he, he! No, tak... - zdawało mu się, że zobaczył jej pomarszczoną twarz. - Zajdź do nas czasem, jeśli chcesz. Może usłyszysz to i owo.


- Hej, czekaj!
Białe łydki migały w trawie, gąszcz tłumił wołanie. Żarek starał się nie tracić Rudawki z oczu, ale ona była zwinna jak wiewiórka. Rozpłomieniona plama jej włosów to pokazywała się, to nikła z zieleni.
- Czekaj!
Gałęzie biły go po twarzy, potykał się o wystające korzenie. Bał się, że mu ucieknie. Zawsze była taka dzika - bardziej z lasu niż z morza. Tutaj, między drzewami, to ona brała górę nad Żarkiem, choć był od niej trzy lata starszy.
A pomyśleć tylko, że Rudawki w ogóle by nie było, gdyby nie dobre ucho Dzięcielichy. Zmarniałaby z głodu, zadławiłaby się płaczem.
Dwanaście lat już przeszło od tamtego ranka. Rybacy szli do Grodziska całą kupą, na targ. Na wozach stały jeden na drugim kosze pełne ryb, koła skrzypiały, woły stękały pod ciężarem. Niebo było bezchmurne, zapowiadał się upał, więc się śpieszyli. Źle było iść w takie gorąco z rybami, a i wozy mieli opłacone u Żyda z podgrodzia tylko do wieczora.
Nie dziwota, że Stary opędzał się od Dzięcielichy, kiedy zaczęła go ciągnąć za rękaw.
- Kwili coś! Pójdę zobaczyć.
- Nie trzeba być ciekawym, kiedy coś odzywa się w puszczy. Pilnuj wołu, bo lezie w krzaki.
Ciągnęli długim szeregiem, noga za nogą, wóz za wozem. Z prawej strony drogi opadało w dół strome zbocze, u podnóża omywane przez fale. Woły wybałuszały niespokojne ślepia, pchały się w lewo, do lasu. Pienista kipiel daleko w dole przyciągała każdego, kto się zapatrzył zbyt długo.
- No kwili, kwili w lesie, przecież nie dzwoni mi w uchu! - Dzięcielicha wspinała się na palce, chciała dojrzeć coś ponad zbitą gęstwą krzaków. Ale widziała tylko pnie drzew, a między nimi mrok.
- A idź i nie wracaj! - Stary rozgniewał się już nie na żarty. - Potem to ty będziesz kwilić, jak się zgubisz.
Zniknęła w lesie, nim jeszcze skończył mówić. Zaruszały się krzaki, spadło parę liści - tyle ją widzieli. Po paru krokach Stary zatrzymał się i położył wołu dłoń na pysku. Drugą rękę podniósł do góry, żeby wszyscy stanęli.
-Trzeba poczekać, bo ją naprawdę coś chwyci za gardło - mruknął do Kościucha, który zapatrzył się na morze roziskrzone słonecznym blaskiem.
- Zaraz tu przygna z jakimś ptaszkiem albo źrebaczkiem, albo...
Dzięcielicha wypadła z lasu, jakby ją coś goniło, mało nie poleciała urwiskiem na dół. Sadziła w ich stronę wielkie susy, słyszeli z daleka jej sapanie. W miarę, jak się zbliżała, coraz wyraźniej widzieli jej szeroko otwarte oczy. Dopadła Starego, długo nie mogła złapać tchu.
Do piersi przyciskała mały tłumoczek.
- Znalazłam... płakało... - ciężko jej było sklecić kilka słów. Stary chwycił zawiniątko. Musiał szarpnąć, bo nie chciała puścić. Położył go w trawie na poboczu i ostrożnie rozwinął.
Dziecko mogło mieć ze dwa miesiące. Nie wyglądało na chore, ale w ciemnych oczach był głód.
- Dziewczynisko? - Dzięcielicha klasnęła w ręce, zakręciła się na pięcie. - Chodźcie tu która z pełnymi cyckami, szybko!
Kobiety stłoczyły się za jej plecami. Dziecko jeszcze przez chwilę patrzyło spokojnie, a potem nagle rozwrzeszczało się, do reszty przerażone gwarem. Poczerwieniało od pięt aż po rudy meszek na głowie. Przepchała się do przodu Żywula, przyciskała rękami napinające kieckę piersi.
- Dawaj, ja mogę.
- Czekaj. - Stary rozłożył szeroko ramiona, odgrodził je wszystkie od dziecka. Rozpaczliwy wrzask powoli przechodził w urywane, żałosne zawodzenie.
- Co ty, trzeba ją nakarmić!
- Czekaj - powtórzył twardo, odczekał, aż baby odsunęły się dwa kroki do tyłu. - Najpierw trzeba zobaczyć, czy to nie...
Nie dokończył, powoli pochylił się nad dzieckiem. Odszukał wzrokiem Kościucha, przywołał go skinieniem ręki.
- Co myślisz?
Kościuch zakręcił palcem w uchu, zmarszczył czoło.
- Wygląda dobrze, ale... No, sprawdźmy. Najpierw zęby.
Stary wsadził brudny paluch prosto między niebieskie od płaczu wargi. Przeciągnął po dziąsłach, z dołu i z góry. Dziecko na chwilę zamilkło, spróbowało ssać palec, a potem nabrało powietrza do chudego ciałka i wrzasnęło jeszcze głośniej, aż woły zadreptały niespokojnie.
- Gładkie. Oczy?
- Teraz nic nie zobaczymy, przecież nie rozewrę jej powiek siłą.
- Zwyczajne były, wszyscy widzieli! Ślepka jak ślepka - zapiszczała im nad głowami Dzięcielicha.
- Może zwyczajne, może nie zwyczajne. Nie patrzyłem.
- Ale nie były czerwone! Czerwone byś zobaczył! - prawie skoczyła Staremu z pazurami do gardła.
- Zobaczyłbym - zgodził się, wytarł mokry paluch w portki. - Jeszcze tylko z tyłu.
Kościuch ostrożnie obrócił dziecko na brzuch. Zamilkło, walczyło z własną głową ciążąca mu do ziemi. Przyjrzeli się uważnie temu miejscu, gdzie tuż nad tyłkiem było wklęśnięcie, ale nie zobaczyli niczego, co mogłoby być zawiązkiem ogona.
- A teraz przestańcie mędrkować, bo tu baby trzeba! - Żywula rozepchnęła ich na boki. Zawinęła dziecko w czystą szmatę i przystawiła do piersi. Dzięcielicha drżącą ręką gładziła rudobladą główkę.
Tak to właśnie z nią było, z tą Rudawką. Albo jakoś podobnie, bo czas robił swoje i ludzie różnie opowiadali. A Żarek za bardzo nie dopytywał o te dawne dzieje.
Las przed nim przerzedził się, miękki mech ustępował miejsca trawie. Kiedy chłopak usłyszał szmer strumienia, zwolnił kroku. Wiedział, dokąd poszła Rudawka.
Polana otwierała się całkiem niespodziewanie, prosto z chłodnego cienia Żarek wszedł w zieloną jasność. Trawa sięgała kolan, przez środek między kamieniami przeciskał się strumień. Rudawka siedziała na niskiej skarpie, oparta na łokciach, i muskała stopą zimną wodę.
Nawet nie odwróciła głowy, kiedy podszedł.
- No co? Czego uciekasz? - Przysiadł koło niej, szybkim ruchem złączonych dłoni złapał małą, wyblakłą żabkę.
Plusnęła nogą mocniej, aż krople poleciały mu na twarz.
- A ty czego gonisz?
- Mieliśmy iść szukać jagód.
- To idź. Mnie tu dobrze.
Nie zdziwił się za bardzo, przyzwyczaił się do jej narowów. Posiedzi sobie, ochłonie, a potem i tak pójdą razem na te jagody. Położył sobie żabkę na wierzchu dłoni i patrzył, jak się nadyma.
- Żarek? - odezwała się całkiem innym głosem, jakby przed chwilą wcale się na niego nie boczyła. - A jak Kościuch nie da zgody?
- Na co?
- Żebyś mnie wziął za żonę.
- Co się ma nie zgodzić? - wzruszył ramionami. - Brakuje ci ręki albo nogi?
- Jestem znajdą.
- A ja to co? Wielmoża o tłustym pysku? - Puścił żabkę do wody, spojrzał Rudawce prosto w oczy. - Moja matka cię wykarmiła. Jesteś u nas jak swoja. Ani lepsza, ani gorsza.
Położyła się na plecach i rozrzuciła ramiona. Rude włosy nasiąkały od rosy wilgocią.
- Swoja to ja jestem tutaj. W lesie.


Chata Lubichy stała trochę na uboczu, niemal pod drzewami. Od wioski oddzielał ją spływający jarem strumień. Kiedy przybór wody przykrywał płaskie kamienie, trudno było się do niej przeprawić. Bywało, że całymi dniami siedziała sama. Ale zwykle ktoś zaglądał - a to trzeba było komuś opatrzyć ranę, a to rozpędzić złe sny albo tylko poradzić w potrzebie, jak człowiekowi. Ludzie przez te wszystkie lata wydeptali w trawie wąską ścieżynę, od wioski prosto pod jej płot. Dostawała od nich kosz ryb, czasem kurę, a nierzadko tylko dobre słowo. Do siebie jej nie prosili, bo i po co. Wiedźma to wiedźma. Żyje sama, bo tak żyją wszystkie wiedźmy, i Bóg z nią. Albo diabeł.
Dawniej, kiedy ruszała się jeszcze żwawo, sama chodziła w las zbierać zioła. Inne w dzień, inne w nocy, przy księżycu. Ale czas mijał, a każda zima mocniej przyginała jej grzbiet do ziemi. Dreptała ze swoim kijaszkiem coraz wolniej, przystawała co kilka kroków. Gdzie jej tam było do bobrowania za zielskiem między paprociami. Musiała poszukać sobie pomocy. Długo przypatrywała się ludziom zza strumienia, słuchała ich rozmów. Zaczepiła tego i owego, zagadała, a w końcu upatrzyła sobie Rudawkę.
Dziewczyna przemieszkiwała jeszcze wtedy trochę u Kościucha, trochę u Dzięcielichy, ale pod dachem spędzała tylko noce. A czasem znikała na parę dni i przed nikim się z tego nie tłumaczyła. Nie była już dzieckiem, chociaż jeszcze nie wyrosła na babę. Ręce miała nadmiernie długie, ruchy niezgrabne - jak to podlotek. Najpierw nie chciała słuchać starej wiedźmy i śmiała się prosto w jej zmętniałe oczy. Ale przyszła za parę dni, a potem znowu. Chciała jakoś znaleźć swoje miejsce wśród ludzi, a póki co spodobało jej się takie bieganie po lesie. Szybko uczyła się odnajdować w cieniu drzew te zioła, które były potrzebne Lubisze. Była pojętna, chciwie chłonęła wszystkie te leśne mądrości, bez jakich strach było zapuszczać się w ostępy.
Tylko w nocy wiedźma chodziła sama.
- Jeszcze by ci się coś stało, to zaraz rybacy by szeptali po kątach, że oddałam cię czortom na uciechę - kręciła głową, nie dawała się uprosić.
- Ale co mi się może stać w lesie? - Rudawka chciała mówić do niej z góry, jak dorosła, ale wychodziło jej całkiem po dziecinnemu. - Blisko wioski nie chodzi gruby zwierz, a drogę znam.
- Jak słońce świeci, to znasz.
- Księżyc też świeci.
- Świeci. Ale nie tylko zwierząt trzeba się bać w lesie po zmroku. Nie pójdziesz.
Próbowała przekonać ją za każdym razem, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu byłaby może wykradła się za nią bez pytania, ale bardziej od ciemności bała się Kościuchowej pięści. Machała w złości rękami, życzyła starej połamania kulasów w jakimś wykrocie. A potem wracała do chaty i długo w noc leżała z otwartymi oczami. Duszno jej było po tej stronie drzwi.
Tak to szło przez całą wiosnę, a potem lato. Czuła się u Lubichy prawie jak u siebie. Siadała pod ścianą, podciągała kolana pod brodę i patrzyła, jak wiedźma postękując krząta się po izbie. Nad paleniskiem wisiał kociołek z warem, na ścianach suszyły się całe pęki zielska. Stara brała w palce zeschły liść i rozkruszała go nad kociołkiem, mrucząc do siebie odwieczne zamawiania. Woda robiła się bura albo zielona, albo czasem prawie czarna. Chatę aż po dymnik wypełniał wiercący w nosie zapach.
- To dla Droździela - objaśniała Rudawkę jednostajnym, cichym mruczeniem. - Jak wypije, wyzdychają robaki, co to mu się w brzuchu zalęgły. To dla Głowacza. Wrzód na tyłku trzeba naciąć, a potem obłożyć. To dla... dla...
Otwierała szeroko oczy, jakby sama zdziwiona tym, że nie pamięta.
- Dla Liśćca, na spanie - rzucała ze swojego miejsca niedbale dziewczyna, ale dopiero po chwili, żeby Lubicha mogła docenić jej pomoc.
- Tak, dla niego - uśmiechała się stara zadowolona, a wtedy oczy całkiem znikały jej wśród zmarszczek. - Dobrześ to podsłuchała.
Z początku ludzie trochę krzywili się na Rudawkę, że muszą przy niej mówić, z czym przychodzą. Ale z czasem przestali ją zauważać, stała się w chacie Lubichy zwyczajna. Jak szczury, których wiedźma nie zabijała, tylko żyła z nimi w zgodzie. Słuchała, słuchała, a wreszcie coraz częściej sama z siebie umiała zgadnąć, jaką radę da Lubicha na to, a jaką na tamto. Jeszcze zanim wiedźma zdążyła się odezwać, ona już grzebała między suchymi pęczkami na ścianie.
Bywało też i tak, że ją całkiem zaskakiwała.
Kiedyś przyszedł sam Stary. Nieczęsto tu zaglądał. Za czasów Rudawki był ze dwa razy. Przestąpił próg, przez chwilę przyzwyczajał oczy do mroku.
- No, co tam? - zagadał zwyczajnie, jakby to Lubicha przyszła do niego, a nie on do niej.
Wiedźma uznawała jego władzę we wiosce, choć sama żyła poza gromadą. Jeśli był ktoś na całym wybrzeżu, kto pamiętał czasy jej młodości, to chyba tylko on. Trzymał się jeszcze prosto, pływał z siecią jak inni, ale w oczach miał już cienie starości.
- Nic. Jest, jak było przedtem. Dla takich jak my jedyną odmianą jest mogiła. - Lubiła czasem wypomnieć mu sędziwy wiek, bo wiedziała, że to go złości. - Ale nam się chyba nie pali do ziemi, co, Stary?
- Kto komu grób wykopie, to się jeszcze zobaczy. - Tylko Lubisze uchodziły płazem takie prześmiewki ze Starego, nikt inny by się nie ośmielił. - A póki co... Ot, to.
Coś błysnęło na jego wyciągniętej dłoni. Lubicha podeszła blisko, długo się przypatrywała.
- Gdzieś to znalazł? - Twarz jej sposępniała.
- Zaplątało się w sieci.
Rudawka spod swojej ściany zobaczyła, że Stary uniósł dwoma palcami jakiś pierścień. Chyba brakowało mu kamienia, ale i tak wart był więcej, niż wszystkie łodzie we wsi razem wzięte.
- Rzuć go we wodę! Nie powinieneś w ogóle go zabierać.
- To... z Północy?
- Z Północy. - Odwróciła się plecami, jakby straciła chęć do rozmowy. - A ty napatrzyłeś się w życiu dosyć na podobne paskudztwa, powinieneś sam poznać.
Stary zważył pierścień w ręku, uniósł lekko brwi.
- Wyrzucę jeszcze dzisiaj.
Rudawka odezwała się dopiero wtedy, kiedy kroki Starego ucichły za strumieniem.
- Co to było?
Myślała, że wiedźma jej nie odpowie, bo siedziała przy ogniu kiwając się w przód i w tył. Chciała biec za Starym, zobaczyć, dokąd pójdzie, ale w progu osadził ją głos Lubichy.
- Nie idź, to nie twoja sprawa.
- Lubicha! Za taki pierścień można by... No, bo ja wiem? Żyć jak sama księżna!
Wiedźma zaskrzypiała krótkim, starczym śmiechem.
- Jak księżna, mówisz? A co ty wiesz o tym, jak żyje księżna? Może gorzej jak ty? Ech, Rudawka, Rudawka. Durna jeszcze jesteś. A takich świecidełek trzeba się strzec, choćby nie wiem jak cię wabiły.
- Ale czemu? Żywula ma pierścień w skrzyni, kiedyś mi pokazała.
- Niech ma. Ja jej w skrzynię nie zaglądam. Ale na pewno nie taki jak ten.
Rudawka nic z tego nie mogła zrozumieć. Zaczęła myśleć, że Lubicha naśmiewa się z niej.
- Nie taki, to jaki?
- Z Grodu. Albo od kupca. Ale nie z Północy, bo coś takiego na pięć kroków śmierdzi Złem.
Nic więcej jej nie powiedziała. Późno było, Rudawka wyszła z chaty z głową nabitą myślami. Zbiegła urwiskiem na dół, na brzeg. Słońce już zaczynało czerwienieć. Widziała, jak Stary siedzi w swojej łodzi, równo pracuje wiosłami. Niebo z wolna ciemniało, od lasu odzywały się nocne głosy. A Stary płynął coraz dalej w morze, aż zniknął jej z oczu.

Rozdział 2.
Żywula wyprostowała się znad gara, potarła pięścią obolałe krzyże.
- Który tam się zesrał? Idź zobacz, Żarek, bo mi śmierdzi.
W kącie chaty Kościuch przed laty postawił przegrodę dla świń. Trzymali zawsze kilka wieprzków - dobrze było powąchać zimą świniny, a nie tylko ciągle ryba i ryba. Ale kiedy Żarek dorósł, a Żywula niespodziewanie znowu zaczęła chodzić z brzuchem, zrobiło się ciasno. Dni świniaków były policzone. Ostatnie prosię zarżnęli, kiedy urodziły się bliźniaki. Tylko zagródki Kościuch nie rozebrał. Wysprzątał, siana narzucił i Lestek z Pestkiem żyli tam sobie w zaciszu, jak małe niedźwiadki w mateczniku. Przynajmniej nie włazili nikomu pod nogi.
Zapiszczeli z uciechy, kiedy Żarek przetrzepywał siano w zagródce. Tu wygrzebał jakieś drewienko, tam kamyczek - nic więcej.
- To nie oni.
- A kto? - Żywula obejrzała się na drzwi, potem na Żarka. Nikogo więcej nie było w chacie. - Pies jakiś przylazł? Albo tyś gdzie wdepnął.
Żarek usiadł, schylił się niepewnie. Aż go poderwało. Między palcami stóp miał kleiste grudki, od których smród bił jak od ścierwa. Rozejrzał się za kubłem z wodą.
- Nie tutaj! - Żywula wielka łychą wskazała mu wyjście. - Idź do strumienia, bo mi wszystko zapaskudzisz.
Zaraz za progiem Żarek skoczył w trawę, żeby z grubsza obetrzeć nogi. Obrzydzenie wypychało mu żołądek do góry. Ale łajno nie schodziło tak łatwo - tylko je rozmamłał, aż po same kostki.
Syknął z bólu, kiedy poczuł na ramieniu mocny uścisk.
- Co ty robisz?
Nad nim stał Stary. Płaty długiego nosa drgały mu jak u wietrzącego wilka.
- Wlazłem gdzieś w to paskudztwo. Ojej, zostaw! To boli!
Stary jedną ręką chwycił go za łydkę i stęknąwszy podniósł do góry jak wierzgającego cielaka. Wystawił jego umazaną stopę ku słońcu, przybliżył oczy. Patrzył i patrzył. A kiedy z powrotem postawił Żarka na trawie, twarz miał sinobiałą.
- Gdzieś wlazł?
- A bo ja wiem? - Żarka bolała wykręcona noga, jąkał się ze złości. - Co ja ci zrobiłem złego? Tylko rozciapałem sobie gówno na nodze!
- Gdzieś dzisiaj chodził? Przypomnij sobie! - Stary jakby go nie słyszał. Przez nos głęboko wciągał powietrze, z każdym oddechem mrużył oczy.
- No... Rano byłem na dole. Łataliśmy z ojcem łódź.
- Chodź.
Stary nawet na niego nie spojrzał. Pobiegł do zbocza, a potem krętą ścieżką w dół. Sadził takimi susami, że Żarek ledwo za nim nadążał.
Kościuch ciągle jeszcze biedził się przy łodzi. Była wysłużona, popstrzona łatami jak kiecka Lubichy. Podniósł oczy znad roboty. Na widok Starego pędzącego z rozwianą siwą grzywą otworzył ze zdumienia usta. A kiedy jeszcze zobaczył za nim Żarka, na poły przestraszonego, na poły ogłupiałego, odłożył narzędzia i wstał.
- Tutaj łaziłeś? - zaskrzypiał Stary jak suchy rzemień.
- Tutaj i tutaj. - Żarek powiódł ręką dokoła, potem machnął w stronę krzaków porastających podnóże skały. - I tam, jak mnie przynagliło.
Stary dopadł krzaków w kilku skokach, niecierpliwie rozgarnął ramionami cienkie gałązki. Zmarszczył czoło, znieruchomiał. Potem jednym szarpnięciem wyrwał krzak z korzeniem i odrzucił za siebie.
Kiedy podeszli Kościuch z Żarkiem, smród uderzył w nich ze zdwojoną siłą.
W trawie leżało łajno. Poderwały się z niego spłoszone nagłym ruchem wielkie muchy, wściekle bzykając za uszami. Wyglądało jak ludzkie, ale nie całkiem. Powleczone było mazistą, zielonkawą błonką. No i cuchnęło bardziej, niż cokolwiek innego.
- Wołaj ludzi! Niech każdy rzuca robotę i idzie na górę, do mojej chaty.
Kościuch jeszcze nie zrozumiał, ale brzmienie głosu Starego obudziło w nim czujność. Cisnął na łajno garść rozgrzanego słońcem piasku. Ożarte muchy rozbrzęczały się wszystkie naraz. Stary słuchał tego grania, jakby chciał się z niego dowiedzieć czegoś więcej. Potem obrócił się i wysuwając do przodu głowę, jakby węszył, spojrzał na morze.
- Wróciły, sucze syny.
Tego dnia rybacy wiecowali do samego wieczora, ale nic nie uradzili. Równo z zachodem słońca zeszli nad samą wodę i czuwali do świtu, z nożami do oprawiania ryb w zaciśniętych pięściach. Nie gadali, patrzyli. Każdy plusk fali, każdy szmer w krzakach podrywał ich na nogi. Obracali białka oczu, dodawali sobie ducha głośnym przytupywaniem, ale nic się nie stało. Nad ranem przysnęli, okutani w kożuchy, wymęczeni strachem. Zbudził ich drobny deszcz, który o wschodzie zwilżył piasek. Jeden po drugim wstawali, chowali noże za pasy i plując za siebie przez lewe ramię, szli do wioski. Wyglądało, że na tym się skończy i następne dni będą podobne do wszystkich poprzednich.
Ale Stary nie dał im spokoju. Znowu zwołał radę, chociaż tym razem trwało o wiele dłużej, nim wszyscy się zeszli. Przyprowadził nawet Lubichę, chociaż każdy wiedział, że baby powinny siedzieć przy ogniu, a nie wiecować.
- Mnie nie słuchacie, to może posłuchacie wiedźmy - rzucił im twardo.
Patrzyli na nią w milczeniu. Czekali. Wiedzieli, że jeśli ktokolwiek ma coś do powiedzenia w tej sprawie, to tylko ona. A Lubicha otarła długą nitkę śliny wiszącą jej u wargi i stuknęła kijaszkiem w klepisko.
- Tu trzeba wojów, a nie wiedźmy.
Popatrzyli po sobie stropieni.
- A skądby u nas woje?
- Ja pamiętam i Stary też pamięta, jak to wyglądało dawniej. Kiedy kto znalazł na piasku dziwne ślady albo niedojedzone ochłapy mięsa, albo choćby łajno, wszyscy wiedzieli, co robić. Rybacy nocami stróżowali na brzegu. Nie tak jak wy, całą kupą, niby wróble, tylko dwójkami. Palili ognie. Bywało, że padał deszcz, a wtedy one wyłaziły o wiele śmielej. Czasem nawet lała się krew. Ale już od wielu lat jest spokój. Zdążyliście zbabieć, zapomnieliście, jak się zabija. Dlatego mówię: trzeba posłać do Grodziska i prosić o wojów. Stary z grododzierżcą Wojsławem znają się przecież jeszcze od młodości, to jakoś się ugadają.
Głowacz porwał się na nogi.
- Woje wyżrą nam wszystko, co mamy, aż do najmniejszej ości! Nic nie zostanie! Ty możesz być spokojna, boś stara, ale inne baby chyba trzeba by było przechować gdzieś w lesie, bo tacy nie przepuszczą żadnej, choćby kulawej i zezowatej. Nie, woje muszą trzymać się z daleka od wioski. Poradzimy sobie bez grododzierżcy. No i skąd wiemy, że to... że to są one?
- Było gówno - wtrącił się niepewnie Kościuch.
- Gówno jak gówno. Zwykła rzecz w krzakach. Nigdy nie wlazłeś?
- Ludzie, Zło wróciło! - Stary wyszedł z cienia i stanął przed nimi wyprężony, z wysoko uniesioną głową. - Raz w życiu czułem smród takiego łajna, dawno temu. Ale tego się nie zapomina. Wiem, że to one. Poznałem od razu.
- Od smrodu nikt jeszcze nie umarł - zaśmiał się krótko Głowacz, ale zaraz zamilkł, bo inni siedzieli cicho. Lubicha prychnęła gniewnie.
- Od smrodu nie. A wiesz - pochyliła się do niego - jak boleśnie szarpie duszę krzyk człowieka, którego one dostaną w łapy? Nie wiesz. I bodaj byś się nigdy nie dowiedział.
Głowacz tylko przez chwilę wytrzymał jej wzrok, potem spuścił oczy. Stary odczekał, żeby ostatnie słowa wiedźmy dobrze zapadły im w głowy.
- A najbardziej zawsze lubiły dzieci, bo co młode, to słabo się broni. I mięso miękkie.
Zaszurali nogami, zaświecili oczami. Ten i ów zaklął pod wąsem. Tego dnia zgodzili się na wszystko, czego zażądał Stary. Odgadywali jego zamiary z samych pochrząkiwań i ochoczo kiwali głowami.
A Żarek długo jeszcze chodził z brodą wyżej nosa, pusząc się przed innymi chłopaczyskami. Nawet Rudawka teraz patrzyła na niego jakby onieśmielona.
- I co? - pytała po raz nie wiadomo który, a uszy piekły ją z przejęcia. - Sam tam byłeś? W tych krzakach?
- Pewnie, że sam. - Marszczył czoło, tak samo, jak to podpatrzył u Starego. - Samiuteńki. Kucam sobie w krzakach. Kucam, kucam i robię... No wiesz. Naraz słyszę, jak coś czai mi się za plecami. I warczy. I trzaska zębami. Chuch ma gorący. A ja... ja...
- A ty kucasz - podpowiedziała mu szybko, odgarnęła z czoła kosmyk włosów.
- Kucam. Wstaję, odwracam się... skaczę na niego i...
Odrobinę za późno wyczytał w oczach Rudawki, że trochę się zapędził. Gorączkowo szukał jakiegoś wyjścia, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
- Skaczę... ale on mi uciekł, bo... bo...
- Bo ci się portki oplątały na łydkach. Zapomniałeś podciągnąć! - Dmuchnęła mu w nos i odeszła.
Patrzył za nią z rozdziawionymi ustami. W gardle mu zaschło, krzyknął do jej pleców schrypniętym głosem:



Dodano: 2006-06-29 12:57:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS