NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Piekara, Jacek - "Miecz Aniołów"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Ja, inkwizytor
Data wydania: Listopad 2004
ISBN: 83-89011-26-3
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 448
Cena: 27,99 PLN
Tom cyklu: 3



Piekara, Jacek - ''Miecz Aniołów''

Maskarada

Neuschalk stał jeszcze dwa kroki ode mnie, a już okręciłem się z nożem w jednej, a krucyfiksem w drugiej dłoni. Bóg na szczęście obdarzył mnie łaską czujnego snu, co nie raz i nie dwa przydawało się w niebezpiecznych sytuacjach. Tym razem jednak miałem naprzeciw siebie tylko demonologa, zaskoczonego moją gwałtowną reakcją.
– Ehm... wybaczcie – mruknął, zastygając w miejscu. – Świta już...
Spojrzałem na pogrążony w porannej szarówce las i podniosłem wzrok na niebo. Słońca nie było jeszcze widać, ale ciemne pasma chmur wyraźnie nabierały brudnoróżowego odcienia. Konfrontacja z demonem, niestety, nadszarpnęła moimi siłami i czułem się podobnie jak po przepitej nocy. Mdłości, ból głowy, słabość mięśni... Nie miałem jednak czasu ani na odpoczynek, ani by się nad sobą rozczulać. Sięgnąłem do sakw po jedzenie i wgryzłem się w czerstwą bułkę oraz ser. Zobaczyłem, iż Neuschalk przygląda się, jak jem. Miał przekrwione, zapuchnięte oczy i nieszczęśliwy wyraz twarzy. Nawet jego pieczołowicie przystrzyżona broda była teraz zmierzwiona, a między włosy zaplątały się źdźbła trawy.
– Częstujcie się – powiedziałem z pełnymi ustami, a czarownik skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
Potem szybko osiodłaliśmy konie i już bez zwłoki popędziliśmy leśną przecinką, mając za plecami wschodzące słońce.
– Teraz mówcie – rozkazałem, kiedy wyjechaliśmy na pole, które pozwalało nam galopować obok siebie, strzemię w strzemię.
Konwersacja dotycząca poważnych tematów nie jest zbyt wygodna, kiedy siedzi się na pędzącym rumaku, ale przy obustronnej chęci da się pokonać tę drobną przeszkodę. Cóż z tego, kiedy chęci tej, przynajmniej po stronie Neuschalka, nie było.
– To wymaga dłuższych objaśnień – krzyknął, a wiatr wepchnął mu słowa z powrotem do ust. Zakrztusił się. – Mucha, psiakrew – warknął i chwilę pokasływał, a potem odplunął w bok.
– Kiedy zatrzymamy się napoić konie, akuratnie wam wszystko opowiem – obiecał.
Może miał i rację. Nie mogliśmy przecież galopować cały boży dzień, bo nasze rumaki nie przetrzymałyby takiego traktowania. Owszem, były to rosłe zwierzęta, przyzwyczajone do forsownych podróży, ale jednak należało zachować pewien umiar w korzystaniu z ich sił i zatrzymywać się co pewien czas na krótki chociaż popas. I tak sądziłem, że najpóźniej jutro trzeba będzie znaleźć kupca, który odsprzeda nam nowe konie, gdyż im mniej nocy będę musiał spędzić na powstrzymywaniu demona, tym większą będę miał szansę, by dowieźć Neuschalka całego i zdrowego do Amszilas. Zacząłem się zastanawiać, czy nie lepszym planem byłoby takie ułożenie trasy podróży, aby każdą noc spędzać w okolicy świętego miejsca, w kościele lub chociaż niedaleko jakiejś przydrożnej kapliczki. Pech jednak chciał, że nie miałem przy sobie map, a okolicy nie znałem zbyt dobrze. Poza tym demon potraktowałby podobny wybieg jako jawną oznakę wrogości i niechęć do dalszego prowadzenia negocjacji. Oczywiście, mogłem również Neuschalka ulokować w którymś z pobliskich kościołów, a sam pognać po wsparcie do Amszilas. Jednak człowiekowi pozbawionemu głębokiej wiary nie pomoże nawet obecność w świętym miejscu czy posiadanie błogosławionych relikwii. Czarownicy, bluźniercy i heretycy nie mogli przecież liczyć, iż pomogą im symbole wiary, z której drwili lub której nienawidzili. Powiedzmy, że mógłbym przekonać jakichś świątobliwych mnichów lub księży, by zaopiekowali się Neuschalkiem. Ale po pierwsze, nie wiedziałem, gdzie szukać tak oryginalnych przedstawicieli tych profesji, a po drugie, nie chciałem nikogo narażać na śmierć z łap demona. Bynajmniej nie z powodu źle pojętego współczucia lub miłosierdzia! Po prostu, rzecz podobnego rodzaju fatalnie wyglądałaby w raporcie, który będę musiał złożyć zarówno Jego Ekscelencji biskupowi Hez-hezronu, jak i władzom klasztoru Amszilas.
Z tych wszystkich przemyśleń wynikał jeden, niewesoły morał: mogłem liczyć tylko i wyłącznie na własne siły. Sprytowi demona musiałem przeciwstawić własny spryt, a jego zajadłości – głęboką wiarę. Nie jestem jednak czarodziejem z pogańskich legend, który jednym lekceważącym ruchem małego palca przywołuje pioruny bądź nawałnice. Jestem tylko skromnym inkwizytorem, posiadającym niejakie wrodzone talenta, który jednak musi płacić wysoką cenę za każdą próbę mierzenia swych sił z potęgami pochodzącymi nie z tego świata. Nie wyobrażałem sobie, bym po tym, co usłyszałem, mógł zostawić Neuschalka na pastwę demona. Zrozumcie mnie dobrze, mili moi. Nie zależało mi nawet w najmniejszym stopniu na parszywym życiu czarnoksiężnika, gdyż sam je poświęcił, by oddalić się od cudu zbawienia. Zależało mi przede wszystkim na wiedzy, którą można wytrząsnąć z jego umysłu. A z tym problemem z całą pewnością poradzą sobie zakonnicy z Amszilas, których cierpliwość w wysłuchiwaniu grzeszników dorównywała jedynie gorącej wierze.
Na popas zatrzymaliśmy się nad zarośniętym trzcinami brzegiem małego jeziora. Do wody prowadziło błotniste, śliskie zejście i musieliśmy ostrożnie sprowadzić konie, gdyż nie chciały się zanadto przekonać do spaceru po wciągającej kopyta mazi.
– No i? – zagadnąłem, kiedy już rozkulbaczyliśmy konie.
– Błąd. – Wzruszył ramionami Neuschalk. – Zwykły ludzki błąd, który może się przydarzyć nawet najpotężniejszemu z uczonych mężów. – Nie było żadnej wątpliwości, iż wypowiadając ostatnie słowa, miał na myśli siebie.
– Czyli?
Ochlapał twarz wodą i napił się ze stulonych dłoni. Najwyraźniej wszystko, by zyskać na czasie.
– Zamierzałem wezwać innego demona – rzekł, wdrapując się na brzeg. Usiadł na płaskim, omszałym kamieniu. – Wiecie... takiego, który... – zobaczyłem rumieniec na jego policzkach – potrafi zaspokoić męskie żądze.
– Na miecz Pana! – Roześmiałem się. – A toście sobie sprowadzili ładnego sukkuba! Gustujecie w takich czerwonych potworach z pazurami i kłami?
– Drwijcie sobie, drwijcie – zamruczał, zupełnie nierozbawiony moim błyskotliwym dowcipem. – Mam wrażenie, iż ten tam, Belizariusz, pożarł mojego przyzywanego demona albo co najmniej go przegonił i sam postanowił zamanifestować się w jego miejsce. Uznałem więc, że wykorzystam nadarzającą się sposobność...
– No tak – przerwałem mu. – To przecież oczywiste. Bo gdy w domu schadzek zamiast ladacznicy ukazuje się w drzwiach opryszek ze sztyletem, każdy myśli tylko, jak wykorzystać tę przemiłą niespodziankę.
– Wasze poczucie humoru może stać się na dłuższą metę uciążliwe – zauważył Neuschalk zgryźliwym tonem. – Nie zapominajcie, że jestem badaczem, a moja władza nad jestestwami pochodzącymi z otchłani nie ma sobie równych!
Nie skomentowałem tego stwierdzenia, chociaż przypomniało mi się, jak zeszłej nocy czarnoksiężnik siedział, skulony, i z przerażeniem obserwował moją słowną potyczkę z demonem. Jeśli faktycznie był najpotężniejszym spośród demonologów, z całą pewnością byłem naocznym świadkiem upadku tej odrażającej profesji.
– Czego więc zażądaliście od tego Belizariusza? – spytałem.
– Hmmm... – Pogłaskał się po brodzie. – W skrócie? Zaklęcia dającego mi władzę nad każdą żyjącą istotą.
– Co takiego? – parsknąłem. – Nie sądzicie, że gdyby naprawdę potrafił coś takiego uczynić, to zarezerwowałby podobną moc dla siebie samego?
– Nie znacie się na hermetycznych kwestiach – obwieścił Neuschalk wyniosłym tonem.
– Zapewne nie – przyznałem. – I co wydarzyło się później?
– Przekazał mi żądane zaklęcie – rzekł po długiej chwili demonolog. – Lecz stopień jego komplikacji, trudność w zdobyciu koniecznych ingrediencji oraz szczególne preparacje, których wymaga, czynią je w praktyce bezużytecznym.
– Czyli dostaliście plany domu bez robotników, cegieł, drewna i pieniędzy. – Roześmiałem się. – No i bez gwarancji, czym tak naprawdę są – dodałem. – Bardzo pomysłowe.
– Dla mnie jest to zaklęcie nieosiągalne – rzekł. – Zważywszy na ograniczone środki, jakimi dysponuję. Które bynajmniej nie wynikają z braku wiedzy – zastrzegł szybko, machając dłonią, jakby odpędzał muchę – lecz z mych skromnych możliwości materialnych. Ale czy nie sądzicie, że zakonnicy z Amszilas być może znajdą sposób na realizację tego jakże niezwykłego zaklęcia? – Spojrzał na mnie uważnie i z chytrym błyskiem w oku.
– O tym porozmawiacie już z nimi samymi – odparłem, gdyż jego rojenia przypominały bajędy o „kijach samobijach” i „stoliczku nakryj się”.
Nagle Neuschalk poruszył się gwałtownie i omal nie spadł z omszałego głazu. Zauważyłem na jego twarzy grymas strachu.
– Jedźmy stąd – niemal krzyknął. – Szybko!
Chwyciłem konie przy pyskach i spokojnie wyprowadziłem z wody.
– Zaraz ruszamy – powiedziałem spokojnie. – Ale może wyjawcie mi wcześniej, co was ugryzło?
Zacisnął dłonie tak mocno, aż chrupnęły mu chrząstki. Zauważyłem, że ma niemal białą z przestrachu twarz, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
– Błagam was, jedźmy stąd! – Zdumiewające, ale w jego głosie naprawdę usłyszałem błaganie.
Usiadłem na głazie, z którego Neuschalk przed chwilą wstał, i zacząłem odpinać nogawice.
– Odpocznijmy chwilę – zaproponowałem – bo konie nie wytrzymają.
– Nie rozumiecie, nie rozumiecie – wykrzyczał. – Ale dobrze, sam pojadę!
Rzucił się w stronę swojego wierzchowca i chwycił wodze. Wstałem i zatrzymałem jego dłoń.
– Neuschalk – rzekłem spokojnie. – Jeśli nie będziesz ze mną szczery, to umrzesz. Dobrze się więc zastanów...
– Ktoś mnie ściga – powiedział zduszonym głosem i wbił wzrok w czubki własnych butów. – I zbliża się. Czuję to...
Z całą pewnością nie byliśmy w dobrym miejscu na odparcie ataku, gdyż, wykorzystując zasłonę gęstych krzewów, można było podprowadzić nad jezioro zbrojnych, którzy ustrzeliliby nas niczym kaczki. Jednak miałem nadzieję, że nawet jeśli czarnoksiężnik mówi prawdę, to jego prześladowcy nie zdołali jeszcze podejść wystarczająco blisko. Postanowiłem więc, że lepiej się stanie, jeżeli całą sprawę wyjaśnimy w drodze. Nie należałem bowiem do ludzi, którzy, słysząc nawoływanie „pali się!”, poświęcaliby czas na dopytywanie, co się pali, gdzie się pali i czy aby na pewno się pali, oraz rozpoczynali dyskusję, jakie należy przedsięwziąć środki bezpieczeństwa. Należało brać nogi za pas, gdyż ucieczka, nawet jeśli nieuzasadniona, w niczym nie mogła nam przecież zaszkodzić. A ponieważ do twierdzenia mówiącego, iż „życie droższe niż honor” miałem szereg wątpliwości, więc rejterada przed nieznanym niebezpieczeństwem poszła mi tym łatwiej. Oczywiście, mogło się okazać, że szanowny doktor jest jeszcze bardziej szalony niż sądziłem (co przytrafiało się nader często osobom pragnącym podporządkować swej woli mroczne moce), ale lepiej było dmuchać na zimne.
Wyprowadziliśmy wierzchowce i ruszyliśmy galopem, a nie uszło mej uwagi, że Neuschalk cały czas obracał się przez ramię, jakby śledząc, czy nikt nie podąża naszym tropem. W końcu pęd powietrza zerwał mu kapelusz z głowy i usłyszałem przekleństwo zagłuszone tętentem końskich kopyt. Być może byłem przeczulony, obserwując jego zachowanie, ale i mnie wydawało się, jakby śledziły nas czyjeś spojrzenia. Niemalże czułem na plecach wrogi wzrok, a w dodatku zdawało mi się, że wzrok ten nie może należeć do ludzkiej istoty, gdyż odczuwałem go jako piekący ból, rosnący gdzieś z tyłu czaszki i promieniujący przez kręgosłup aż do lędźwi. Miałem tylko nadzieję, iż wrażenie to wynikało nie z realnych podstaw, lecz spowodowane było osłabieniem psychiczną walką, którą zeszłej nocy toczyłem z demonem. Zerknąłem kątem oka na Casimirusa Neuschalka i wyraźnie zobaczyłem, jak bardzo strach zmienił rysy jego twarzy. Miał oczy wybałuszone z przerażenia, a usta ściągnięte w wąską, krwawiącą krechę (widać wcześniej musiał przygryźć sobie wargi). Pobielałymi dłońmi kurczowo ściskał końskie wodze, a butami walił w boki nieszczęsnego wierzchowca jak w bęben. Cokolwiek nas ścigało, musiało budzić w czarnoksiężniku grozę większą nawet niż Belizariusz. Ach, westchnąłem w myślach, dlaczego musisz zawsze wplątać się w kłopoty, biedny Mordimerze?
Leśną ścieżynką wypadliśmy na podmokłą, żółtą od kaczeńców łąkę. Po mojej prawej ręce rozciągało się płytkie, zarośnięte rzęsą rozlewisko, a słońce odbijało się srebrem w niewielkich kałużach czystej toni. I nagle zobaczyłem, że z rozlewiska unosi się jakiś dziwny kształt. Początkowo sądziłem, że to jedynie zwid wywołany takim, a nie innym ułożeniem się gorącego powietrza. Później pomyślałem, że nad jeziorkiem wzniosła się niewielka trąba powietrzna, ale przecież dzień był bezwietrzny. I dopiero trzeci rzut okiem upewnił mnie, że oto z wody unosiła się istota utkana z przezroczystego błękitu. Była mniej więcej wzrostu dwóch ludzi, lecz niezwykle chuda, a jej długie ręce czy macki zdawały się krążyć wokół tułowia w jakimś zadziwiającym tańcu. Nie spostrzegłem, by miała nogi lub stopy, a jednak sunęła bez trudu po zielono–żółtym kobiercu traw oraz kaczeńców. Wydawała się falować i przelewać, ale pomimo to ze sporą prędkością zmierzała w naszą stronę. Ściągnąłem wodze koniowi, zmuszając go do raptownego skrętu w lewo. Czymkolwiek był stwór mknący po łące, wydawało się, że jego celem jesteśmy właśnie my. Neuschalk również dostrzegł wodną maszkarę, gdyż z jego gardła wyrwał się piskliwy krzyk, a czarnoksiężnik w tym samym momencie skręcił tak gwałtownie, że omal nie zsunął się z siodła. Zabalansował przy końskiej szyi, kurczowo wczepił się palcami w grzywę, ale w końcu udało mu się odzyskać równowagę.
– Szybciej, szybciej! – wrzasnął.
Nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy, gdyż i tak wyciskałem już z rumaka wszystkie siły. Ścigająca nas istota jednak również mknęła coraz szybciej i miałem wrażenie, że nawet lekko się zbliża. Obawiałem się, że w końcu będę musiał stawić czoła niebezpieczeństwu, chociaż byłem pewien, iż żadne ostrze nie wyrządzi jej krzywdy. Wszakże była stworzona z wody, a nie widziałem jeszcze, by rzeka lub jezioro cierpiały pod ciosami miecza. Pozostawały jedynie modlitwy, moc naszej świętej wiary oraz zbawienna potęga krucyfiksu. Jednak widzicie, mili moi, istnieją na świecie byty wywodzące się z pradawnych czasów, które nie lękają się chrześcijańskich symboli. Możliwe, że modlitwy i aura mej wiary mogłyby powstrzymać wodny żywioł, ale być może był on tylko bronią sterowaną przez kogoś stojącego poza zasięgiem naszego wzroku. A przecież trudno sobie wyobrazić, aby pozbawiona myśli oraz uczuć woda, uformowana magią w przypominający człowieka kształt, mogła się przestraszyć nawet najżarliwszych modlitw. Święte słowa są w stanie zatrzymać człowieka z mieczem w dłoniach, ale nie potrafią złamać samego miecza.
– W las! – krzyknąłem, gdyż liczyłem na to, że drzewa oraz chaszcze zatrzymają naszego prześladowcę.
Wiedziałem również, że jeśli wodna istota została powołana do życia za pomocą magii, to od czarownika nie może jej oddzielać zbyt duży dystans. Może więc mieliśmy szansę, by uciec? Wierzchowiec Neuschalka potknął się i czarnoksiężnik zawył z przerażenia. Przytulił się do końskiej grzywy i teraz niemal leżał swemu rumakowi na karku, obejmując go ramionami. Obejrzałem się przez ramię. Błękitny maszkaron był coraz bliżej, ale na szczęście zbliżaliśmy się do brzozowego lasu, za którym widziałem już grzbiety wapiennych skał. Mój koń rzęził ciężko, lecz nie zwalniał biegu. I nagle wierzchowiec demonologa potknął się po raz drugi, ale tym razem doktor Neuschalk wyleciał z siodła, jak wyrzucony z procy, i przeleciał przez łeb zwierzęcia, ciężko lądując w trawie. Jedynie cudem uniknął uderzenia kopyt, ale podniósł się ze zdumiewającą szybkością, wyrzucając z siebie równie zdumiewającą litanię przekleństw. Ja tymczasem ściągnąłem wodze, zatrzymałem konia i ruszyłem, by pomóc czarnoksiężnikowi w walce lub ucieczce. Ukształtowana z wody istota sunęła coraz szybciej i teraz już tylko trzydzieści, może trzydzieści pięć stóp dzieliło ją od Neuschalka. Ponieważ była tak blisko, mogłem lepiej się jej przyjrzeć i najbardziej zaniepokoiło mnie, że wokół całego jej tułowia krążyły błękitne wicie przypominające nieco ramiona ośmiornicy. Wyszarpnąłem z pochwy miecz, choć Bóg mi świadkiem, nie sądziłem, aby otrze mogło cokolwiek zdziałać przeciwko temu potworowi. Jednak ruszyłem pędem w jego stronę, z modlitwą na ustach i zawziętością w sercu. Ale nie zdążyłem nic uczynić... Kątem oka zauważyłem, że Neuschalk składa dłonie w jakimś dziwnym geście, usłyszałem, że mruczy coś w niezrozumiałym dla mnie języku, i w tym samym momencie spomiędzy jego palców wytrysnął płomień. Jeśli widzieliście kiedyś katapulty miotające grecki ogień, to to właśnie je przypominało. Oczywiście, rozjarzona kula ognia była najwyżej wielkości dwóch moich pięści, ale bijący od niej żar był tak wielki, iż poczułem, jak przelatując obok mej głowy, spala mi włosy na prawej skroni. Ognista kula ugodziła wodną istotę w sam środek tułowia. Ale nie tylko ugodziła. Ona pękła i rozlała się po całym jej ciele, otulając potwora jakby czerwonym płaszczem. Żywiołak zwinął się w miejscu, skręcił, zawrócił, ale ten ruch tylko podsycił płomienie. Potem widzieliśmy tylko pędzący przez las, płomienisty kształt, pozostawiający za sobą spaloną trawę oraz nadpalone gałęzie.
– Na miecz Pana! – westchnąłem, zdumiony, i schowałem miecz do pochwy.


Głupcy idą do nieba

Zły łotr wrzeszczał niczym potępiony (zresztą słusznie, bo w końcu jak miał wrzeszczeć?), kiedy legioniści przybijali jego dłonie do krzyża. Dobry łotr krzyczeć nie mógł, gdyż przed spektaklem obcięto mu język i zaszyto usta. Jezus górował nad nimi wszystkimi, wpatrując się w przestrzeń bolesnym wzrokiem, a na jego twarzy odbijało się cierpienie. Tymczasem legionista huknął ostatni raz młotem w żelazny hufnal, a krzyż ze złym łotrem uniesiono na sznurze i postawiono. Kobieta, stojąca tuż obok mnie, głośno szlochała, jej synek przyglądał się wszystkiemu z palcem władowanym do ust i wytrzeszczonymi oczami. Ponieważ zły łotr nie przestawał wrzeszczeć (co mogłoby zaburzyć dalszy plan przedstawienia), legionista dźgnął go mocno pod serce ostrzem włóczni. Ukrzyżowany mężczyzna wyprężył się, potem zwiotczał, a głowa opadła mu na ramię. Z ust popłynęła gęsta strużka czerwonobrudnej krwi. Teraz nadszedł czas Jezusa. Grający go aktor (w jego wypadku hufnale wbito pomiędzy palce, między którymi ściskał pęcherze ze świńską posoką) powiódł wkoło wzrokiem i rzekł donośnie:
– Ukorzcie się przed Ojcem i uwierzcie we mnie. Kto mi zawierzy, ten jeszcze dzisiaj będzie sycić się chwałą Bożą!
– Sycić się chwałą? – mruknął ktoś obok mnie. – Na miecz Pana, z roku na rok są coraz słabsi!
Obróciłem się, by spojrzeć, kto wypowiedział te śmiałe słowa, i dostrzegłem mistrza Rittera, poetę, dramaturga oraz aktora. Musiał być wściekły, że nie jemu powierzono przygotowanie jasełek, gdyż z taką inscenizacją wiązały się zwykle wysokie wypłaty. A mistrz Ritter, jak większość artystów, cierpiał na chroniczny niedobór gotówki. W czym niewątpliwie był podobny do waszego uniżonego sługi.
– Piszecie gorsze rzeczy – szepnąłem złośliwie i dałem znak, by nie przeszkadzał.
– Odrzućcie szatana! – niemal krzyknął aktor grający Jezusa. – Oto powiadam wam: nadeszła chwila, w której musicie dokonać wyboru. Miłosierny Bóg mówi moimi ustami: ukorzcie się przed chwałą Pańską!
Jeden z legionistów usiadł nieopodal krzyża i wyciągnął z zanadrza bukłak z winem, drugi złośliwie dźgnął Chrystusa włócznią o stępionym końcu. Tłum zawył złowrogo, a legionista oberwał w głowę zgniłym jabłkiem i odwrócił się, wściekły, szukając wzrokiem tego, kto go zaatakował. Nie znalazł, więc splunął tylko pod nogi i odszedł parę kroków na bok, tak by krzyż z wiszącym Jezusem zasłonił go przed następnymi pociskami.
– Czy to tragedia, czy komedia? – znowu usłyszałem zgryźliwy szept Rittera. Skrzywił usta w niechętnym grymasie i szarpnął wąską, czarną bródkę, którą hodował, zdaje się, od niedawnego czasu, a która nadawała mu wygląd strapionego koziołka.
Tymczasem Jezus smutno zwiesił głowę.
– Nie ukorzyli się przed Panem – rzekł jakby do siebie, ale jego słowa poniosły się głośnym echem, gdyż widownia zamilkła, wiedząc, że zbliża się kulminacyjny moment – Pozostali pełni pogardy, pychy i obojętności. Cóż więc mam robić? – aktor powiódł spojrzeniem po publiczności, jakby oczekując, że właśnie ona mu coś doradzi.
– Ukarz ich! – wrzasnął któryś z wynajętych klakierów, a zaraz potem zawtórował mu tłum.
– Zejdź do nas, Jezu! Ukarz grzeszników!
– Może powinienem okazać litość? – zapytał aktor w przestrzeń.
– Nie! Nie! Dość litości! Ukarz ich!
– Tak! – rzekł mocnym głosem Jezus. – Bo czyż nie jest to litościwy uczynek, gdy zabija się wściekłego psa? Czyż nie chroni się w ten sposób wiernej trzódki? Czy dobry pasterz może pozwolić, by jego stado drżało w przerażeniu przed bestią?
– Nie, nie może! Zejdź i ukarz ich! Zabij bestię!
– Niech się tak stanie! – krzyknął więc aktor, a za jego plecami rozległ się huk i wystrzelił błysk.
Z sufitu opadła jaśniejąca bielą kotara, zasłaniając krzyże. Jednak niemal natychmiast uniosła się z powrotem, tyle że Jezus stał teraz w błyszczącej zbroi, z mieczem w dłoni i w hełmie z szerokim nosalem. Z ramion spływała mu wyszywana złotymi nićmi, purpurowa szata.
– Podmienili aktora – mruknął Ritter, niepotrzebnie, gdyż sam wiedziałem, że pierwszy aktor nie zdołałby się przebrać tak szybko. A publiczność nie miała prawa w tej zamianie się zorientować, gdyż hełm z nosalem nie pozwalał dokładnie dostrzec rysów twarzy.
Legioniści zerwali się w udawanym przerażeniu, które jednak zamieniło się w prawdziwe, kiedy Jezus chlasnął mieczem i ściął jednemu z nich głowę, tak że fontanna krwi z kadłuba bluznęła prosto na publiczność, a głowa potoczyła się na skraj sceny. Oczywiście trwoga ogarnęła tylko drugiego z legionistów, gdyż ten pierwszy zginął, zanim zdążył się zorientować, że spektakl przybrał tak niespodziewaną formę. Mężczyzna próbował zastawić się włócznią, ale miecz Jezusa przeciął drzewce, a potem ostrze wbiło się niemal po rękojeść w pierś ofiary. Legionista opadł na kolana z wyrazem groteskowego zdumienia na twarzy, a publiczność wrzeszczała i klaskała w dłonie. Siwy, sprawiający wrażenie wieśniaka, mężczyzna, stojący tuż przede mną, otarł z wąsa kroplę krwi. Przypatrywał się scenie, wytrzeszczając oczy i mamrocząc coś bezgłośnie.
– No, no – powiedział mistrz Ritter, tym razem z nutą niechętnego podziwu.
Przyznam, że rozwój sytuacji też nieco mnie zaskoczył, gdyż jasełka zwykle nie przybierały aż tak drastycznej formy. Owszem, zły i dobry łotr zawsze byli krzyżowani naprawdę, ale do tych ról wybierano zatwardziałych kryminalistów, skazanych na śmierć przez miejską ławę. Natomiast pierwszy raz zobaczyłem, aby na scenie zabito legionistów, a drugi z odgrywających postać Jezusa aktorów musiał być zawodowym szermierzem, gdyż ciosy wyprowadził z widocznym na pierwszy rzut oka kunsztem. Publiczność była zachwycona, lecz ja zastanawiałem się, kiedy twórcom wpadnie do głowy, żeby uzbrojonego Chrystusa wraz z Apostołami wpuścić pomiędzy oglądającą przedstawienie gawiedź. W końcu Pismo mówiło wyraźnie: tego dnia ulice Jeruzalem spłynęły krwią. Kto wie, czy któregoś dnia inscenizacyjna wyobraźnia autorów nie przybliży mieszkańcom Hez-hezronu dawnych czasów w sposób o wiele bardziej dosłowny, niżby sobie tego życzyli.
Przedstawienie w zasadzie się skończyło, a grający Jezusa aktor podniosłym tonem cytował Świętą Księgę. Do ramion zdążono mu przyczepić złocistą aureolę, a pod sufitem, na sznurach, unosiło się coś białego i skrzydlatego, co wedle zamierzeń twórców miało symbolizować anioła. Mogłem mieć tylko nadzieję, że mój Anioł tego nie widzi, gdyż bywał drażliwy na punkcie swego wizerunku, a także lubił, kiedy okazywano mu szacunek.
– Chodźmy – westchnąłem, ująłem Rittera za ramię i zaczęliśmy się przepychać przez tłum.


Dodano: 2006-06-16 14:19:08
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS