NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"


 Thiede, Emily - "Złowieszczy dar"

 antologia - "Ekstrakty. Tom drugi"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Linki

Barclay, James - "Złodziej Świtu"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Barclay, James - "Saga o Krukach"
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-93-0
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 576
Tom cyklu: 1



Barclay, James - "Złodziej Świtu"

Prolog

Dłoń na jej ustach zdusiła krzyk, jaki wydała, budząc się. Obok, na łóżku, leżał w bezruchu Alun. Nad nią, osłonięty ciemnościami nocy, pochylał się napastnik. Dostrzegła tylko zarys szczupłej twarzy i wpatrującą się w nią twardym wzrokiem parę oczu. Dłoń na jej ustach zacisnęła się mocniej.
- Jeśli rzucisz zaklęcie, chłopcy umrą. Jeśli będziesz się opierać i odmówisz współpracy, również zginą. Twój mąż będzie świadkiem, że możemy porwać takich jak ty z każdego miejsca na ziemi, nawet z samego serca miasta kolegium. Pomyśl o tym podczas snu i powstrzymaj gniew, kiedy już się obudzisz. Mamy wiele spraw do omówienia.
Rozszalały natłok myśli przelatywał jej przez głowę przy wtórze łomotu serca. Głupi upór, który skłonił ją do zamieszkania poza bezpiecznymi murami kolegium, zemścił się, sprowadzając zagrożenie na ludzi, których najbardziej kochała. Mężczyzna wspomniał jej synów, wspaniałych bliźniaków, w których pokładała tak wiele nadziei i w których pielęgnowała prawdziwą siłę. Są młodzi i tacy niewinni. Skurczyła się, zmagając się z wizją tego, co ci ludzie mogą zrobić z jej dziećmi. Byli bezlitośni. Ślubowali zagładę wszystkiemu, co w ich oczach było złe i niegodziwe. Nie dostrzegali czystości i magii tego, co tworzyła, i to właśnie zaślepienie czyniło ich tak groźnymi.
A przecież od początku przypominano jej o ostrożności. Mistrzowie kolegium popierali jej pragnienie spokojnego, rodzinnego życia. Ostrzegali jednak przed zbytnim przyzwyczajeniem się do takiego luksusu, szczególnie w czasach, gdy ludzie otwarcie wyrażali swą wrogość wobec kolegium i wszystkiego co reprezentuje. To nadal był eksperyment, a nie zwykła chęć osiedlenia się, przypominali jej, a chłopcy należeli do kolegium i ich rozwój był przede wszystkim obiektem badań.
Jak zwykle jednak miała własne zdanie. W końcu byli przecież jej synami, a Alun również nie chciał mieszkać w kolegium. Teraz przeklinała się za głupotę i zadufanie we własną zdolność do zapewnienia im bezpieczeństwa. Echa zbyt długo ignorowanych ostrzeżeń zamieniły się w łzy bezsilnej złości i spłynęły po jej policzkach.
Zobaczyła drugą rękę mężczyzny, trzymającą skrawek materiału. Przycisnął go do jej twarzy i natychmiast poczuła działanie narkotyku. Broniła się jak zaszczute, schwytane w pułapkę zwierzę. Krótko, desperacko i bez efektu. To był brofen. Zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, jak źle będzie się czuła, kiedy znów otworzy oczy.


Rozdział 1


Niebieski błysk przeszył wieczorne niebo, rozdzierając szary całun nisko wiszących chmur i oblewając wrota przełęczy Taranspike ostrym, jasnym blaskiem. Odgłos eksplozji. Krzyki.
Krucy, stojący na murach wewnętrznego zamku kontrolującej przełęcz twierdzy, trzeźwo ocenili sytuację na polu bitwy.
Lewe skrzydło obrońców zostało zdruzgotane. Płonące i poszarpane ciała zalegały na popalonej trawie, wróg zaś nacierał ze zdwojoną siłą na całej linii. Jakby nagle wstąpiły w nich nowe siły.
- Niech ich diabli! - zaklął Bezimienny. - Mamy kłopoty. Uniósł nad głowę zaciśniętą pięść, rozcapierzył palce i zatoczył ramieniem szerokie koło. Stojący na basztach strażnicy z chorągiewkami natychmiast przekazali rozkaz. Z bocznej bramy, w galopie, wypadło pięciu kawalerzystów i mag.
- Spójrz tam! - wskazał Hirad w stronę zniszczonego lewego skrzydła. Piętnastka ludzi przedarła się przez kordon i ignorując bitwę, pędziła w stronę zamkowych murów. - Wchodzimy? - zapytał.
- Wchodzimy - odpowiedział Bezimienny.
- Najwyższy czas - uśmiechnął się Hirad.
- Krucy! - zaryczał Bezimienny. - Krucy, za mną!
Wyszarpnął dwuręczny miecz z pochwy opartej o mur i popędził w dół schodami. Ostatnie promienie słońca zatańczyły na wypolerowanym napierśniku. Szybkość i zwinność, z jaką poruszała się masywna sylwetka wojownika, dla wielu już okazała się fatalnym zaskoczeniem. Gładko wygolona głowa podrygiwała na byczym karku.
Schody biegły ze szczytu murów, wzdłuż ich wewnętrznej strony, wprost na sklepienie wewnętrznego zamku. Stamtąd na dziedziniec prowadziło kręte zejście poprzez jedną z dwóch baszt.
Bezimienny poprowadził pięciu odzianych w skórzane i kolcze kaftany wojowników i maga, którzy wraz z nim tworzyli oddział Kruków, w stronę lewej baszty. Kopniakiem otworzył drzwi, odepchnął strażnika i opierając się o zewnętrzną ścianę, by zachować równowagę, pobiegł w dół, przeskakując co drugi stopień.
Kiedy był w połowie drogi, kolejna eksplozja wstrząsnęła posadami twierdzy.
- Przeszli przez mur. Są na dziedzińcu - powiedział Hirad.
- Jesteśmy prawie na miejscu - odpowiedział Bezimienny. Dolne drzwi baszty były otwarte, lecz Bezimienny biegł tak szybko, że Hirad wątpił, by nawet w przeciwnym razie zdołały powstrzymać pędzącego wojownika. Krucy wyskoczyli na dziedziniec, oblany bursztynowym światłem zachodzącego słońca, i skierowali się w lewy róg placu, gdzie unosił się jeszcze kurz niedawnej eksplozji.
Z chmury kurzu i zwałów gruzu wynurzył się przeciwnik. Zamaskowani wojownicy w skórzanych zbrojach rozbiegli się po dziedzińcu. Za nimi Hirad wypatrzył jeszcze jednego, spokojnie, wydawałoby się, przedzierającego się przez kamienie i pył. Oprócz skórzanego, błyszczącego kaftana, miał na sobie czarny płaszcz, powiewający na wietrze. Niespiesznie palił fajkę trzymaną w ustach i, jeżeli barbarzyńcy nie zawodził wzrok, od czasu do czasu głaskał kota, którego głowa wyglądała zza kołnierza płaszcza.
Za sobą Hirad usłyszał, jak Ilkar, elfi mag z Julatsy, splunął i zaklął - Xetesk. - Zatrzymał się i zerknął przez ramię. Ilkar machnął ręką.
- Ruszaj do walki - powiedział elf. Jego szczupła atletyczna sylwetka była napięta, brązowe oczy zwężone w szparki spoglądały spod grzywki krótkich, ciemnych włosów. - Będę miał na niego oko.
Wrogowie równym krokiem ruszyli w lewo, w stronę kamiennego muru, wzdłuż którego znajdowały się szopy na zboże, opal i narzędzia, ciągnące się od zewnętrznych fortyfikacji do głównego zamku. Bezimienny natychmiast zmienił kierunek, by odciąć przeciwnikom drogę. Hirad zmarszczył brwi, nie mogąc oderwać oczu od samotnego nieznajomego w czarnym płaszczu.
Odgłosy walki spoza murów zamku powoli cichły i Hirad skupił się na nadchodzącej potyczce. Dostrzegłszy Kruków, przeciwnicy ruszyli w ich stronę. Liczebnością przewyższali najemników niemal trzykrotnie. Pięciu z nich pędziło przodem, z wysoko uniesionymi mieczami, pokrzykując. Byli pewni swej przewagi.
- Formuj! - wykrzyknął Bezimienny i Krucy sprawnie, nie przerywając pochodu, zwarli szyk. Jak zawsze, Bezimienny zajął środek lekko przekrzywionego klina, mając po lewej Talana, Rasa i Richmonda, a z prawej Sirendora i Hirada. Z tyłu Ilkar przygotowywał ochronną tarczę.
Bezimienny z każdym krokiem rytmicznie uderzał końcem ciężkiego ostrza o ziemię, a Hirad szukał w oczach przeciwników błysku zrozumienia. Gdy go odnalazł, wyszczerzył zęby w uśmiechu, dostrzegłszy cień wahania w ich krokach.
- Tarcza gotowa - powiedział Ilkar. Nawet teraz, po dziesięciu latach, Hirada przeszył dreszcz, choć przecież, tak naprawdę, niczego nie był w stanie wyczuć. A jednak była tam. Niewidzialna sieć, chroniąca przed magicznymi atakami. Lekki rozbłysk powietrza. Bezimienny wzniósł koniec miecza i sekundę później Krucy przeszli do zwarcia.
Bezimienny uderzył łukiem od prawej do lewej, druzgocząc gardę przeciwnika i rozrąbując jego twarz od podbródka aż do czoła.
Tryskając krwią, mężczyzna odleciał w tył, wpadając na dwóch kompanów i, nie zdążywszy wydać nawet krzyku, umarł.
Z prawej Sirendor przyjął uderzenie przeciwnika na trójkątną tarczę i zatopił miecz głęboko między jego żebrami. Hirad uskoczył przed niezgrabnym ciosem z góry, pochylił się w prawo i pchnął obydwoma rękami w kark przeciwnika. Reszta nie kwapiła się, by wypełnić lukę. Barbarzyńca uśmiechnął się paskudnie i wystąpił do przodu, gestem zachęcając przeciwników do ataku.
Po lewej sytuacja wydawała się mniej jednoznaczna. Ras i Talan wymieniali ciosy z uzbrojonymi w tarcze wrogami, podczas gdy Richmond, zdekoncentrowany, był w defensywie, ciągle jednak zagrażając przeciwnikowi błyskawicznymi, płynnymi uderzeniami.
- Widzę czarodzieja - powiedział. - Z lewej.
Sparował cios wymierzony w brzuch i odepchnął przeciwnika.
- Mam go. - Głos Ilkara skoncentrowanego na utrzymywaniu tarczy brzmiał słabo. - Będzie rzucał.
- Zostawcie go Ilkarowi - wydał rozkaz Bezimienny. Jego ostrze rąbnęło w tarczę napastnika. Mężczyzna zachwiał się.
- Dalej idzie w lewo - powiedział Richmond.
- Zostaw go. - Największy z Kruków rozpłatał podbrzusze wojownikowi przed sobą, a stojący obok Talan dobił swego pierwszego przeciwnika, wychodząc z walki ze zranionym ramieniem.
Wrogi mag wychrypiał słowa zaklęcia. Powietrze zrobiło się nagle gorące i na sekundę obie strony zatrzymały się w pół kroku.
- Kryć się! - wykrzyknął mag. Budynki wzdłuż tylnego muru eksplodowały, posyłając w powietrze chmurę wirujących odłamków i połamanych desek, które rozleciały się po całym dziedzińcu.
Chaos.
Kawałek deski uderzył Hirada w stopę, wytrącając go z równowagi. Upadł do przodu, starając obrócić się na plecy. Z lewej strony Bezimienny ledwie zachwiał się, kiedy siła wybuchu uderzyła go w plecy. Jego miecz z piorunującą siłą uderzył w bok stojącego z przodu przeciwnika, całkowicie przecinając kręgosłup.
- Tarcza poszła! - wrzasnął Ilkar. Wstrząs detonacji rzucił nim o ziemię, niszcząc koncentrację. Natychmiast jednak zerwał się na równe nogi. - Zajmę się magiem.
- Mam go! - Richmond, który niemal przewrócił się na swojego przeciwnika, szybciej odzyskał równowagę i pchnął prosto w brzuch wojownika. Zwrócił się w stronę maga.
- Zostań! - ryknął Bezimienny. - Richmond, trzymaj linię!
Hirad spoglądał prosto w oczy wojownika, który właśnie miał go zabić. Ten, ledwie dowierzając szczęściu, machnął mieczem w stronę bezbronnego barbarzyńcy. Cios nie doszedł celu, zamiast tego uderzając z brzękiem w trójkątną tarczę. Hirad zobaczył parę nóg i szybkie uderzenie miecza w górę, prosto w szyję swego prześladowcy. Sirendor schylił się i pomógł barbarzyńcy wstać.Richmond zdołał odbiec tylko kilka kroków, kiedy zorientował się, jak fatalny błąd popełnił. Ras, związany z jednym przeciwnikiem, nie wiedział, że jego lewa flanka została zupełnie odsłonięta. Wykorzystując sytuację, kolejny z wrogów szybko obszedł swego kompana i zatopił miecz w boku Kruka.
Ras zacharczał i upadł, trzymając się za zranione biodro, mokre już od przesiąkającej przez zbroję krwi. Upadł wprost pod nogi Talana, na tyle mocno, by wytrącić przyjaciela z rytmu. Talan, który właśnie sparował jeden z ciosów, nie miał żadnej możliwości uchronić się przed kolejnym.
- Jasna cholera! - warknął Bezimienny. Ustawił miecz poziomo przed Talanem, przyjmując obydwa ciosy wymierzone w Kruka. Jednocześnie z całej siły kopnął jednego z atakujących w krocze.
Richmond z powrotem rzucił się do walki. W tym samym czasie Talan ustawił się nad leżącym Rasem i szybkim pchnięciem przebił pierś drugiego przeciwnika. Potem wyrwał ostrze, pozwalając padającemu wrogowi udusić się własną krwią.
Stojący z tyłu Ilkar mógł tylko patrzeć, jak xeteskiański mag biegnie w stronę części muru odsłoniętej po wybuchu drewnianych zabudowań, zatrzymuje się, odwraca w jego stronę, posyła mu uśmiech i, wypowiedziawszy jedno słowo, znika.
Ilkar zacisnął zęby i skierował swą uwagę w stronę walczących. Ras leżał nieruchomo, skulony. Bezimienny rozrąbał właśnie kolejnego przeciwnika, a po jego prawej Sirendor i Hirad także mordowali z wytrenowaną skutecznością. Jedynie cięcia Richmonda przypominały gwałtowne machnięcia cepem, a postawa ciała zdradzała kłębiące się w nim uczucia. Ilkar ruszył do przodu, ogniskując manę potrzebną do rzucenia zaklęcia. To wystarczyło. Zobaczywszy go, ci z wrogiego oddziału, którzy jeszcze trzymali się na nogach, odskoczyli i rozpoczęli odwrót.
- Zostaw ich - powiedział Bezimienny, widząc, że Hirad szykuje się do pościgu. Barbarzyńca zatrzymał się i patrzył na przeciwników, uciekających przy wtórze drwin dochodzących z murów. Słychać też było głośne okrzyki radości, bowiem dźwięk rogów na całym polu bitwy nawoływał oddziały wroga do odwrotu.
Dla Kruków jednak to zwycięstwo miało gorzki smak.
Na dziedzińcu panowała cisza, wszelkie okrzyki milkły, w miarę jak obrońcy zwracali wzrok na środek placu, by zobaczyć coś, co niewielu kiedykolwiek widziało. Hirad rozejrzał się i zobaczył, że wszyscy prócz niego i Ilkara są pochyleni nad ciałem Rasa. Dołączył do nich.
Otworzył usta, by zadać pytanie, ale powstrzymał słowa cisnące się na wargi. Ras leżał z rękami ciągle zaciśniętymi na paskudnej ranie i nie oddychał.
- Cały dzień siedzimy na tyłkach i teraz to - warknął Hirad. - Nigdy więcej roboty jako rezerwy.
- Myślę, że to nie czas ani miejsce na taką rozmowę - cicho odpowiedział Bezimienny, spoglądając na gromadzący się powoli tłum.
- A czemu nie? - Hirad poderwał się tak gwałtownie, że mięśnie zagrały mu pod skórzanym kubrakiem, a warkocz miedzianych włosów podskoczył na karku. Z trzaskiem wepchnął miecz do pochwy. - Ile jeszcze potrzebujemy cholernych dowodów? Po dniu spędzonym na murach nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, kiedy dochodzi do walki.
- Jest tu paru takich, którzy się z tobą nie zgodzą - wypalił Bezimienny, wskazując na leżące ciała wrogów.
- Straciliśmy trzech ludzi w ciągu dziesięciu lat, za każdym razem w kontrakcie, którego nie powinniśmy byli przyjmować. Powinniśmy się wynajmować do walki, a nie do siedzenia w miejscu i przyglądania się, jak to robią inni.
- Ten kontrakt to spore pieniądze - wtrącił Ilkar.
- Powiedz to Rasowi! - wykrzyknął Hirad
- Ja... - Ilkar urwał i przyłożył dłoń do czoła. Jego oczy nabrały nieobecnego wyrazu. Druga ręka ścisnęła ramię Bezimiennego.
- Rozmowa i Czuwanie będą musiały poczekać. Mag jest ciągle w pobliżu - powiedział Ilkar. Krucy zerwali się na nogi gotowi do działania.
- Gdzie? - warknął Hirad. - Już jest trupem.
- Nie widzę go - odpowiedział mag. - Rzucił Płaszcz-Ukrycia. Ale jest w pobliżu. Czuję ognisko many.
- Wspaniale! - odezwał się Sirendor. - Siedzimy jak na strzelnicy! - Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
- Nie ma obawy. Musi rozproszyć Płaszcz, zanim znowu coś rzuci. Ciekaw jestem tylko, czego on tu szuka. - Twarz Ilkara była napięta w pełnym skupieniu.
Hirad rozejrzał się bacznie, zatrzymując wzrok na murach twierdzy. Kłębiące się chmury przyspieszyły nadejście wieczoru i okolica skąpana była w szarym półmroku. Zaczął padać niewielki deszcz. Wszystko wokół ucichło i setka oczu wpatrzona była w Kruków i ciało, które otaczali. Twierdza Taranspike zamarła i nawet zwycięscy żołnierze, wracający z pola, milkli, wkraczając na dziedziniec.
Krucy zaczęli powoli rozchodzić się, poszerzając krąg. Ilkar stał osobno, nie spuszczając oka z odcinka muru, przy którym zniknął Xeteskianin.
- Jak mógł nas nie trafić tamtym zaklęciem? - zastanowił się Talan, wskazując na kawałki drewna i rozsypane wszędzie ziarno. - Miał nas jak na dłoni.
- Nie mógł - odpowiedział Ilkar. - Dlatego też....
Xeteskianin pojawił się nagle przy zamkowym murze, z dłońmi opartymi o kamienie budowli. Palce poruszały się badawczo i w pewnej chwili część muru wsunęła się do środka i w lewo, odsłaniając ciemny korytarz. Mag wślizgnął się do środka i przejście natychmiast się zamknęło.
Ilkar podbiegł do muru i zaczął dokładnie badać jego powierzchnię. Reszta drużyny otoczyła go w oczekiwaniu.
- No, otwierajże! - ponaglił Hirad. Elf spojrzał na niego, nerwowo poruszając spiczastymi uszami.
- Potrafisz to otworzyć? - zapytał Talan.
Ilkar pokiwał głową.
- Tak, ale muszę rzucić zaklęcie. Inaczej nie znajdę przycisków.
Odwrócił się z powrotem do muru, a Krucy odsunęli się, by dać mu więcej miejsca. Ilkar zamknął oczy i wypowiedział krótką inkantację, jednocześnie poruszając palcami po kamiennej ścianie. Czuł, jak smugi many owijają się wokół jego dłoni. Jeden po drugim, palce odnajdywały punkty nacisku.
- Mam - powiedział w końcu. Nie minęło nawet pół minuty.
Bezimienny pokiwał głową.
- Bardzo dobrze - powiedział. - Ty jednak - tu wskazał na Talana - zostajesz, żeby opatrzyć ranę, zaś ty - wycedził w stronę Richmonda - rozpocznij Czuwanie i zastanów się, co uczyniłeś.
Na chwilę zapadła cisza. Talan rozważał sprzeciw, lecz strużka krwi na ramieniu i pobladła twarz wskazywały, że rana była dość poważna. Richmond podszedł do ciała Rasa, pociągając nosem i powstrzymując łzy cisnące się do błękitnych oczu. Pochylił się i ukląkł obok martwego Kruka, z dłońmi opartymi na wbitym w ziemię mieczu. Skłonił głowę i znieruchomiał; tylko długie, związane w kucyk blond włosy lekko poruszały się na wietrze. To właśnie on, Talan i Ras dołączyli do Kruków już jako zgrany i szanowany zespół cztery lata temu, po bitwie, w której oddział po raz pierwszy stracił dwóch członków.
Bezimienny podszedł do Ilkara.
- Ruszajmy - powiedział.
- Tak jest - odpowiedział elf i pchnął. Kamienna ściana cofnęła się, otwierając przejście. - Pozostanie otwarte - powiedział Ilkar. - Xeteskianin musiał je zamknąć od środka.
Na końcu ciemnego korytarza dostrzegli słabe, migoczące światło. Bezimienny wsunął się do środka, zaraz za nim weszli Hirad i Sirendor. Ilkar zamykał pochód. Nagle usłyszeli gwałtownie urwany okrzyk przerażenia i naglący głos, a zaraz potem szuranie butów. Bezimienny przyspieszył kroku.
Korytarz skręcił ostro w prawo i Bezimienny ujrzał wnętrze niewielkiej sali. Po prawej stronie stało łóżko, po lewej stół. Tam też dostrzegł blask ognia, który przebijał z krótkiego korytarza. Przy wejściu do niego, oparty o stół leżał kilkudziesięcioletni mężczyzna, odziany w proste, niebieskie szaty. Z głębokiego rozcięcia na czole kapała krew. Mężczyzna, targany drgawkami, nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w szkarłatne krople na dłoniach i kałużę na podłodze.
Bezimienny podszedł i klęknął obok.
- Gdzie on jest? - zapytał.
Cisza. Ranny wydawał się nie zdawać sobie nawet sprawy z obecności wojownika.
- Mag w czarnej szacie. Dokąd poszedł?
- Bogowie! - wykrzyknął Ilkar, przepychając się do leżącego. - Toż to zamkowy mag.
Bezimienny skinął głową. Ilkar ujął twarz rannego w dłonie. Wszędzie była krew. Oczy strzelały na wszystkie strony niewidzącym spojrzeniem.
- Seran, to ja, Ilkar. Słyszysz mnie?
Wzrok leżącego na chwilę odzyskał jasność.
- Seran, dokąd poszedł Xeteskianin? Chcemy go dostać.
Mag pochylił głowę, jakby wskazując spojrzeniem wejście do korytarza. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko urwany syk.
- Zaraz - zaczął Sirendor. - Czy ta ściana nie powinna...
- Ruszajmy - przerwał mu Bezimienny. - Czekając, tracimy tylko czas.
- Zgadza się - przytaknął Hirad. Ruszył przodem, prowadząc drużynę przez krótki korytarz do małej, pustej komnaty. W świetle płynącym z pokoju Serana dostrzegł kolejne drzwi. Otworzył je i ruszył dalej długim korytarzem. Z przodu dostrzegał migotliwy blask ognia. Obejrzał się za siebie.
- Chodźmy! - powiedział i ruszył biegiem w stronę światła. Na końcu korytarza zobaczył płonące palenisko, wmurowane w przeciwległą ścianę. Wchodząc do komnaty, rozejrzał się szybko. Po prawej stronie, w odległości jakichś siedmiu metrów, ujrzał dwoje drzwi, a między nimi kolejne, zgaszone jednak, palenisko. Jedne z drzwi zamykały się właśnie.
- Tam! - wskazał i popędził, nie czekając na towarzyszy. Ofiara znajdowała się już blisko.
Podbiegł i szarpnął za drzwi. Zobaczył mały przedsionek, a za nim wielkie podwójne wrota z wyrytym znakiem herbowym. Ściany pomieszczenia pokryte były runicznymi napisami. Całość oświetlały metalowe czasze, wypełnione płonącymi węgielkami. Hirad nie zwracał na to wszystko uwagi. Jedno skrzydło wrót był lekko uchylone. Przez nie do przedsionka wpadała jasna poświata. Barbarzyńca uśmiechnął się.
- Chodź do tatusia - wyszeptał i wskoczył przez szparę do środka.

* * *

- Hiradzie, zaczekaj! - krzyknął Sirendor, wpadając wraz z Ilkarem i Bezimiennym do większej sali.
- Biegnij za tym kretynem, Sirendorze - rozkazał Bezimienny. - Chyba czas się rozejrzeć.
Nad paleniskiem wisiała metalowa tarcza o średnicy około metra. Wyryto na niej łeb i pazury smoka. Szeroki pysk zionął ogniem, zaś szpony wyglądały, jakby gad coś chwytał. Poza tym w pokoju nie było innych ozdób. Bezimienny rzucił okiem w stronę wybiegającego Sirendora i zbliżył się do smoczego herbu. Nagle zatrzymał się i zmarszczył brwi.
- Co się stało? - zapytał Ilkar.
- Coś się tu nie zgadza. Albo fatalnie się mylę, albo tu powinny być kuchnie, a tam - wskazał dwoje drzwi obok paleniska - dziedziniec!
- W takim razie musimy znajdować się pod nim - powiedział Ilkar.
- Nie schodziliśmy w dół - pokręcił głową Bezimienny. - Co o tym sądzisz?
Lecz elf już go nie słuchał. Jego uwagę przykuł herb nad paleniskiem. Twarz mu pobladła.
- Ten symbol. Znam go - powiedział, podchodząc do ściany.
- Co to takiego ?
- To herb dragonitów. Słyszałeś o nich?
- Jakieś plotki. - Bezimienny wzruszył ramionami. - Co z tego?
- I mówisz, że powinniśmy znajdować się teraz na dziedzińcu?
- Tak sądzę, ale...
Ilkar przełknął ślinę.
- Bogowie! Obyśmy nie uczynili tego, o czym myślę.

* * *

Najpierw to rozmiar komnaty i gorące powietrze, które ją wypełniało, spowodowały, że Hirad zwolnił kroku. Potem poczuł ostry, wszechobecny zapach drewna i oleju. W końcu para olbrzymich oczu, wpatrujących się prosto w niego z przeciwległego końca komnaty, sprawiła, że zastygł w całkowitym bezruchu.

* * *

- Na bogów, Hiradzie, uspokój się! - Sirendor otworzył drzwi na prawo od paleniska i wbiegł do przedsionka. Popatrzył na wielkie, ozdobione herbem wrota. Nagle tuż przed nim pojawił się mag w ciemnym płaszczu. Sirendor odskoczył i uniósł miecz, zdając sobie sprawę, że nagłe pojawienie się przeciwnika to wynik rozproszenia zaklęcia. Całkiem przystojna, trzydziestokilkuletnia twarz maga, ukryta pod potarganą kępą włosów i krótką brodą, była blada z przerażenia. Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie.
- Proszę cię - wyszeptał. - Jego nie mogłem zatrzymać, ale ciebie mogę.
- Jesteś winny śmierci jednego z Kruków...
- I, uwierz mi, nie chcę, by zginął kolejny. Barbarzyńca...
- Gdzie on jest?! - krzyknął Sirendor.
- Nie podnoś głosu. Twój przyjaciel ma kłopoty - powiedział mag. W kołnierzu jego płaszcza coś się poruszyło i Kruk przez chwilę widział wyglądający stamtąd koci pysk. - Jesteś Sirendor, prawda? Sirendor Larn?
Wojownik skinął głową. Mag ciągnął dalej.
- Ja jestem Denser. Wiem, co teraz czujesz, ale możemy pomóc sobie nawzajem, a wierz mi, twój przyjaciel potrzebuje pomocy.
- Co mu grozi? - Sirendor ściszył głos. Z nieokreślonego powodu zachowanie maga zaniepokoiło go. Xeteskianin powinien już nie żyć, a jednak wydawał się obawiać czegoś innego niż śmierć z ręki Kruka.
- To coś bardzo, bardzo poważnego. Sam zobacz. - Denser położył palec na ustach i skinął do Sirendora, by się zbliżył. Wojownik podszedł bliżej, nie spuszczając oka z maga ani z dużej wypukłości w kołnierzu jego płaszcza. Zajrzał przez uchylone drzwi.
- O, Bogowie. - Ruszył do środka, lecz dłoń maga zacisnęła się na jego barku. Odwrócił się szybko.
- Zabieraj łapę! Natychmiast!
Mag posłusznie cofnął rękę.
- Tak mu nie pomożesz - powiedział.
- To co możemy zrobić? - syknął Sirendor.
- Nie jestem pewien - wzruszył ramionami mag. - Być może mógłbym coś zrobić. Zawołaj swoich przyjaciół. Nic tam nie znajdą, a tu mogą się przydać.
Sirendor zrobił kilka kroków w stronę drzwi i zatrzymał się.
- Nie zrób nic głupiego, czarodzieju, jasne? Jeżeli przez ciebie coś mu się stanie...
Denser skwapliwie pokiwał głową.
- Zaczekam - powiedział.
- Zrób tak.
Sirendor wybiegł z komnaty, nie zdając sobie sprawy, że miał potwierdzić najgorsze obawy Ilkara.

* * *

Hirad chciał uciekać, ale zdał sobie sprawę, że stoi już na środku wielkiej sali. Poza tym drżące ze strachu kolana i tak odmówiłyby mu posłuszeństwa. Stał więc tylko i patrzył.
Głowa smoka spoczywała na opazurzonych przednich łapach i Hirad nagle zdał sobie sprawę, że od dolnej szczęki do szczytu była prawie tak duża jak on sam. Sama paszcza mierzyła dobry metr, cały pysk jakieś półtora. Oczy, które na niego patrzyły, były osadzone blisko siebie, otoczone rogowymi kołnierzami; stalowobłękitne, ze źrenicami przypominającymi czarne szparki. Kościany grzebień, który zaczynał się na czubku głowy, biegł w dół na grzbiet. Z tyłu Hirad widział olbrzymią, połyskującą masę smoczego cielska.
Smok wolno rozłożył skrzydła i rozmiar komnaty przestał być zagadką. Wyrastające tuż nad przednimi łapami, musiały mieć ponad dziesięć metrów każde. Wykorzystując je do utrzymania równowagi, smok podniósł łeb z podłogi i wyprostował się. Mimo iż szyję miał lekko przekrzywioną, by móc obserwować Hirada, sięgał wzrostem dwudziestu metrów. Zwinięty z lewej strony ogon, nawet na samym końcu był grubszy niż ciało mężczyzny. Rozciągnięty smok musiał mieć co najmniej czterdzieści metrów długości, lecz teraz opierał się na masywnych tylnych łapach, każdej uzbrojonej w cztery pazury, większe od głowy Hirada. Na dodatek był cały złoty, od łap do pyska. Skóra błyszczała, odbijając światło płomieni na ścianach.
Hirad słyszał powolny, głęboki oddech. Smok otworzył paszczę, odsłaniając długie rzędy kłów. Ślina kapnęła na podłogę i natychmiast wyparowała.
Potwór uniósł przednią łapę, wyciągając zakrzywiony pazur. Hirad mimowolnie cofnął się. Przełknął ślinę, czując jak pot oblewa mu plecy. Drżał jak osika.
- O, kurwa - wykrztusił.
Barbarzyńca zawsze wierzył, że umrze z mieczem w dłoni. Jednak w sekundę przed tym jak olbrzymi pazur miał rozszarpać go na strzępy, wydawało się to bezsensownym, wręcz śmiesznym gestem. Miejsce zrodzonego z przerażenia gniewu zajął spokój i wojownik wsunął broń do pochwy. Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy bestii.
Cios nie nadszedł. Zamiast tego smok cofnął łapę i pochylił olbrzymi pysk w dół i do przodu, zatrzymując się ledwie trzy kroki przed Hiradem. Wojownik poczuł na twarzy gorący, kwaśny oddech.
- To ciekawe - odezwał się smok głosem, który wstrząsnął całym ciałem Kruka. Kolana Hirada w końcu poddały się i wojownik opadł na wyłożoną płytami posadzkę. Poruszał otwartymi szeroko ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
- Teraz - powiedział smok - porozmawiamy o kilku sprawach.


Dodano: 2006-06-16 13:37:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS