NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Podrzucki, Wawrzyniec - "Mosty wszechzieleni"
Wydawnictwo: Runa
Cykl: Yggdrasill
Data wydania: Marzec 2010
ISBN: 978-83-89595-60-7
Oprawa: miękka
Format: 125x185 mm
Liczba stron: 336
Cena: 29,50 zł
Ilustracja na okładce: Przemysław Truściński
Tom cyklu: 3



Podrzucki, Wawrzyniec - "Mosty wszechzieleni" #1

ROZDZIAŁ 2

— Kreuff, zatrzymaj się na chwilę!
Żadnej odpowiedzi, jakby wołał do nosorożca, który szarżuje ślepo, dopóki jakiś pień baobabu nie stanie mu nagle na drodze.
— Kreuff, do diabła!
— Co? — rzucił tamten z irytacją, nie zwalniając kroku.
— Na Boga, wytłumacz mi przynajmniej, co zamierzasz?
— Gołymi rękami wyrwać jej neuromotor i rozdeptać go jak pluskwę!
— Wyrwać? Komu wyrwać?
— Jej.
— Jakiej jej?
Dobry Jezu, czy to pasmo koszmarnych niespodzianek kiedyś wreszcie się skończy? Hansen pragnął jedynie przysiąść gdzieś w spokoju i porozmawiać. Tyle miał pytań, tyle przeżył nieprawdopodobnych zaskoczeń i wstrząsów i tyle sobie obiecywał, decydując się na pozostanie z Kreuffem. Ale ten człowiek, którego znał zresztą niezbyt blisko i subiektywnie licząc, ostatni raz widział zaledwie przed kilkoma miesiącami, okazał się w tym względzie gorszy nawet od Kutsheby i sekretarza Sterna. Na dodatek zmienił wygląd, jakby Nils i bez takich sztuczek nie był wystarczająco skonfundowany. Barokowo odziany dżentelmen w średnim wieku z wyglądu bardziej już przypominał prawdziwego Kreuffa, lecz zachowaniem w najmniejszym stopniu. Szalony świat pełen szalonych ludzi, myślał Nils, biegnąc w ślad za kolegą przez dziedziniec zasłany okruchami kolorowego szkła. Czyżby i mnie groziło zarażenie się ich obłędem? Może nie będzie na to dość czasu...
— Kreuff, zaczekaj, jakiej jej?
— Czekałem już dostatecznie długo. — Kawałek witraża chrupnął pod obcasem i osypał się po stopniach jak zamarznięte łzy. — Za długo.
— Do licha, jeśli chcesz, żebym ci w czymś pomógł...
— Dzięki, dam radę w pojedynkę.
— To po diabła mnie tu ciągniesz?
— Dobre sobie, ja go ciągnę! — Noel odwrócił się ku niemu, rozbawiony. — To tyś się do mnie przyczepił.
— A co miałem zrobić?
— Mogłeś się zabrać z Thomasem i resztą.
— Wolałem zostać z kimś, kogo znam. To znaczy, wydawało mi się, że znam — dodał Hansen cierpko.
— Właściwie, czego ty ode mnie chcesz? — Noel podjął wspinaczkę krętymi schodami.
— Pogadać.
— Pogadasz z Helen, jak już ją dorwę. Dam ci na to całe trzy minuty po starej znajomości. Już teraz myśl, jak najlepiej je wykorzystać.
— Czemu tylko trzy? — Rad nie rad, Hansen pośpieszył za Kreuffem i zatrzymał się gwałtownie w połowie spirali. — Zaraz, chyba nie myślimy o tej samej osobie?
— Skąd ja mam wiedzieć, o kim myślisz? — Głos dobiegł z galerii nad głową Nilsa.
— O Bjorg, ale...
— Brawo, profesorze, piątka z plusem za prawidłową dedukcję.
Hansen na sekundę oniemiał, a potem dogonił Noela przeskakując po dwa stopnie naraz.
— Czekaj no, nie mów, że ona tu jest, że ją też odtworzyli! — Nils złapał go za rękaw. — I kogo jeszcze? Kreuff, na miłość Boską, kogo jeszcze z naszego zespołu?
— Puszczaj! — Noel wydarł rękaw z dłoni osłupiałego Hansena.
— Nie, to wszystko jest coraz bardziej niesamowite. — Nils rozkręcił się na całego. — Ja, ty, a teraz powiadasz, że Helen! Czyli ściągają nas tutaj jednego po drugim — nie, to musiało być tak, że ją obudzili jako pierwszą, a ona widząc, co się dzieje, zaczęła szukać pozostałych. Ale kto to koordynuje, u licha, i gdzie przetrzymują resztę? Wiesz może? Widziałeś się z nimi? Chwileczkę, czy Carlos też miał taki implant, jak mój? Pewnie miał, dlaczego by nie. Niewątpliwie Segovia byłby tu potrzebny w pierwszej kolejności, bo chyba tylko on, jako meta-lingwista miałby jakąś szansę kompilacji interfejsu de novo. No i Igor z tym swoim darem syntetycznego myślenia. Nawet Helen ustępowała mu na tym polu... Ha! Ten dwulicowy Kutsheba na pewno świadomie to przede mną zataił, ale niech mu tam. Dobrze, że jednak zostałem z tobą, że posłuchałem instynktu. Tak, Segovia, Moskevsky, do diabła, może Boyle-Kriste również! Z taką grupą można by już przeanalizować rzeczy dogłębniej, prześledzić je wstecz i wyłuskać ewentualne błędy w instrukcjach. Trudne, ale nie niemożliwe, zwłaszcza gdy zaatakujemy problem wspólnymi siłami!
Kreuff nagle przystanął i odwrócił się.
— Tylko czemu nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? — Podniecony Hansen doszlusował do niego jednym skokiem. — Gnasz jak wariat, mruczysz coś do siebie, a o czymś takim, o czymś tak rewelacyjnym ani piśniesz!
— Więc ci powiem, żebyśmy nie musieli do tego wracać — zaczął Noel, powoli cedząc słowa. — Nie będzie żadnej dogłębnej analizy ani żadnego zbiorowego wysiłku na rzecz ratowania świata. Nigdy. Segovia, Moskevsky, Boyle-Kriste, Okselmund, Lakhamaria, McCormick, Wilson, Berger — wszyscy oni zginęli. Potopieni w Atlantyku, spaleni przez lawę, pogrzebani żywcem pod milionami ton skał, wymazani po wieczność z rejestru przez tę twoją uwielbianą Bjorg! Nie będzie żadnej starej grupy, profesorze, już ona o to zadbała.
— Ale przecież ja jestem! — zaoponował Hansen.
— Jesteś jaszczurem, który na przekór logice dziejów prześlizgnął się między epokami — prychnął Kreuff. — Twoja reinkarnacja to zupełny przypadek albo ukoronowanie zabiegów jakiegoś obsesjonata nie gorszego ode mnie. Kogo to jednak teraz obchodzi? Ktokolwiek na ciebie liczył i wierzył w twój mit, musi być nieziemsko rozczarowany, profesorze, bo ta dziwka po raz kolejny okazała się szybsza.
— Nie mów tak o Helen.
— Jak? Dziwka, jędza, psychopatka, mega-morderczyni? Nie podoba ci się żadne z tych określeń? Mam to gdzieś! — syknął Kreuff, momentalnie tracąc cały swój dotychczasowy spokój. — Organicznie niezdolna do nienawiści, powiadasz? Nie, profesorze, to ja taki byłem. A teraz mam to słowo wyryte trwale w duszy jak jakąś cholerną inskrypcję. Przez z górą trzysta lat ludzie wygrzebywali się z bagna, w które wpakowała ich Helen i jej banda pomyleńców. Trzysta lat horroru, dla którego nie ma zapewne nawet miejsca w twojej archaicznej wyobraźni. To jej, wspaniałej i z gruntu szlachetnej Helen, zawdzięczam najgorsze wspomnienia i koszmarne sny, które dręczą mnie po dziś dzień. Jeśli więc znowu zaczniesz jakiś hymn pochwalny na jej cześć, to przysięgam, że się naprawdę wkurzę!
Gdzieś z wysoka doszedł brzęk pękającej szyby. Hansen zasłonił się odruchowo przed ewentualnymi odłamkami, lecz także przed nagłą furią swego niegdysiejszego współpracownika. Podobieństwo do tamtego gadatliwego wesołka, od początku jedynie zewnętrzne, znikło teraz całkowicie pod maską zacietrzewienia. Najgorsze to mieć kompana w szaleńcu i przewodnika w kimś całkowicie zatraconym. Dragan, choć także śniący na jawie, wiedział przynajmniej, gdzie sen się kończy i rozpoczyna rzeczywistość. Rudowłosy młodzian był typem nieco nadpobudliwym, ale szczerość patrzyła mu z oczu, pilot zaś okazał się najnormalniejszą ze wszystkich poznanych tu dotychczas osób.
Psiakrew, zła decyzja, dotarło poniewczasie do skołowanego Nilsa. Postąpiłby jednak słuszniej, zostając z tamtymi. Albo jeszcze lepiej, gdyby na razie w ogóle zrezygnował z towarzystwa. Los samotnika nie był dlań niczym nowym, przeciwnie, zawsze raczej stronił od ludzi i trzy osoby to już dla niego był tłum. Wyobcowanie stanowiło bolączkę innego rodzaju, lecz prawdę rzekłszy, czyż nie mniej obco czuł się na ulicy Nowego Jorku bądź San Francisco? Rola popychadła i piątego koła u wozu też podobała mu się coraz mniej. W końcu nie był zniedołężniałym starcem ani imbecylem. Kalifornia też była dlań magiczną krainą, gdy w wieku piętnastu lat wyruszał do niej z małego miasteczka w Tennesee, a mimo to nie najgorzej sobie poradził.
— Zbyteczna groźba. Ja już sobie idę.
— Co?
— Idę sobie. — Nils wepchnął demonstracyjnie ręce do kieszeni.
— A można wiedzieć, dokąd? — Kreuff zerknął na niego zdziwiony.
— Ziemia ciągle jest duża — odrzekł Hansen wymijająco.
— I niebezpieczna jak nigdy.
— Mam rozumieć, że od dwudziestego pierwszego wieku prawdopodobieństwo rozjechania na ulicy bądź otrzymania ciosu nożem pod żebro dla paru groszy wzrosło eksponencjalnie?
— Doprawdy, twoje poczucie humoru...
— Nie? — przerwał mu Hansen z sarkazmem. — W takim razie, skoro zasadniczo nie mam się czego obawiać, to żegnam.
— O, jasna macierz! — zniecierpliwił się Kreuff. — Przestań stroić te idiotyczne fochy i chodź.
— Ale ja już nie chcę, dziękuję. — Nils pozostał na miejscu.
— Chodźże, mówię!
— I czemu nalegasz? Przecież jeszcze przed chwilą miałeś mnie za kulę u nogi.
— Jezu... — Noel sapnął, zirytowany na dobre. — Powiedziałem coś takiego?
— Mniej więcej.
— Więc przepraszam — wycedził Kreuff, aczkolwiek jego mina nie do końca odpowiadała słowom. — Śpieszę się, to dlatego. No to co, idziesz?
— Pod warunkiem, że odtąd będę traktowany przez ciebie jak partner, a nie jak niedorozwinięte dziecko.
— Zgoda, na wszystko zgoda, tylko ruszmy się wreszcie!
Półkolista galeria zaprowadziła ich do następnych schodów, te zaś na kondygnację zdecydowanie wyższą od poprzedniej, aczkolwiek Hansen mógłby przysiąc, że maszeruje w dół. Jak oni to robią, zastanawiał się zdumiony, poprzez sprytną grę świateł, manipulację lokalnym kontinuum czasoprzestrzennym, czy może percepcją obserwatora? Jednak dziwaczności krużganków nie sposób było złożyć na karb czysto iluzjonistycznej sztuczki. Nils znalazł się nagle pośrodku scenografii a la Salvador Dali. Na pierwszy rzut oka było to patio jakiegoś śródziemnomorskiego maison, z kwietnym dywanem i urokliwie szemrzącą fontanną na centralnym punkcie. Tyle tylko, że wszystkie poszczególne części tego surrealistycznego dziedzińca przesuwały się swobodnie względem siebie! Łuki podcieni nie zgrywały się ani nawzajem, ani z pozornie wspierającymi je kapitelami, kolumny defilowały w powietrzu niczym procesja skamieniałych mniszek, alabastrowa czasza wodotrysku nie miała pod spodem nic prócz falujących łagodnie źdźbeł trawy, a ponad wszystkim unosił się masywny czworoboczny postument z wieńcem rzeźb przypominających skrzydlatego boga Quetzalcoatla, niepodtrzymywany niczym prócz technologicznego czarodziejstwa tej epoki.
— Matko Boska, co ci ludzie jeszcze tu robią, mając do dyspozycji takie możliwości techniczne?
— Nils, proszę! — zawołał Noel z przeciwległego rogu dziedzińca. — Mnie się naprawdę cholernie śpieszy, a i tobie powinno.
Powinno? Hansen miał w tej kwestii nieco odmienne zdanie, ale odechciało mu się spierać z wariatem. Kreuff poczekał uprzejmie, aż profesor do niego dołączy, i przez niewielką furtę w ścianie wkroczył do jeszcze jednej klatki schodowej. Esher byłby zachwycony, przemknęło przez myśl Hansenowi, wstępującemu na stopnie z geometrycznie doskonałych, malachitowych prostopadłościanów. Wszędzie schody. Ruchome tym razem, bo płynące samoistnie na podobieństwo eskalatora bez poręczy ani jakichkolwiek widocznych mechanizmów nośnych. Trzeba było pewnej dozy odwagi oraz wiary, żeby z nich skorzystać, nawet gdy rozum zapewniał, że kamienne płyty nie odfruną spod nóg. Jakoż nic takiego się nie stało, i po krótkiej przejażdżce Nils stanął w gotycko sklepionej nawie, prześwietlonej niczym oranżeria. Skąd jednak padał ten słoneczny blask, trudno było powiedzieć, okien bowiem ów katedralny przestwór nie miał żadnych. Mnóstwo za to było tu jakichś abstrakcyjnych kompozycji wyrzeźbionych nie tyle z materii, co ze światła i ruchu.
— Coś fascynującego... — Hansen zbliżył się do jednej z takich "rzeźb". — Właściwie to gdzie my jesteśmy?
— Gdzieś, gdzie w każdej chwili możemy dostać w łeb — Kreuff rozejrzał się po wielkiej sali. — Gdybyś był łaskaw trzymać się blisko mnie... Krew jasna, zejdź z widoku! Albo czekaj...
Ktoś nadchodził ku nim, i to dość żwawo. Noel pospiesznie odciągnął Hansena na bok.
— Chciałeś mi pomóc, prawda? — Nils przytaknął. — No to być może będziesz miał okazję. Posłuchaj: dwa razy burrito z marynowaną wołowiną i sosem chili, jedna porcja fahitas z cebulką i trzy piwa, na wynos.
— Tobie już kompletnie odbiło? — Hansen popatrzył zbaraniały na Kreuffa.
— Bynajmniej, sprawdzam tylko twój komplant, tak na wszelki wypadek.
— Mój co?
— Potem ci wyjaśnię — odrzekł Noel, spoglądając ponad ramieniem Nilsa w głąb nawy. — Dobra, w jakim języku to powiedziałem?
— Po naszemu — warknął Hansen zły na Kreuffa, który najwyraźniej nie potraktował ich partnerskiej umowy serio. — To znaczy, pierwsze trzy słowa były po hiszpańsku, ale potem przeszedłeś na angielski.
— W porządku, wszystko gra — odetchnął Noel. — Ze świeżymi neuromotorami nigdy nic nie wiadomo. A teraz druga sprawa: jakby coś, to jesteśmy parą kupców podróżującą w interesach, nieco tutaj pogubioną.
— Ja już chyba bardziej pogubiony być nie mogę — mruknął Nils. — No i co dalej?
— Cicho!
Hansen odwrócił się i po raz kolejny skonstatował, że pomieszanie dreszczowca z wodewilem to chyba najwłaściwsza definicja tego pokręconego świata. Do nawy wpadł bowiem z jakiegoś bocznego korytarza żołnierz, wyglądający kropka w kropkę jak piechur napoleońskiej Wielkiej Armii. Wąskie sztylpy, dwurzędowa tunika, tornister, w którym ponoć każdy nosi marszałkowską buławę i czapka z pióropuszem, a w ręku długa strzelba. Echo podkutych obcasów odbijało się od sklepienia i Nils tylko czekał, kiedy w ślad za tym wojakiem do sali wparuje cały tłum jemu podobnych, krzycząc "Vive la France!".
— To jeden z gwardzistów de Molhera, chyba nawet poznaję ten pysk — szepnął Noel i już zdecydowanie głośniej zawołał: — Hej, młodzieńcze!
Żołnierz zauważył wcześniej dwóch jegomościów i nawet posłał im przelotne, nieco zaskoczone spojrzenie, ale kroku nie zamierzał zwalniać.
— Młodzieńcze, tylko na moment, por favor — powtórzył Kreuff błagalnym tonem.
Gwardzista przystopował niechętnie.
— Gracias, jak widać nie wszyscy tu jeszcze ogłuchli — Noel pokłonił mu się głęboko. — Bądź tak dobry, człowiecze, i wskaż nam drogę do apartamentów szlachetnego don Ignacia.
— Apartamentów? To w innym skrzydle.
— Czyli, w którym?
— Senhor, ja mam ważne rozkazy...
— Naturalnie, służba to służba — rzekł Kreuff z pełnym zrozumieniem. — Daj nam tylko wskazówkę, pokaż kierunek, a dalej już jakoś sobie poradzimy.
— Mnie takich informacji udzielać nie wolno ani wpuszczać obcych do maestario — Gwardzista zmarszczył brwi. — W ogóle, co wy za jedni?
— Delegaci Gildii Kupieckiej, których pan de Molher oczekuje od ponad tygodnia. — Kreuff podkreślił te słowa dumnym wysunięciem podbródka. — Mamy odpowiednie listy polecające i mikroglejt.
— Pokazać. — Żołnierz rozkazał natychmiast.
— Mój towarzysz się nimi opiekuje. — Kreuff wskazał na Hansena, nie spuszczając przy tym oka z gwardzisty.
Ten odwrócił się do Nilsa, który najpierw zrobił zdziwioną minę, a potem, na dyskretny znak dany mu przez Noela, zaczął grzebać po kieszeniach, niby to w poszukiwaniu rzeczonych dokumentów. Gwardzista stał teraz odwrócony do Kreuffa plecami, przekładając wielgachny karabin z ręki do ręki. W końcu, zniecierpliwiony, postawił broń przy nodze i wsparł się na lufie łokciem.
— Coś nie ma tych... Carran!
Pozbawiony nagle swej podpórki zachwiał się i wykonał szybki półobrót dla złapania równowagi, omal nie nadziewając się nosem na szczerbinkę własnej rusznicy.
— O, Santa Matilda!
— Gdzie jest de Molher? — Kreuff, zmieniwszy momentalnie ton z uniżonego na władczy, dźgnął go lufą w policzek.
— N-nie wiem.
— Nie?
— Jakiś czas temu był w swoich pokojach, ale teraz to naprawdę nie wiem, bo wysłał nas na przeszukiwanie głównego kompleksu.
— Ma straż?
— Hę?
— Pytam, czy ktoś pilnuje tych jego pokoi.
— Zazwyczaj...
— A gabinetu? Na pewno domyślasz się, o którym mówię, taki z ogromnym biurkiem i kasetonami na suficie.
— Nie wolno mi...
Lufa przemieściła się ku grdyce gwardzisty, wciąż spokojnego i w miarę pewnego siebie. Kiedy jednak Kreuff, którego palce od jakiejś chwili błądziły po gładkiej kolbie odnalazł to, czego szukał i broń pisnęła cichutko, oznajmiając zwolnienie blokad, nastrój żołnierza momentalnie się zmienił.
— Myślałeś, że nie mam pojęcia o zabezpieczeniach osobistych, co? — Noel uśmiechnął się jadowicie. — No to już nie myśl, tylko grzecznie rób, co każę. Pamiętasz moje pytanie?
— Tak, senhor.
— Więc odpowiadaj.
— Dwóch reprezentacyjnych, zawsze na widoku...
— Zgadza się.
— I dodatkowa para w sekretnych wartowniach.
— Można ich jakoś ominąć?
— Szutami wewnątrzściennymi.
— Czym?
— Systemem ukrytych przejść, którymi niewielki oddział może być szybko przerzucony do każdego z pałacowych pomieszczeń. Ale bez wyraźnego rozkazu i klucza referencyjnego nie ma tam wstępu.
— To po cholerę w ogóle o nich mówisz?
— Pytałeś, senhor.
— Chłopcze, nie drażnij się ze mną. — Oczy Kreuffa zwęziły się. — Jak można niezauważonym prześlizgnąć się do komnat don Ignacia?
— Nie można.
— Sakkrabar, jemu się chyba zdaje, że to jakaś loteria fantowa. — Kreuf zdzielił go szybkim kopniakiem w krocze.
Gwardzista jęknął z bólu, a potem ryknął już na całego, kiedy jego dłoń rozbryznęła się jak potraktowany maczugą arbuz.
— Oouuaa, madre de Dios, o, madre!! — zaskowyczał, padając na kolana i tuląc zmasakrowaną rękę do piersi.
— Jezu Chryste, co ty wyprawiasz?! — Hansen nie wierzył własnym oczom. — Wariat, no, kompletny wariat!
Kreuff zignorował krzyki Nilsa i kontynuował beznamiętnie:
— Ostatni raz pytam, jak można niepostrzeżenie przejść do komnat Ignacia?
— Jest... jest jeszcze sekretny pasaż dla pewnych dam — wykrztusił otępiały z bólu gwardzista.
— Chciałeś powiedzieć, dla kochanek de Molhera — poprawił Noel drwiąco. — I tym razem żadne klucze ani hasła nie są potrzebne?
— Nie, senhor.
— A więc prowadź.
— Do cholery, Kreuff, stój! — Hansen rozejrzał się rozpaczliwie za czymś, co mogłoby posłużyć choćby za prowizoryczny opatrunek, lecz nadaremnie. — Nie możesz tak! Przecież on się wykrwawi!
— Nic podobnego — Noel bezceremonialnie pchnął gwardzistę lufą w podbrzusze. — No już, wstawaj.
— Zróbmy mu chociaż jakąś opaskę, żeby zatamow...
— Nils! — Słowo zabrzmiało niczym trzask bicza i Hansen cofnął się, jakby naprawdę smagnięto go rzemieniem. Kreuff poderwał gwardzistę za przegub okaleczonej ręki, którą tamten wcisnął sobie głęboko pod ramię. — Widzisz to? Ani kropli krwi, mundur zasklepił ranę automatycznie. Kto wie, może nawet sukinsyn jest retroformatowany i za tydzień dłoń mu odrośnie, o ile wcześniej nie odstrzelę padalcowi łepetyny. To tylko improwizacja, gra na zwłokę, a ty mu jeszcze pomagasz, jasna krew. Przez to wszystko gad zapewne miał czas zaalarmować pozostałych. Zaalarmowałeś ich, prawda?
Milczenie pobladłego gwardzisty było wystarczającym potwierdzeniem.
— I tak zdążę. — Noel złapał żołnierza za pas tornistra, okręcił i pchnął do przodu. — A jeśli nie, to domyślasz się, co się stanie, hm? No, ruszaj.
Z galerii świetlnych posągów przeszli do jednego z bocznych korytarzy i po raz kolejny Nils stanął przed barierą semantyczną, albowiem "korytarz" to z definicji zazwyczaj rura z otworami na obydwu końcach. Tutaj zaś posuwali się raczej czymś na kształt wąwozu o ścianach wyłożonych pachnącym drewnem i suficie z obłoków przesuwających się na tle błękitnej wstęgi nieba.
— To tu? — Krótkie pytanie Kreuffa sprowadziło go z tych obłoków na ziemię.
— Tak.
Gwardzista zatrzymał się przy niewielkiej fontannie pośrodku korytarza. Co prawda terakotowej misy nie wspierało tym razem żadne tajemnicze pole siłowe, lecz normalny, kamienny postument, jednak ozdabiające ją trzy alabastrowe nimfy nie były już takie zwyczajne, gdyż zamiast sterczeć martwo jak takim figuratywnym ozdobom przystoi, tańczyły, zaczerpując raz po raz powietrze do miniaturowych dzbanów i wylewając je, cudownie przemienione w wodę, do misy.
— Żadnego wejścia nie widzę.
W odpowiedzi żołnierz przyłożył dłoń do panelu, który po prostu zniknął. Noel zajrzał ponad jego ramieniem w głąb sekretnego przejścia dla zakochanych, jeśli można było wierzyć słowom gwardzisty. Półmrok, nieokreślony aromat i nic więcej.
— Dobra, właź pierwszy.
Przejście było zbyt wąskie, by poruszać się nim inaczej, jak tylko gęsiego. Przez kilkanaście metrów ich przewodnik człapał posłusznie, lecz kiedy tunel przeszedł w spiralną rampę ruszył przed siebie niczym sprinter, zostawiając Kreuffowi tornister w garści. Hansen poczuł w uszach nagłą zmianę ciśnienia i odwrócił się — otwór wejściowy do tunelu zasklepił się równie nagle, jak się przedtem pojawił. A przed nimi jedna wielka niewiadoma.
— Wspaniale. — Jego westchnienie odbiło się zadziwiająco gromkim echem jak na tak ograniczoną przestrzeń. — Klasyczna pułapka.
Ostatnie słowa wypowiedział do pustki, bo ochłonąwszy z zaskoczenia, Noel rzucił się w pościg za gwardzistą. Gdzieś z góry doleciał krótki, urwany krzyk, zwielokrotniony upiornym pogłosem. Hansen zamarł, a potem cofnął się gwałtownie na widok turlającego się ku niemu czerepu.
— Jezus Maria...
— Nils, gdzie jesteś? — usłyszał z głębi tunelu.
— Tutaj. — Hansen wyminął na sztywnych nogach bezgłowe ciało żołnierza. — Jezu Chryste... Co tam się stało?
— Ten dureń wlazł prosto na kurtynę fazotranslacyjną.
Noel czekał nań u szczytu ślimacznicy, opromieniony delikatną poświatą wpadającą przez wąskie drzwi w ścianie rampy.
— I przy okazji zablokował czujnik, cóż za uprzejmość — mruknął przestępując, a właściwie depcząc zdekapitowane zwłoki, które runęły przez próg i nie sposób ich było wyminąć. — Głupi to jednak ma szczęście.
— Chyba nie mówisz o nim? — Hansen usiłował okazać większy szacunek dla ciała, latać jednak nie umiał, więc chcąc nie chcąc poszedł w ślady Noela.
— Skądże, o sobie. — Kreuff poprzestał na tym lakonicznym stwierdzeniu, rozglądając się nerwowo po obszernej, bezludnej komnacie. — Ale drań nie łgał, to rzeczywiście ten sam gabinet. No, to teraz poczekamy sobie na naszego sympatycznego gospodarza. Niespodzianka, de Molher, niespodzianka... Nils, nie widzisz jakiegoś lustra?
— Nie — bąknął Hansen, nawet się nie rozglądając.
Dostrzegł za to iście gargantuiczne biurko i parę foteli. Też wielkich i nader fantazyjnie rzeźbionych w ciemnym drewnie, ale przynajmniej wyglądały jak normalne meble, a nie jak senne fantazje. Zachęcająco normalne, z rozłożystymi oparciami i szerokim podnóżkiem, na którym można było wygodnie oprzeć zmęczone stopy.
W jednej chwili Hansen poczuł ogromne znużenie, nie mające nic wspólnego z jego fizyczną kondycją, i uświadomił sobie niby drobny fakt, że od momentu swej rezurekcji nie siedział jeszcze ani razu na zwykłym krześle. Kreuff znów przestał się nim interesować, krążąc niczym śledczy po całym pomieszczeniu i zaglądając to za kwadratowe kolumny, to znów przypatrując się nad wyraz uważnie pięknym, sufitowym kasetonom. Czego tam szukał, było dla Nilsa tajemnicą i w gruncie rzeczy nie śpieszył się, by drążyć naturę owego sekretu kolejnymi pytaniami. Usiąść i pomyśleć choć przez minutę w spokoju, to wszystko, czego teraz pragnął.
Biurko miało imponujący blat, zimny i nieskazitelny jak szkło albo zamarznięta tafla wody w kwadratowej studni bez dna. Hansen opadł na jeden z foteli i zapatrzył się tępo w obsydianową gładź. Czy to naprawdę jego twarz w niej się odbijała, czy raczej kogoś dziwnego i równie obcego, jak ten pokręcony Noel?
— Znalazłem ci lustro — rzucił obojętnie, nie zmieniając pozycji.
— Tak? Gdzie? — Kreuff natychmiast zaprzestał oględzin czegoś w narożniku komnaty.
— Siedzę przy nim.
— Mówisz o blacie?
— Mhm.
— Dobre i to, aczkolwiek... — Noel zatrzymał się wpół kroku i przechylił głowę, zaintrygowany. — Hej, a co tu jest?
Hansen już wcześniej dostrzegł migotliwe kreski, które w równym rzędzie wisiały kilkanaście centymetrów nad biurkiem, ale nie poświęcił im większej uwagi. Noel jednak z miejsca się nimi zainteresował.
— Ha, monitory! Cały system podglądu, a niech mnie! Chwileczkę, czy to nie jest taras, na którym zaparkowaliśmy zanzura? Przekleństwo, nic nie widzę w tym tłumie!
Wiedziony ciekawością Nils wstał i przeszedł dookoła biurka. Kreski od razu zamieniły się w szereg prostokątnych hologramów, każdy przedstawiający inną scenę.
— To jakiś wiec? — spytał, podążając za wzrokiem Kreuffa.
— Co? Nie, po prostu ludzie wygnani strachem na otwartą przestrzeń. Chociaż z drugiej strony rzeczywiście wygląda, jakby ktoś tam do nich przemawiał. Cholera, gdzie tu jest jakieś powiększanie?
Noel objechał dłonią blat poniżej monitorów, potem tuż nad nimi, zajrzał nawet pod stół, ale nie przyniosło to efektu. Hansen odsunął się, zerkając zza jego pleców na pogruchotane fragmenty jakiejś budowli, ogród widziany z lotu ptaka, na grupki ludzi pośród szklanych ruin i wnętrze jakiegoś pokoju z wielkim łożem. Coś jak kamery ochrony w banku, pomyślał, tyle że jakość obrazu nieporównanie lepsza.
— A, nie wiem, i nie mam czasu teraz szukać. — Kreuff przyciągnął go za rękaw. — Nils, obserwuj je i patrz, czy nie zobaczysz gdzieś wysokiego, czarnowłosego typa w granatowo-szarym uniformie, a ja tymczasem...
Nie dokończył. Drzwi do gabinetu otwarły się nagle i Kreuff stanął oko w oko z dwójką przykucniętych, złożonych do strzału gwardzistów de Molhera. Trzeci, również z odbezpieczonym orężem, zakomenderował stanowczo:
— Hola, senhor, ani kroku! Odłóż powoli broń i z podniesionymi rękami zostań tam, gdzie jesteś. To samo dotyczy twojego towarzysza.
Przerażony Hansen bezzwłocznie zastosował się do rozkazu, Kreuff jednak ani myślał. Przeciwnie, wyprostował się na całą wysokość i ostentacyjnie zaprezentował zdobyczną strzelbę.
— Odłóż ten miotacz, senhor, natychmiast. — Gwardzista wziął głowę Noela na celownik. — Nie myśl o niczym innym.
— Proszę cię, zrób, jak mówią — wyszeptał Nils, świeżo jeszcze mając w pamięci karabinierów Synodu.
— To te same draby, którym dałem się wtedy złapać — odparł równie cicho Noel. — Ale już drugi raz sobie na to nie pozwolę.
— Liczę do trzech, senhor. — Przywódca miniaturowego oddziału wycedził słowo po słowie. — Raz, dwa...
Na "trzy" Kreuff zmienił się w rozmytą smugę, tak błyskawicznego dał nura w bok. Gwardziści huknęli ze wszystkich luf jednocześnie i oślepiony plazmowymi eksplozjami Hansen rzucił się w panice pod stół.
— Wariaci, jeden w drugiego — wymamrotał, skuliwszy się za potężną nogą biurka. Nie śmiał nawet głośniej odetchnąć w obawie, że ci przebierańcy rozniosą go salwami po ścianach. — Koniec przygód, dajcie mi święty spokój. Hej, tam, poddaję się, nie strzelać!
Odpowiedziała mu głucha cisza, a potem czyjś z lekka stłumiony rechot. Nils wyjrzał lękliwie. Noel krzywił się w uśmiechu, nawet nie draśnięty. Żołnierze także wyglądali na całych, miny jednak mieli o wiele głupsze. Nikt już nie pruł do nikogo ze śmiercionośnych urządzeń, wszyscy tylko gapili się na siebie.
— Carrades! — syknął ten z kozią bródką. — Bez autoryzacji Derrata nie wejdziemy, a czort wie, gdzie on w tej chwili jest.
— Zawiadommy don Ignacia — podpowiedział nieśmiało ten z prawej.
— Już próbowałem. Nie ma kontaktu. — Kozia bródka ściągnął frasobliwie wargi.
Hansen, wciąż na czworakach, wygramolił się ostrożnie spod biurka.
— Kreuff? O co chodzi?
— O to, że i wśród najwierniejszych pretorian znajdą się zawsze jakieś sprzedajnie psy — rzekł Noel głośno i dobitnie, nie do niego jednak, lecz na użytek skonsternowanych gwardzistów. — Chwalić Boga, że nasz pan de Molher nie ma sobie równych w przezorności.
— Nie rozumiem, przecież strzelali do nas.
— Przez żaluzję temporalną to można co najwyżej poobrzucać się wyzwiskami. — Kreuff skrzyżował nonszalancko ręce na piersiach. — Ciśnij w nią jednak cegłą, a z drugiej strony wyleci piasek o ziarenkach mniejszych od długości Plancka, metaforycznie rzecz ujmując. Niewidoczne, ruchome tafle przesuwają czas o sekundy, minuty albo i całe godziny względem lokalnego kontinuum. Właściwie w ogóle nie powinienem widzieć ani słyszeć tych szubrawców, ale ten system ma najprawdopodobniej jakiś półprzepuszczacz. Co ma tę wątpliwą zaletę, że mogę przyjrzeć się ich parszywym gębom po raz ostatni.
To rzekłszy, zbliżył się do drzwi i utkwił zimny wzrok w dowódcy.
— Albowiem nie sądzę, byście doczekali jutra.
— Raczysz sobie żartować, senhor — zarechotał kozia bródka. — I doprawdy nie wiem, czemuś taki wesoły, zważywszy że tkwisz w potrzasku jak szczur.
— Potrzask? — Kreuff popatrzył nań tak złowieszczo, tak oskarżycielsko, że tamten stąpnął mimowolnie do tyłu. — To raczej wy, żołnierzu, wpadliście właśnie po szyję w gówno. Zastanawiam się właśnie, czy zostaniecie jedynie wychłostani, czy też don Ignacio każe was publicznie stracić za współudział w spisku.
— Co takiego? — Gwardzista momentalnie znieruchomiał. — O czym ty, do diaska mówisz, człowiecze?
— O zamachowcu-mannekenie, pojmanym przed kilkoma godzinami. — Kreuff przygwoździł go wzrokiem — A także o jego młodocianej wspólniczce, która jakoś dziwnie łatwo wymknęła wam się z rąk. Przypominasz sobie, jeden z drugim? Rzecz jasna tę małą bez trudu schwytano i równie szybko nakłoniono do zeznań. W międzyczasie jednak zamachowcowi udało się zbiec, mimo iż ponoć zamknęliście go w najszczelniejszym z więzień. Ktoś mu na pewno w tym dopomógł, ktoś z najbliższego otoczenia don Ignacia.
— Więc niech te osoby się martwią, senhor, gdyż my nie mamy z tym absolutnie nic wspólnego. Kapitan Derrat bezwzględnie poświadczy.
— Wasz kapitan też jest na liście. Rozumiesz, do czego zmierzam?
— Chyba do tego, bym własnoręcznie wyrwał ci język za zniewagi!
— Ogłuchłeś, synu? — Kreuff wziął się pod boki. — Don Ignacio wie już, że należycie do zmowy.
— Ale to jakieś haniebne oszczerstwo! — Kozia bródka wykrzyknął z największym oburzeniem.
— I cóż, jeśli nawet? — Noel wykrzywił szyderczo kąciki ust. — W tym momencie pan de Molher pragnie jedynie krwi. Czyjejkolwiek, byle dużo.
Zamilkł czekając, aż rzucone przezeń ziarno trwogi napęcznieje w sercach trójki gwardzistów. Długo czekać nie musiał. Ci nieszczęśnicy żyli w atmosferze przypominającej dwór bizantyjski albo Rosję z lat trzydziestych dwudziestego wieku, gdzie intrygi, zdrady i egzekucje były na porządku dziennym. Nieważne zatem, czy w słowach Kreuffa była prawda. Ważniejszy był strach gwardzistów przed urojeniami de Molhera. Oni znali swego despotycznego pana aż za dobrze i wiedzieli, że wystarczy mu jedna plotka, jeden podszept obrażonego dostojnika, żeby głowy zaczęły się toczyć.
— Santa Matilda — wykrztusił jeden z żołnierzy. Hansen dostrzegł, jak drży trzymany przez wojaka karabin. — Przecież my nic... nigdy... zawsze lojalnie i z całkowitym oddaniem...
— Udowodnijcie.
Kozia bródka miał więcej samokontroli i po prostu zamilkł, ale kropelki potu, które zalśniły na jego czole były bardziej wymowne od wszelkich słów.
— Co mamy czynić? — wydobył z siebie wreszcie.
— Pomóc w odszukaniu pewnej kobiety, notabene również kukiełki i najprawdopodobniej głównego inspiratora zamachu. Odnalezienie jej to w tej chwili absolutny priorytet, wobec którego wszelkie inne zadania są drugorzędne.
— I któż to taki, senhor?
— Helena — rzucił Noel krótko.
— Helena? — Kozia bródka zmarszczył czoło. — Za przeproszeniem, niewiast o tym imieniu jest pełno.
— Chyba nie mówi o grandessie? — dodał połgłosem ten z prawej — Przecież don Ignacio kazał nam jej strzec jak źrenicy oka.
— Bo nawet jego zwiodło to podstępne ścierwo! — huknął nań Kreuff, podnosząc głos o dobre dziesięć decybeli. — To nie jest osoba, za jaką wszyscyśmy ją brali, lecz manneken, kukła, która się pod nią podszyła. Potwór, co chce nas zniszczyć i pogrążyć w grzechu wiekuistym, nie dociera to do waszych tępych łbów?!
— Szczerze mówiąc... — Kozia bródka zerknął trochę niepewnie na swoich podkomendnych, odchrząknął i podjął: — Szczerze mówiąc, to i nam coś tak w głowach ostatnio zaczęło świtać.
— Bystry z ciebie człowiek. Gdzie ona jest?
— Nie wiem, jej apartamenty są puste.
— Na pewno?
— Sprawdziliśmy, z polecenia don Ignacia.
— A w innych miejscach?
— Zazwyczaj nie wychodziła poza obręb wewnętrznego kompleksu.
— Czy dzisiejszy dzień nazwalibyście zwyczajnym?
— Nie, raczej nie. — Gwardzista poruszył nerwowo grdyką. — Możliwe, że zeszła do któregoś ze schronów.
— Wątpię. — Noel pokręcił głową. — Na jej miejscu skorzystałbym raczej z zamieszania spowodowanego wstrząsami i spróbował wymknąć się z Gniazda. Aczkolwiek mój instynkt mówi mi, że ta bestia wciąż tu jest. Zamachowiec przybył pustynnym wszędołazem, zgadza się?
— Podobno.
— Gdzie się teraz znajduje?
— Sam powiedziałeś, senhor, że uciekł.
— Pojazd!
— Był pod strażą na Tarasso Calvatrava, przynajmniej jeszcze do niedawna.
— Tutaj? — Kreuff wskazał na trzeci z brzegu hologram.
— Nie bardzo stąd widzę...
— To użyj implantów siatkówkowych, carrdabar!
— Tak jest! — Gwardzista wyprężył się momentalnie jakby grzmotnięto go kijem przez plecy. — Niestety, nie dostrzegam go, ale być może trzęsienie... Ach, senhor!
— Co się stało?
— Grandessa! To znaczy, chciałem powiedzieć, ta kukła!
— Gdzie?! — Noel przyskoczył do biurka i wbił wzrok w ekran niczym jastrząb.
— Na schodach do akwaliatu, zaraz przy obelisku. O ile to rzeczywiście ona — dodał kozia bródka już z nieco mniejszym przekonaniem.
— Nils, chodź tutaj — Kreuff skinął na Hansena, a kiedy ten się zbliżył, szepnął mu na ucho — To prawda, że znałeś ją jeszcze na studiach?
— Kogo?
— Jak to kogo? Bjorg.
— Nie, pierwszy raz spotkałem ją dopiero podczas letniego sympozjum w Kopenhadze, w dwa tysiące...
— Ale przed trzydziestką?
— Właściwie wtedy był akurat dzień moich trzydziestych urodzin.
— Jasna macierz, przed jej trzydziestką!
— O, tak.
— Więc pamiętasz ją młodą?
— A jakże. — Hansen uśmiechnął się mimo woli. — Helen robiła na nas wrażenie nie tylko swoimi osiągnięciami naukowymi.
— Pieprzona czarownica — syknął Kreuff i dźgnął palcem w lewy, górny róg ekranu. — Dobra, powiedz, czy to może być ona?
Hansen nachylił się, choć w zasadzie niepotrzebnie. Trójwymiarowy przekaz zdumiewał czytelnością szczegółów, mimo iż kamery musiały rejestrować go z całkiem daleka. Dziwne było również to uczucie nałożenia się na siebie dwóch wizji, jakby spoglądał jednocześnie przez okno i przez silny teleobiektyw. Mógł bez trudu dostrzec luźny kosmyk włosów czy łzy na policzkach, a zarazem ogarniał obraz w całości. Obraz raczej smutny, pełen śladów po niedawnym kataklizmie. Przykry był widok zniszczonych arcydzieł sztuki, a jeszcze bardziej ludzi, których złożono na kamiennych ławkach, którzy obsiedli szerokie stopnie u stóp monumentalnego obelisku albo chodzili w te i we wte, najprawdopodobniej w poszukiwaniu krewnych oraz znajomych.
Gros zdawał nie interesować się czymkolwiek, bądź kimkolwiek poza sobą, niemniej widać było liczną grupkę takich, co mniej lub bardziej uważnie przysłuchują się (w domyśle, bo hologram nie przekazywał fonii) czyimś słowom. Padały one z ust młodej kobiety, dziewczyny właściwie, na oko nie starszej niż jakieś osiemnaście, góra dziewiętnaście wiosen. Ale było w niej coś takiego, jakaś nieomal regalna aura, spowijająca drobną sylwetkę, że wydawała się starsza co najmniej o dziesięć lat. Serce Hansena, czy też jakikolwiek jego obecny ekwiwalent, momentalnie zabiło żywiej.
— Niech mnie licho, miałeś rację!
— Więc to naprawdę ona?
— Ale jakie dziewczę młodziutkie...
— Naprawdę? — powtórzył z nieukrywaną ekscytacją Kreuff. — A może tylko ci się zdaje, co? Może zasugerowałeś się zewnętrznym podobieństwem albo wręcz moją własną paplaniną?
— Nie, Kreuff. — Hansen zapatrzył się w ekran. — Wyraźne rysy twarzy, oczy, wszystko. Zresztą nie chodzi o oczy jako takie, ale ten ogień, który się w nich rozpala, kiedy przemawia do audytorium, ta charakterystyczna gestykulacja, jakże oszczędna, a zarazem perfekcyjnie dopełniająca każde jej słowo — cała Helen. Zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy wystąpiła na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
— Dość!! — Noel odepchnął go z furią. — Hej, ty tam!
Kozia bródka, który już od paru sekund zaintrygowany nadstawiał uszu, wyprężył się na powrót jak struna.
— Tak, senhor?
— Dopóki ja albo pan de Molher nie rozkażemy inaczej, macie warować w tym miejscu jak psy i strzelać do każdego, kto się pojawi.
— Tak jest!
— Idziemy, profesorze — Kreuff mruknął cicho do Hansena. — Stara znajoma czeka.
— Tylko czy Helen mnie pozna? — Całe poprzednie zmęczenie, cała niepewność i lęk Hansena ustąpiły jak ręką odjął. — Ty miałeś z tym niejakie problemy i nic dziwnego, w końcu co by nie mówić, nie jestem tak do końca tożsamy z moim poprzednim "ja", a i ona...
— Nils?
— Słucham?
— Spróbuj przynajmniej na chwilę się zamknąć.


Dodano: 2006-06-16 14:05:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS