NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Kay, Guy Gavriel - "Lwy Al-Rassanu"
Wydawnictwo: Mag
Kolekcja: Sarancjum
Tytuł oryginału: Lions of Al-Rassan
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz
Data wydania: Marzec 2006
ISBN: 83-7480-015-1
Oprawa: miękka
Liczba stron: 500
Cena: 35 zł



Kay, Guy Gavriel - "Lwy Al-Rassanu" #2

Fragment 2
Zawsze pamiętaj, że oni pochodzą z pustyni.
W czasach, kiedy Dżehana nie rozwinęła jeszcze własnej praktyki, a jej ojciec wciąż mógł do niej mówić oraz ją uczyć, wciąż jej powtarzał te słowa, mając na myśli rządzących aszarytów, wśród których ledwie ich tolerowano i wśród których pracowali – jak wszędzie czyniły to rozrzucone plemiona Kindathów – by stworzyć sobie bezpieczną niszę i odrobinę spokoju.
Pamiętała, że raz zapytała wyzywająco:
– Ale my też mamy pustynię w naszej historii, prawda?
Nigdy nie była potulną uczennicą ani dla niego, ani dla nikogo innego.
– Przeszliśmy ją – odparł wtedy Iszak pięknie modulowanym głosem. – Zabawiliśmy tam jakiś czas po drodze. Nigdy nie byliśmy prawdziwie ludem wydm. Oni nim są. Nawet tu, w Al-Rassanie, wśród ogrodów, wody i drzew, Zrodzeni z Gwiazd nie są pewni trwałości takich rzeczy. W głębi serca pozostali tym, kim byli, gdy po raz pierwszy przyjęli wśród piasków nauki Aszara. Kiedy nie będziesz umiała zrozumieć któregoś z nich, przypomnij sobie o tym, a zapewne ujrzysz przed sobą wyraźną drogę.
W owych czasach, mimo jej kapryśności, słowa ojca Dżehany były dla niej niczym słowo pisane i święty przewodnik. Kiedy indziej, gdy podczas męczącego poranka po raz trzeci zaczęła narzekać przy preparowaniu proszków i naparów, Iszak łagodnie ją upomniał, że życie lekarza często może być nudne, lecz że nie zawsze tak jest i że jeszcze doczeka czasów, gdy będzie tęsknić za spokojną rutyną.
Obie te nauki miała sobie przypomnieć bardzo wyraźnie, zanim w końcu zasnęła pod koniec dnia, który jeszcze długo potem był wspominany w Fezanie – z przekleństwami i paleniem czarnych świec na znak pamięci – jako Dzień Fosy.
Lekarka Dżehana bet Iszak miała pamiętać ten dzień przez cale życie z powodów znacznie ważniejszych niż te, które mieli współmieszkańcy tego dumnego, znanego z buntowniczego ducha miasta: owego popołudnia zgubiła flaszkę na mocz, a zanim zaszły księżyce – zgubiła na zawsze kawałek serca.
Ze względu na rodzinną historię flaszka nie stanowiła błahostki.
Dzień się rozpoczął cotygodniowym targiem przy Bramie Cartadzkiej. Tuż po wschodzie słońca Dżehana znalazła się w budce przy fontannie, należącej przedtem do jej ojca, akurat na czas, by zobaczyć, jak ze wsi ciągną ostatni rolnicy z obładowanymi mułami. Ubrana w białą lnianą szatę, usiadła ze skrzyżowanymi nogami na poduszce pod zielono-białym płóciennym daszkiem, oznaczającym lekarza, gotowa spędzić ranek na badaniu pacjentów. Velaz jak zwykle czekał za nią, by odmierzać i wydawać leki według jej wskazówek oraz stawić czoło wszelkim kłopotom, jakie mogą spotkać młodą kobietę w miejscu tak ruchliwym, jak targowisko. Kłopoty były jednak mało prawdopodobne; Dżehana dała się już dobrze poznać.
Poranek spędzony przy Bramie Cartadzkiej wiązał się z przepisywaniem leków dla rolników przybywających zza murów, przy budce pojawiali się też jednak miejscy służący, rzemieślnicy, kobiety targujące się o żywność na targu oraz dość często ludzie wysoko urodzeni, lecz zbyt oszczędni, by płacić za prywatną wizytę lub zbyt dumni, by dać się leczyć w domu przez któregoś z Kindathów. Tacy pacjenci nigdy nie przychodzili osobiście; przysyłali służącą z flaszką na mocz do diagnozy i czasami z listem sporządzonym przez skrybę, opisującym objawy i dolegliwości.
Własna flaszka Dżehany na mocz, która przedtem należała do jej ojca, stała wyeksponowana na kontuarze pod daszkiem. Był to rodzinny znak, ogłoszenie. Flaszka stanowiła wspaniały przykład kunsztu dmuchacza szkła; były na niej wytrawione wyobrażenia dwóch księżyców, czczonych przez Kindathów, i wróżebne Wyższe Gwiazdy.
Pod pewnymi względami był to przedmiot zbyt piękny do codziennego użytku, wziąwszy pod uwagę mało wytworną funkcję, jaką spełniał. Flaszkę wykonał przed sześciu laty rzemieślnik w Lonzie na zamówienie króla Almalika z Cartady po tym, jak Iszak pokierował akuszerkami – zza parawanu porodowego – podczas trudnych, lecz udanych narodzin trzeciego syna Almalika.
Kiedy nadszedł czas urodzenia czwartego syna, a poród był jeszcze trudniejszy, lecz w końcu udany, Iszak z Fezany, słynny kindathijski lekarz, otrzymał od króla Cartady inny, kontrowersyjny prezent. Na swój sposób był to dar bardziej szczodry, lecz świadomość tego faktu wcale nie łagodziła ukrytej głęboko goryczy, którą Dżehana wciąż odczuwała, chociaż minęły cztery lata. Nie była to jakaś przemijająca gorycz; co do tego miała całkowitą pewność.
Dała receptę na bezsenność, a potem na dolegliwości żołądkowe. Kilka osób się zatrzymało, by kupić lek jej ojca na ból głowy. Był to prosty, choć jak wszystkie prywatne mieszaniny lekarzy, pilnie strzeżony specyfik: goździki, mirra i aloes. Matka Dżehany przez cały tydzień przygotowywała go we frontowych pomieszczeniach ich domu, służących do przyjmowania pacjentów.
Poranek mijał. Na tyłach straganu Velaz spokojnie i systematycznie napełniał gliniane garnczki wedle wskazówek Dżehany. Flaszka moczu przejrzystego na dnie, lecz rzadkiego i bladego u góry zdradzał przekrwienie płuc. Dżehana przepisała fenkuł i kazała kobiecie wrócić w następnym tygodniu z jeszcze jedną próbką.
Don Rezzoni z Sorenicy, człowiek sardoniczny, nauczał, że istota udanej praktyki lekarskiej leży w nakłanianiu pacjentów do powrotu. Zauważył, że martwi pacjenci rzadko to robią. Dżehana pamiętała, że się wtedy roześmiała; często się wówczas śmiała, podczas studiów w odległej Bachiarze, zanim urodził się czwarty syn króla Cartady.
Velaz zajmował się wszystkimi płatnościami, najczęściej w drobnych monetach, lecz nie zawsze. Jedna kobieta z pobliskiej osady, nękana rozmaitymi powracającymi dolegliwościami, przynosiła co tydzień dwanaście brązowych jaj.
Targowisko było wyjątkowo zatłoczone. Dżehana podniosła na krótko wzrok znad monotonnej roboty i przeciągnęła się, z zadowoleniem zauważając stojącą przed nią sporą kolejkę pacjentów. W pierwszych miesiącach po objęciu cotygodniowej praktyki tu, na targowisku, oraz codziennych obowiązków w pomieszczeniach dla pacjentów w domu, ruch był niewielki; teraz chyba wiodło się Dżehanie niemal tak dobrze, jak Iszakowi.
Hałas tego ranka był naprawdę niezwykły. Musiał istnieć jakiś powód zaaferowania i podniecenia panujących wśród ludzi, ale Dżehana nie potrafiła go określić. Przypomniała sobie dopiero wtedy, gdy ujrzała trzech jasnowłosych, brodatych zagranicznych najemników, którzy arogancko torowali sobie drogę przez tłum. Tego dnia wadżi mieli poświęcić nowe skrzydło zamku i młody książę Cartady, najstarszy syn Almalika, który nosił jego imię, miał tu przyjąć wybranych dygnitarzy z ujarzmionej Fezany. Status społeczny miał znaczenie nawet w mieście znanym ze swoich buntowników; ci jego mieszkańcy, którzy otrzymali upragnione zaproszenie na uroczystość, szykowali się na nią od wielu tygodni.
Dżehana zwykle nie bardzo zwracała uwagę na takie sprawy ani na żadne inne niuanse dyplomacji czy wojny. Wśród jej ludu krążyło powiedzenie: „Nie ważne, w którą stronę wieje wiatr; deszcz spadnie na Kindathów”. To dość dobrze oddawało jej uczucia.
Od czasu rozgłośnego upadku kalifatu w Silvenes przed piętnastu laty lojalność i sojusze w Al-Rassanie były bardzo niestabilne i zmieniały się nawet kilka razy w roku wraz z królewiątkami, które powstawały i upadały w miastach z otępiającą regularnością. Sytuacja nie była ani trochę jaśniejsza także na północy, za ziemią niczyją, gdzie dżadyccy królowie Valledo, Ruendy i Dżalonii – dwaj ocalali synowie oraz brat Sancza Otyłego – knuli przeciwko sobie i prowadzili między sobą wojny. Dżehana już dawno uznała, że stratą czasu jest próba śledzenia, który były niewolnik zyskał władzę tu albo który król otruł swego brata tam.
Słońce wznosiło się coraz wyżej na błękitnym niebie i na placu targowym robiło się coraz cieplej. Nic w tym dziwnego; środek lata w Fezanie zawsze był gorący. Dżehana osuszyła czoło muślinową chusteczką i wróciła myślami do swoich obowiązków. Medycyna była jej wykształceniem i miłością, jej ucieczką przed chaosem, a także stanowiła więź z ojcem, teraz i do końca jej życia.
Na początku kolejki stał nieśmiało jakiś obcy rymarz. Zamiast flaszki miał wyszczerbiony ceramiczny kubek, który wyciągnął do lekarki z przepraszającym uśmiechem, kładąc na kontuarze brudną monetę.
– Przepraszam – wyszeptał ledwie słyszalnie w panującym gwarze. – Więcej nie mamy. To od mojego syna. Ma osiem lat. Nie czuje się dobrze.
Velaz sięgnął zza niej i dyskretnie wziął do ręki monetę; don Rezzoni nauczał, że nie uchodzi, by lekarze dotykali swego wynagrodzenia. Po to, zauważył uszczypliwie, są służący. Oprócz tego, że ją uczył, był też jej pierwszym kochankiem, kiedy mieszkała i studiowała za granicą, w Bachiarze. Sypiał prawie ze wszystkimi swoimi uczennicami, a plotka głosiła, że i z niektórymi uczniami. Miał żonę i trzy młode córki, które go uwielbiały. Skomplikowany, błyskotliwy, gniewny człowiek, ten don Rezzoni. Dla niej był jednak na swój sposób dość uprzejmy ze względu na szacunek, jakim darzył Iszaka.
Dżehana podniosła wzrok na rymarza i uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
- Nie ma znaczenia, w jakim pojemniku przynosi się próbkę. Nie przepraszaj.
Sądząc po jego karnacji, był dżadytą z północy, a mieszkał tu, ponieważ wykwalifikowani rzemieślnicy znajdowali w Al-Rassanie lepszą pracę; zapewne był konwertytą. Aszaryci nie wymagali nawracania się, lecz obciążenia podatkowe nakładane na Kindathów i dżadytów stanowiły dobrą zachętę do przyjmowania pustynnych wizji Aszara Mędrca.
Dżehana przelała próbkę moczu z wyszczerbionego kubka do wspaniałej flaszki jej ojca, daru od wdzięcznego króla, którego imiennik i dziedzic miał tu dziś uczcić wydarzenie jeszcze bardziej poddające dumną Fezanę pod cartadzkie panowanie. W targowy poranek Dżehana miała mało czasu na zastanawianie się nad ironią losu, lecz ona i tak pojawiała się w jej myślach; umysł lekarki tak właśnie pracował.
Kiedy płyn ustał się we flaszce, ujrzała, że mocz syna rymarza ma wyraźne różowe zabarwienie. Przechyliła flaszkę kilka razy pod światło; w gruncie rzeczy kolor był zbyt zbliżony do czerwieni, by przyjąć to ze spokojem. Dziecko miało gorączkę; trudno było ocenić, na co innego cierpi.
– Velazie – mruknęła – rozcieńcz piołunówkę kwartą mięty. Kropla syropu dla smaku.
Usłyszała, jak służący cofa się w głąb budki, by przygotować lek.
– Syn jest ciepły w dotyku? – zapytała rymarza.
Skinął pośpiesznie głową.
– I suchy. Jest bardzo suchy, lekarko. Z trudnością przełyka jedzenie.
– To zrozumiałe – odparła energicznie. – Podaj mu lekarstwo, które przygotowujemy. Połowę, kiedy przyjdziesz do domu, połowę o zachodzie słońca. Rozumiesz to?
Mężczyzna kiwnął głową. Trzeba było pytać; niektórzy, zwłaszcza dżadyci ze wsi na północy, nie pojmowali koncepcji ułamków. Velaz robił dla nich dwie oddzielne fiolki.
– Dzisiaj dawaj mu tylko gorące zupy, po trochę naraz, i, jeśli możesz, sok z jabłek. Zmuś go, by to zjadł, nawet jeżeli nie będzie chciał. Później może wymiotować. Nie będzie w tym nic niepokojącego, chyba że pojawi się krew. Jeśli tak będzie, natychmiast poślij kogoś do mojego domu. W innym wypadku dawaj mu zupy i sok do zapadnięcia nocy. Skoro jest suchy i rozpalony, potrzebuje tego, rozumiesz? – Mężczyzna znów kiwnął głową w skupieniu. – Zanim odejdziesz, powiedz Velazowi, jak trafić do twego domu. Przyjdę obejrzeć chłopca jutro rano.
Mężczyzna przyjął to z wyraźną ulgą, lecz po chwili pojawiło się znajome już wahanie.
– Wybacz mi, lekarko. Nie mamy pieniędzy na prywatną wizytę.
Dżehana skrzywiła się. A zatem prawdopodobnie nie konwertyta, człowiek mocno obciążony podatkami, lecz nie chcący porzucać kultu boga-słońca, Dżada. Kimże jednak jest ona sama, by kwestionować skrupuły religijne? Niemal trzecia część jej własnych zarobków szła na kindathijski podatek, a przecież nigdy nie nazwałaby się osobą religijną. Bardzo mało lekarzy mogło to zrobić. Z drugiej strony duma to zupełnie oddzielna kwestia. Kindathowie byli wędrowcami, nazwanymi tak od dwóch księżyców przemierzających wśród gwiazd nocne niebo, i jeśli chodziło o Dżehanę, to nie zawędrowali tak daleko, przez te wszystkie wieki, tylko po to, by odżegnać się od swojej długiej historii tu, w Al-Rassanie. Jeśli jakiś dżadyta czuł to samo wobec swego boga, potrafiła to zrozumieć.
– Sprawą zapłaty zajmiemy się we właściwym czasie. Na razie chodzi o to, czy dziecku trzeba będzie upuścić krwi, a nie bardzo mogę to zrobić tu, na targowisku.
Usłyszała śmiech jakiegoś mężczyzny, stojącego obok straganu. Zignorowała go i złagodziła ton. Kindathijscy lekarze byli znani jako najdrożsi na całym półwyspie. I tacy powinniśmy być, pomyślała Dżehana. Tylko my mamy o czymkolwiek pojęcie. Co prawda nie powinna besztać ludzi za niepokój o koszta.
– Nie bój się – rzekła z uśmiechem do rymarza. – Nie utoczę krwi wam obu.
Tym razem roześmiało się więcej osób. Jej ojciec zawsze mówił, że połową zadania lekarza jest sprawić, by pacjent w niego uwierzył. Dżehana przekonała się, że pewien rodzaj śmiechu pomaga. Rodził zaufanie.
– Dowiedz się o księżyce i Wyższe Gwiazdy godziny jego narodzin. Jeśli mam upuścić krew, to będę musiała obliczyć czas.
– Moja żona będzie to wiedziała – szepnął mężczyzna. – Dziękuję. Dziękuję, lekarko.
– Jutro – odrzekła lakonicznie.
Pojawił się Velaz z lekarstwem, podał je mężczyźnie i zabrał flaszkę, by opróżnić ją do wiadra, stojącego obok lady. Rymarz zatrzymał się obok służącego i nerwowo tłumaczył mu, jak trafić do jego domu.
– Kto jest następny? – zapytała Dżehana, znów podnosząc wzrok.
Na targowisku pełno już było najemników króla Almalika. Jasnowłosi olbrzymi z północy, z odległego Karchu czy Waleski, oraz, co sprawiało jeszcze groźniejsze wrażenie, Muwardyjczycy z na wpół zasłoniętymi twarzami i z nieodgadnionymi, czarnymi oczyma – chyba że wyzierała z nich wyraźna pogarda - przewiezieni przez cieśninę z piasków Madżritu.
Niemal na pewno była to celowa demonstracja ze strony Cartady. Zapewne po całym mieście krążyli żołnierze, którzy otrzymali rozkazy, by byli widoczni. Dżehana przypomniała sobie poniewczasie pogłoski, że książę przybył przed dwoma dniami z pięciuset ludźmi. To o wiele za dużo żołnierzy jak na uroczystą wizytę. Mając pięciuset dobrych ludzi, można było zdobyć niewielkie miasto albo poprowadzić spory wypad poprzez tagrę – ziemię niczyją.
Żołnierze byli tu potrzebni. Obecny gubernator Fezany był marionetką Almalika, wspieraną przez stałe wojsko. Oddziały najemne znalazły się tu pozornie dla ochrony przed atakami ze strony królestw dżadyckich albo zbójców, grasujących poza miastem. W rzeczywistości tylko obecność najemników powstrzymywała miasto przed kolejną rewoltą. A teraz, wobec nowo wzniesionego skrzydła zamku, będzie ich tu więcej.
Wolność, którą Fezana cieszyła się od upadku kalifatu, skończyła się przed siedmiu laty. Była wspomnieniem, a rzeczywistość stanowił teraz gniew; miasto zagarnęła druga fala ekspansji Cartady. Oblężenie trwało pół roku, a potem siłą rzeczy się skończyło, kiedy pewnej nocy u schyłku jesieni ktoś otworzył czekającej na zewnątrz armii Bramę Salos. Nigdy nie wyszło na jaw, kto zdradził. Dżehana pamiętała, jak wraz z matką skryły się w głębi ich domu w Dzielnicy Kindathów, a zewsząd dobiegały krzyki walczących i trzask płomieni. Jej ojciec znajdował się po drugiej stronie murów, wynajęty rok wcześniej przez cartadan jako lekarz w armii Almalika; takie było życie lekarza. Znów ironia losu.
Przez pięć tygodni po zajęciu miasta na murach nad tą bramą i pozostałymi pięcioma wisiały ludzkie trupy rojące się od much. Smród unosił się nad straganami z owocami i warzywami jak zaraza.
Fezana stała się częścią gwałtownie rosnącego królestwa Cartady. Podzieliła w ten sposób los Lonzy, Aldżais, a nawet samego Silvenes ze smutnymi, splądrowanymi ruinami Al-Fontiny. Później dołączyły do nich Seria i Ardeno. Teraz zagrożenie wisiało nawet nad dumną Ragosą nad brzegiem Jeziora Serrana, podobnie jak nad leżącymi na południu i południowym zachodzie Elvirą i Tudescą. W podzielonym Al-Rassanie królewiątek dworscy poeci Almalika z Cartady nazywali go Lwem.
Ze wszystkich podbitych miast najgwałtowniej buntowała się Fezana – trzykrotnie w ciągu siedmiu lat. Za każdym razem wracali najemnicy Almalika, ci jasnowłosi i ci z zakrytymi twarzami, i za każdym razem na trupach rozpostartych na miejskich murach ucztowały muchy i padlinożerne ptaki.
Ostatnio jednak doszła do głosu inna ironia losu, i to bardziej zjadliwa. Groźny Lew z Cartady musiał uznać obecność równie niebezpiecznych stworów. Dżadyci z północy mogli być mniej liczni i skłóceni ze sobą, lecz potrafili wykorzystać okazję. Fezana od dwóch lat płaciła daninę królowi Ramirowi z Valledo. Almalik nie mógł mu jej odmówić, jeśli chciał uniknąć ryzyka wojny z najsilniejszym spośród dżadyckich królów, a musiał jeszcze pilnować porządku w miastach swego skłóconego królestwa, zajmować się bandami wyjętych spod prawa, które przemierzały południowe wzgórza, i królem Badirem z Ragosy, który był na tyle bogaty, by opłacać własnych najemników.
Ramiro z Valledo może i rządził nieokrzesanym społeczeństwem pastuchów i prymitywnych wieśniaków, lecz było to także społeczeństwo zorganizowane do wojny, a z Jeźdźcami Dżada nie było żartów. Jedynie potężnym kalifom Al-Rassanu, rządzącym w Silvenes przez trzysta lat, udało się podbić większość półwyspu i zapędzić dżadytów na północ – choć zapędzenie to wymagało nieustannych wypraw przez płaskowyże ziemi niczyjej, a nie każda z tych wypraw kończyła się powodzeniem.
Dżehana pomyślała, że jeśli trzej dżadyccy królowie – brat, wuj i brat – kiedykolwiek przestaną wojować między sobą, to Lew-zdobywca z Cartady – wraz z wszystkimi królewiątkami Al-Rassanu – może wkrótce zostać wytrzebiony i poznać, co to kaganiec.
Co wcale nie musiałoby się okazać dobrą rzeczą.
Kolejna ironia losu, zaprawiona goryczą. Wydawało się, że Dżehana musi mieć nadzieję na przeżycie człowieka, którego nienawidziła jak nikogo innego. Być może wszystkie wiatry przynoszą deszcz Kindathom, ale tu, wśród aszarytów Al-Rassanu, byli oni akceptowani i mieli swoje miejsce. Po całych wiekach wędrowania po ziemi jak ich księżyce na nieboskłonie, znaczyło to bardzo wiele. Przygniecieni podatkami i ograniczeni przepisami prawa, mogli jednak żyć w swobodzie, szukać szczęścia, oddawać cześć i bogu, i jego siostrom. A niektórzy Kindathowie uzyskali naprawdę wysokie stanowiska na dworach królewiątek.
Żaden Kindath na tym półwyspie nie zasiadał wysoko w radach Dzieci Dżada. Na północy zostało ich niewielu. Historia – a mieli długą historię – nauczyła Kindathów, że mogą być tolerowani, a nawet mile widziani wśród dżadytów, kiedy czasy są pomyślne i spokojne, lecz gdy tylko nadciągały chmury, kiedy nadchodziły deszcze pędzone wiatrem, Kindathowie znów stawali się Wędrowcami. W krajach, gdzie władzę dzierżył bóg-słońce, byli wyganiani lub siłą nawracani albo umierali.
Daninę – parias – odbierał oddział północnych Jeźdźców dwa razy do roku. Fezana płaciła dużą cenę za zbyt bliskie sąsiedztwo z tagrą.
Poeci nazywali teraz trzysta lat kalifatu złotym wiekiem. Dżehana słyszała pieśni i deklamowane wiersze. W owych dawnych czasach, bez względu na to, jak bardzo ludzie mogli sarkać na absolutną władzę czy ekstrawaganckie wspaniałości dworu w Silvenes, a wadżi lamentowali w swoich świątyniach nad dekadencją i świętokradztwem, w porze roku sprzyjającej łupieżczym wyprawom starożytne drogi wiodące na północ były świadkami przemarszu zmasowanych wojsk Al-Rassanu, a potem ich powrotu z łupami i niewolnikami.
Teraz żadna jednolita armia nie podążała na północ na ziemię niczyją, a jeśli tamtejsze puste stepy miały w niedalekiej przyszłości ujrzeć jakieś liczniejsze oddziały żołnierzy, to najprawdopodobniej będą to Jeźdźcy słonecznego Dżada. Dżehana niemal umiała przekonać siebie samą, że nawet ci ostatni, bezsilni kalifowie jej dzieciństwa byli symbolami złotych czasów.


Dodano: 2006-05-01 10:21:53
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS