NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Kosik, Rafał - "Vertical"
Wydawnictwo: Powergraph
Data wydania: Lipiec 2006
Oprawa: miękka
Liczba stron: 320



Kosik, Rafał - "Vertical"

Fragment#1
Noc. Gwiazdy w górze, gwiazdy w dole. Cisza, nie licząc poświstywania wiatru i cichych trzasków naciągów sieci. Pająk po sufitem też rozpinał własną sieć, a ja nie zamierzałem mu przeszkadzać. Staruszek obok zaczął cicho pochrapywać. Większa część pokładów i ścian była wykonana z drobnych krat, bądź perforowanych blach. Przez małe otwory w ścianie oddzielającej nasze mieszkania wyraźnie widziałem jego siwe włosy. Przypomniał mi się stary Harsid; miał takie same włosy. Wraz z nim odeszła część starej mądrości. Nie zdążył jej nikomu przekazać. Może nie miał komu.

I wystarczyło, już nie mogłem zasnąć. Leżałem i patrzyłem na słabo jarzące się lampy, wmontowane w elementy nośne. Małe okrągłe lampy same zapalały się o zmierzchu, a gasły rano. Rozpraszały mrok, ale pozwalały też spać. Wyszedłem z korytarzyka, w którym miałem swój kąt i potem, po schodach, na główny pokład. Pusty, bez ludzi, wydawał się być ogromny.

Mężczyzna pełniący nocną straż na pokładzie sterowania pomachał do mnie z góry. Pozdrowiłem go dłonią i podszedłem do barierki. Mechanizm napędu mozolnie wciągał nas po linie bez końca. Obserwowałem jego wysiłek przez kilka minut.

Sigg siedział w swoim ogromnym fotelu i wpatrywał się w okular teleskopu. Konstrukcja z prętów i blach częściowo osłaniała jego królestwo i umożliwiała przekrycie go brezentem na wypadek deszczu. Starając się nie hałasować wspiąłem się po metalowych schodkach na jego pokład, odstający nieco od miasta na masywnym wysięgniku. Obserwator i tak od razu mnie usłyszał. Wyciągnął ręce i posadził mnie na kolanach. Przyłożyłem oko do teleskopu. Gwiazdy, widziane przez przyrząd, były tylko odrobinę jaśniejsze, ale wcale nie większe.

- Czy liny są przyczepione do tamtych gwiazd?- zapytałem.

- Nie. - Uśmiechnął się. - Gwiazdy się obracają, wszystkie razem, a my nie.

- Jakbyśmy siedzieli we wnętrzu kuli?

- Tak to wygląda. Może to my się obracamy a gwiazdy stoją. Nigdy się nie dowiemy.

Gwiazdy migotały delikatnie w nocnym powietrzu. Patrzyłem na nie długo.

Nigdy się nie dowiemy.

- Kto zrobił nasze miasto? Wszystkie miasta?

Sigg zmarszczył brwi, a przynajmniej wydał ciche pufnięcie, które zawsze towarzyszyło zmarszczeniu brwi po kolejnym trudnym pytaniu.

- Pytałeś o to wiele razy.

- A supły na linach? Czy widziałaś kiedyś supeł?

- To tylko taka legenda. Bajka dla niegrzecznych dzieci. Jak ta o słońcu, które pewnego razu na krótko zapłonęło w dole, jakby gdzieś komuś coś się pomyliło.

Sigg lubił mnie, nawet jak zadawałem dziwne pytania. Mówił, że go inspiruję, ale nie wiedziałem, co miał na myśli.

- A co się dzieje ze słońcem? Gaśnie co wieczór, a zapala się co rano. Kto to robi?

Siwa broda Sigga łaskotała mnie w kark, gdy w zamyśleniu kręcił głową.

- Jutro wyczepienie liny.

Powiedział to tak, jakby wszystkie inne rzeczy miały zblednąć i stracić wagę przy tym wydarzeniu.

Wiedziałem już, że nie dowiem się niczego więcej.

---

Było nas wszystkich coś koło setki. Stałem z innymi na wyższych pokładach i obserwowałem napęd zachodniej liny.

Kilka głośnych uderzeń, krótki jęk i drgnięcie podłogi. Nie było na to rady - konstrukcja zawsze reagowała na zmianę układu sił. Miasto przechyliło się ledwo wyczuwalnie. Regulatorowi zajmie chwilę przywrócenie poziomu.

Szczęki napędu rozwierały się powoli, a wszyscy patrzyli na to, jak na niezwykłe przedstawienie. Po minucie lina z dziwnie cichym puknięciem wysunęła się poza szczęki i odpłynęła powoli. Zaczepiła jeszcze o jeden z masztów, od którego na tę okazję odpięto sieć, i sama oddaliła się na zachód. Naprawdę musiała należeć do wiązki tych z góry, skoro zrobiła to tak szybko. Dobrze, że się jej pozbyliśmy.

Odprowadzałem linę wzrokiem, aż ktoś mnie potrącił i nie potrafiłem jej już odnaleźć. Nie wiedziałem co takiego niezwykłego było w wyczepieniu. W jej miejsce za kilka godzin, może dni, trafi inna lina, współtworząc naszą wiązkę i po tygodniu nikt nie będzie o całej sprawie pamiętał.

- Lina to los.

Odwróciłem się, słysząc znajomy głos. Kapitan stał za mną i patrzył gdzieś w dal. Miał na sobie długą pelerynę - niepraktyczny, acz przydający szlachetności atrybut. Nie wiem czy mówił do mnie, ale i tak poczułem się wyróżniony. Znaczenie tego prostego zdania miałem zrozumieć dużo później.

Sigg wyliczył, że miasta szybko zbliżają się do siebie. W ciągu jednej doby pokonaliśmy kilka dni. Nie było pewności, czy cały manewr się powiedzie. Jeśli jeszcze któraś z lin naszej wiązki, kilka lat wyżej, poza granicą widoczności, należała do innego miasta mogło się zdarzyć tak, że wykonamy tylko spore bujnięcie i wrócimy do poprzedniej pozycji. Nie było na to rady. Nie było nawet sposobu, by przekonać się, która lina nas trzyma na taką odległość. Pozostawało wierzyć, że mamy czystą wiązkę. Potrzebowaliśmy tej Wymiany. Wszyscy liczyli, że uda się nam dostać trochę ziemi. Wiedziałem już wtedy, że ziarenka ziemi powoli ulatywały z wiatrem. Nie pomagały żadne zasłony ani przykrywki.

Zapytałem Yeresta, naszego nowego ogrodnika, skąd się bierze ziemia pod uprawy. Właściwie to znałem odpowiedź, nim jeszcze do niego poszedłem. Brzmiała ona w większości wypadków tak samo:

- Spada z Nieba.

Jakby się nie troszczyć o zielone tarasy, wznoszące się ponad górnymi pokładami i tak ziemi z nich ubywało. Jeszcze gorzej było ze skrzynkami, w których, wokół niższych pokładów rosły pnącza. Ogrodnik wbił łopatkę w doniczkę. Nie był tak dobry jak Harsid, to wiedziałem nawet ja, ale i tak był najlepszy z nas wszystkich.

- Inne miasta potrafią ją poławiać - powiedział. - My za to specjalizujemy się w cięższych przedmiotach, które tamtym drą sieci. Wymieniamy się potem.

Nie miało sensu tłumaczyć, że pytałem o to skąd się wzięła ziemia, zanim spadła z Nieba. Chyba tylko Sigg był w stanie zrozumieć to pytanie, choć i on nie potrafił udzielić odpowiedzi. Zazwyczaj ludzie sądzili, że dokonali niebywałego odkrycia gdy wpadli na to, że wszystko co lądowało w naszych sieciach, musiało kiedyś wylecieć z miasta gdzieś nad nami. To wiedziałem od dawna, ale ja przecież chciałem wiedzieć gdzie była ziemia, jeszcze zanim trafiła do pierwszego z miast.

Fragment#2

Ja i Sigg szliśmy z jednej strony, a Cesenu i Nyka z drugiej. Obserwator trzymał w dłoni długi nóż, który nazywał mieczem. Znalazł go poprzedniego dnia w Wymarłym Mieście.

Dotarliśmy do miejsca, gdzie leżała zagryziona dziewczyna... Nie było jej! Ścisnąłem mocniej narzędzie i rozejrzałem się. Ślady krwi prowadziły wzdłuż korytarza, ale urywały się kawałek dalej. Jeśli miała dość sił, teraz mogła być wszędzie.

- Nie dotykaj jej krwi! - krzyknąłem, widząc że Sigg nachyla się z wyciągniętym palcem.

Zaczynałem żałować, że nie poszedłem sam. Obserwator łaził za mną i sapał. Jedyne, co mógł zrobić, to przeszkodzić mi w szybkim odwrocie.

Z przeciwka nadszedł Nyka.

- Ona żyje i jest już chora. - Wskazałem na podłogę.

- Mogła pójść na górę.

- Sprawdźmy wszystko do samego dołu. Ty - zwróciłem się do Sigga - idź na pokład i patrz, czy nie minęliśmy jej po drodze.

Obserwator przytaknął i odszedł poprawiając w dłoni miecz.

- Jeśli jej nie znajdziemy to może znaczyć, że wyskoczyła w nocy ? powiedział Nyka.

- Ale pewności mieć nie będziemy.

Postanowiliśmy zejść na sam dół korytarzami i schodami części mieszkalnej, ale wrócić wewnątrz centralnej części technicznej. Możliwych połączeń między poziomami było wiele i mogliśmy liczyć tylko na szczęście.

Sprawdzałem kolejne pomieszczenia i zakamarki. Marzyłem, abyśmy znaleźli ją martwą. Żywa mogła nam zagrozić w każdym momencie i każdym miejscu, a gdybyśmy jej nie znaleźli, pozostałaby niepewność na wiele dni.

Doszedłem do najniższego poziomu mieszkalnego i przeszedłem do części wypełnionej instalacjami. Stanąłem wreszcie na samym dole miasta. To miejsce było w pewien sposób szczególne. Stałem na kracie, pod którą było tylko Niebo. Wszystko wokół było oświetlone od dołu. Rozglądałem się po zakamarkach pełnych nietypowych cieni. Jakieś krople kapały wewnątrz rur, coś skrzypiało. Słyszałem rytmiczne klikanie trybów i zapadek gdzieś nade mną.

Zobaczyłem błyszczące oczy - dwa punkciki w ciemnym kącie między zbiornikami. Wpatrywały się we mnie nieruchomo. Z przerażeniem stwierdziłem, że nie mogę się poruszyć.

Wysunęła się powoli z cienia. Gdy światło padło na jej bladą, wykrzywioną nieruchomym grymasem twarz, krzyknąłem. Znałem ją, pomagała kucharzowi, ale teraz wyglądała jak bezmyślne zwierzę. Na szyi miała wielki strup i zaschnięte, głębokie ugryzienie. Fragment mięsa wisiał, jak czarna szmata. Włosy i ramiona pokryte były sczerniałą skorupą. Przybliżała się, wyciągając przed siebie zakrzywione w szpony palce. Cofałem się, aż poczułem za plecami ścianę.

Wyszła na pomost i spojrzała na szydłonóż, który trzymałem w dłoni. Syknęła i obeszła mnie bokiem, obserwując zakrzywione ostrze. Poruszała się miękko. Pomagając sobie rękoma, odbiegła aż znikła mi z oczu.

- Jest tu... - szepnąłem. Przełknąłem ślinę i krzyknąłem. - Jest tu! Uważajcie!

Zmusiłem się by wstać i podążyć za nią.

Usłyszałem tupot nad głową i jakieś potworne skomlenie. Cień przemknął w górze. Potem dziki wrzask i łomot. Znów tupot, oddalający się i suchy chichot. Chwilę potem odległy krzyk, dziewczęcy pisk. Hersis! Pobiegłem na górę, przeskakując po kilka stopni.

Siedziała wtulona między szafkę i ścianę wielkiego kotła na zupę, obok wywróconego garnka. Ściskała krwawiące przedramię. Gdy mnie zobaczyła, wyskoczyła stamtąd i objęła mnie ramionami, płacząc. Przytuliłem jej głowę. Phora patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem. Wzięła zranioną rękę czarnowłosej i... nacięła skórę wzdłuż krwawych śladów. Dziewczyna krzyknęła i zaczęła głośniej płakać. Chciałem zaprotestować, ale zielarka powstrzymała mnie.

- Zarysowała ją paznokciami - wyjaśniła. - To jedyny sposób, żeby oczyścić ranę z choroby.

Delikatnie odsunąłem Hersis i pobiegłem na główny pokład.

Chora stała oparta plecami o poręcz. Z jakiegoś powodu nie próbowała skakać. Nyka i Cesenu zachodzili ją z obu stron, trzymając przed sobą dzidy. Sigg ze swoim mieczem stał nieco dalej. Patrzyłem w jej oczy, oczy dzikiego zwierzęcia, złego i przerażonego. Nienaturalnie rozszerzone źrenice, górna warga odsłaniająca zaczernione zęby, przygarbiona sylwetka. Szykowała się do skoku między dzidami. Gdy w końcu spróbowała, Cesenu przesunął tylko lekko szpic. Z cichym mlaśnięciem ostrze przebiło jej klatkę piersiową. Wydała z siebie cichy pisk, niemal żałosny i bezwładnie opadła na pokład. Dłonie jeszcze chwilę zaciskały się i rozkurczały.

- Co by to nie była za choroba - powiedział Cesenu - przy takiej utracie krwi nie może dłużej pozostać wśród żywych.



Fragment#3

Wstałem i niemal krzyknąłem. Z korytarza coś na mnie patrzyło. Szydłonóż sam wskoczył mi w dłoń. Spojrzenie wielkich, nieruchomych oczu było obce. Martwe, jak stwierdziłem po chwili. Przełknąłem ślinę i wolno podszedłem bliżej. To nie były oczy, tylko szkliste elementy jakiejś nieruchomej, metalowej konstrukcji opartej o ścianę. Dziesiątki tulejek, jakiś zaśniedziałych przewodów, zbiorniczków, osłon. Złom leżał tu pewnie od wielu lat.

Minąłem go i ponownie dotarłem do galerii. Zerknąłem na białą smugę światła od drzwi. Padała na pustą podłogę, korzeni nie było... Może księżyc przesunął się już dostatecznie, by... Nie, wiedziałem, że to nieprawda.

Stałem na szczycie schodów ze świecącą kulą w dłoni i czekałem na cokolwiek, na poruszenie kogoś w dole, na coś, czym się zdradzi, czym potwierdzi swoje istnienie. Czułem dziwną, trudną do racjonalnego wyjaśnienia obawę przed zejściem na dół. Ciepłe światło kuli rozpraszało mrok w mojej najbliższej okolicy, w dole ledwo szkicując zwały niezidentyfikowanego, błyskającego miejscowymi odblaskami zaplątania. Teraz nie działo się nic, nie widziałem najmniejszego ruchu, słyszałem tylko poświstywanie wiatru w oknach wież.

Odwróciłem się gwałtownie, słysząc ciche szczęknięcie z korytarza za plecami. Znów cisza, tylko podłoga delikatnie zadrżała, jakby gdzieś w podziemiach przewróciło się coś ciężkiego.

Może nie miałem się czego obawiać? W tak dużym, opuszczonym budynku muszą mieszkać jakieś zwierzęta. Dźwięki mogą też pochodzić od stygnących w nocy elementów dachu, obluzowanych okien...

Ruszyłem z powrotem, ale po chwili znów zamarłem w miejscu, widząc wpatrzone w siebie oczy. To tylko ten sam porzucony pod ścianą złom na wprost naszego schronienia... Wtedy nagle dotarło do mnie coś oczywistego: martwe oczy były zwrócone w moją stronę, choć przedtem patrzyły na nasze posłanie. Przeszedłem na przeciwną stronę korytarza i przesunąłem się z plecami przy ścianie aż do naszego schronienia. Schronienie! Teraz wolałbym być w lesie, wśród tych nieznanych, istniejących tylko w teorii drapieżników. Z ulgą stwierdziłem, że metalowa konstrukcja pozostaje nieruchoma. Może idąc potrąciłem coś nogą i ta niby głowa się przesunęła?

Od strony hallu znów dobiegło mnie postukiwanie, ledwie dosłyszalne skrzypienie. Jakbym swoim odejściem przyzwolił na jakiś rodzaj aktywności.

Odwróciłem się, by wejść i znów niemal krzyknąłem. Szklane oczy wpatrywały się we mnie jak przedtem. Głowa obróciła się, gdy nie patrzyłem! Potrząsnąłem kulą, bo zaczęła przygasać i tyłem wszedłem do naszego schronienia z zamiarem obudzenia Her i jak najszybszego opuszczenia zamku. Cofając się krok za krokiem, patrzyłem na to coś w korytarzu. Nie ruszało się, ale byłem pewien, że uczyni to, gdy tylko spuszczę z niego wzrok.

W końcu musiałem się obrócić i tym razem krzyknąłem naprawdę. Her obudziła się, rozejrzała i wyskoczyła z krzykiem spod koca. Podbiegła i przylgnęła do mnie, a ja objąłem ją ramieniem. Patrzyliśmy w przerażeniu na coś, co pochylało się nad naszym posłaniem, z wyciągniętą dłonią unoszącą skrawek koca. Wyobraźnia pozwoliła określić to, co widzieliśmy, ale równie dobrze mogło to być coś zupełnie innego. Po chwili wytężonej obserwacji zdołałem jednak z gąszczu mechanizmów: osłon, prętów, rurek i kół zębatych wychwycić pewien porządek. Wyciągnięta ręka naprawdę była ręką, zakończoną chwytakiem, teraz trzymającym koc. Na górze ażurowego korpusu, na obrotowym, pochylnym łożu siedziała głowa. Całość była niższa od nas, ale skomplikowana konstrukcja podstawy, służącej z pewnością do przemieszczania się, sugerowała, że maszyna może się wyprostować i przybrać na wysokości.

- To maszyna - wyjaśniłem zduszonym głosem. - Automat. Nie poruszy się, dopóki na niego patrzymy.


Fragment#4
Na okna opadły ze szczękiem stalowe powieki. Silniki znów ciągnęły pełną mocą. Teraz wibracje targały nami w świetle słabych lamp sufitowych. Byliśmy zdani na łaskę automatycznego sterowania. Ufałem mu. Her wyciągnęła do mnie rękę, ale nie mogłem jej dosięgnąć. Jakaś niezwykła jasność przebiła się przez szczeliny powiek i ugodziła nas gorącem. Czas jakby zwolnił bieg, unieśliśmy się ponad otwarte nagle fotele, a wszystko wokół zamarło w kompletnej ciszy i śmiertelnej poświacie, bijącej teraz już nawet z obramowań nitów i szczelin okładzin sterowni. Zdawało mi się, że świecą kontury wszystkich przedmiotów, każda kreska, rysa na ścianie.

- Oto koniec i początek historii - powiedział robot, aktywowany chyba na moment zagubionym sygnałem z dołu. Bezwładnie płynął przez sterownię w towarzystwie kilku książek, przyniesionych tu przez czarnowłosą. Patrzyłem na szalejące wskazówki zegarów spod sufitu sterowni, pełen dziwnego spokoju. Dosięgnąłem wreszcie dłoni Her i przyciągnąłem ją do siebie. Przez ściany przebiegło dziwne falowanie, jakby otaczająca nas konstrukcja naraz stała się płynna. Fale ciepła i zimna, przenikające nas na wskroś, poczęły kończyć ten dziwny ewenement naszej podróży. Dół na powrót stał się dołem, a silniki odzyskały moc. Upadliśmy, rozciągnęło nas na podłodze. Byłem tak ciężki, że nie dałem rady unieść głowy. Z trudem oddychałem. W dłoni czułem dłoń Her. Trwało mniej niż pół minuty, nim ciężar wrócił do znajomego poziomu.

Metalowe powieki wreszcie odemknęły się i zobaczyliśmy nocne niebo pełne gwiazd. Kosmos. Teraz dla odmiany staliśmy się lekcy. Mogliśmy doskoczyć sufitu, odpychając się jedną nogą.

Zgrzytnęła blacha i rakieta drgnęła nieznacznie. Obły prekursor liny błysnął matowo w świetle słońca i wyprzedził nas w drodze do gwiazd. Kosmos za oknem pokrył się szpalerami lin.

Mętlik w głowie stopniowo uspokajał się. Nawet jeżeli miałem jakieś podejrzenia, co do naszego obecnego stanu, nie wypowiedziałem ich głośno.

Spojrzałem na Her. Profil jej twarzy rysował się ostrą linią na tle czerni kosmosu. Czy moglibyśmy żyć razem normalnym, spokojnym i nudnym życiem mieszkańców miast?


Dodano: 2006-05-21 14:29:01
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS