Obowiązek jest zobowiązaniem.
Na lojalność trzeba sobie zasłużyć.
Wierność zdobyć.
Zdrada jest uniwersalna.
Królestwo Outremeru narodziło się we krwi, cierpieniu i pasji.
Czterdzieści lat później wrogowie nadal zagrażają jego granicom, a herezja godzi
w pokój.
Bez względu na to, co Kościół twierdził, a ludzie wierzyli, było to wciąż
królestwo stworzone przez młodszych synów, ludzi głodnych ziemi i
wydziedziczonych.
Owi synowie stali się teraz ojcami, mieli własnych synów. I ich pozbawieni ziemi
młodsi synowie sami spoglądali na północ, wschód i południe, odkrywając, że
ziemie Outremeru stały się dla nich zbyt ciasne, jak za mała rękawiczka. Nie
dostrzegali granicy - wewnętrznej czy zewnętrznej - która nie mogłaby ulec
zmianie.
Nazywali Outremer Królestwem Młota, gdy pili po nocy i gdy rozprawiali,
zbierając się w salach swoich ojców. Nazywali go tak od kształtu wytyczonego
przez zewnętrzne granice i z powodu własnej, przepełnionej agresją tęsknoty, by
zobaczyć, jak ten młot opada i rozbija, wykuwa nowe tereny dla tych, którzy ich
potrzebowali.
Lecz Kościół nauczał poprzestawania na małym, tak jak zwykle to robił -
mamy
to, po co przybyliśmy - a ojcowie prawili o bezpieczeństwie i ostrożności -
mamy tyle, ile jesteśmy zdolni utrzymać.
A najmądrzejsi z nich, duchowny, ojciec, młodszy syn - czy córka - patrzyli
na ziemie chłodnym wzrokiem i widzieli, że w rzeczywistości nie tworzyły nawet
jednego królestwa, mimo że związane zostały osobą wspólnego króla i licznymi
hołdami. Zbyt poróżnionymi wyrzutkami, rodziną zbyt od siebie oddaloną były te
cztery państwa - cztery i jeszcze jedno, lecz to było zamknięte przed innymi,
Zawinięte, i jego nazwy obecnie nikt nie wymawiał, wydarto je zarówno z map, jak
i z pamięci - ciągle toczyły spory, ciągle prowadziły dysputy z innymi. I
oczywiście zawsze, zawsze w stanie wojny z całym światem dookoła.
Nie - mówili najmądrzejsi - to nie przetrwa. Nie może długo tak trwać. Sto lat
dawali Outremerowi, nie więcej. Z pewnością, nie więcej...
Towarzystwo Odkupienia jest sumieniem Królestwa i zarazem jego zbrojnym
ramieniem. W odległej granicznej twierdzy Roq de Rançon należącej do
Odkupicieli, gdzie wśród murów rozbrzmiewa echo starożytnej magii i zapomnianych
sekretów, rozpoczyna się opowieść o miłości, obowiązku i zdradzie: Marrona,
młodego mężczyzny, który niedawno złożył śluby zakonne, Julianny, córki
Królewskiego Cienia zmierzającej do Elessi na spotkanie z przyszłym mężem, i
Elisandy, jej tajemniczej towarzyszki podróży.
Wszyscy odegrają ważną rolę w nadchodzących wydarzeniach, ponieważ ich życie
zostało nierozerwalnie splecione z losem Outremeru.
Część pierwsza
Droga do Roq
Martwe światło dnia
Nie po raz pierwszy Marron klęczał w Komnacie Królewskiego Oka i
rozmyślał:
Na cóż Ascariel? Dlaczego jego ojciec, tak wielu ojców
walczyło i zginęło, zdobywając to złote miasto, marzenie kapłanów i królów, gdy
wyglądało na to, że już to wszystko wcześniej posiadali? Kiedy śmierć i
marzenie, i góra sama mogły zostać zamknięte wewnątrz surowego pokoju,
wyrąbanego w skale i zimnego, gdzie skały pociły się słonymi kroplami i
wystarczyła pojedyncza świeca i słowa grubego, nieświeżego zakonnika, by
sprowadzić cudy?
Ta myśl była oczywiście herezją. Powinien się z niej wyspowiadać i odbyć
stosowną pokutę. Lecz Marron dopiero niedawno przybył z odleglejszego,
łagodniejszego kraju, gdzie nie widział więcej magii, niż kryło się w zmianach
pór roku, gdy błogosławiąca dłoń dotykała tej ziemi. Kręciło mu się w głowie od
zadziwienia i słowa, myśli pojawiały się zupełnie niechcący, sprowadzone przez
to niezwykłe wirujące poczucie obcości, które go przepełniało. Pomyślał, że obie
dusze Boga go zrozumieją.
Poza tym ledwie poprzedniego dnia jego oddział spalił wioskę za herezję, a on
się bał swojego spowiednika.
* * *
Zdawało mu się to niemal świętem, pamiętał, że tak myślał wtedy, w upale i
ostrym świetle, i w gorączkowym -
szybciej, jeszcze szybciej - pośpiechu.
Nie było to dzieło ludzkiego ramienia bożej sprawiedliwości, lecz rzecz, która
się dokonała, gdy ogarnęło ich szaleństwo, na koniec długiego marszu, kiedy nowy
dom znalazł się prawie w zasięgu wzroku, wyraźnie zagościł w ich myślach.
Spędzili zbyt wiele dni w siodle, a sztorm wyrzucił ich na brzeg zbyt wcześnie,
spędzili dni, całe dni na suchym prowiancie i spali na pokrytej pyłem ziemi, i
wędrowali dalej, coraz dalej: dzikie słońce wznosiło się ponad obcymi wzgórzami,
ich ciała były wyprażone, tak suche jak droga, którą zmierzali, odnowione śluby
mieli w głowach, a nie wypróbowane ostrza niecierpliwiły się na plecach, zdawały
się równie rozpalone i spragnione jak oni sami.
I fra Piet, pewnego ranka, sprowadził ich z drogi w bok, obiecując, że dotrą do
zamku przed jutrzejszym zachodem, a teraz podejmą się bożego dzieła. I poszli
szlakiem prowadzącym wysoko na wzgórza, aż w porze, gdy nic się nie poruszało od
upału, dotarli do chat z pozawieranymi okiennicami, kopułowymi dachami i
ścianami oblepionymi błotem. Dwa tuziny stało takich i była jeszcze studnia, i
świątynia z gładzonego kamienia postawiona w sercu wioski. Mieszkała tam
herezja, wyraźnie widzieli ją na zniszczonej desce zawieszonej nad wejściem do
świątyni: Oślepione Oczy, podwójna pętla będąca znakiem Boga Podzielonego, lecz
puste miejsca zostały zamazane, jakby dając do zrozumienia, że jego
nieprzerwanie czujne oczy zamknęły się na zawsze. Brat Piet ostrzegł ich przed
jeszcze gorszą herezją pochodzącą z tych wzgórz, znakiem, który miał wymalowane
rzęsy poniżej i oznajmiał, że Bóg śpi, lecz świadczyło to o celowym
nieposłuszeństwie, było znakiem katarskiej rewolty. Te puste kółka, na które
patrzyli, były czymś zupełnie innym.
Były herezją Korasha, której wyznawcy twierdzili, że Bóg faktycznie wędrował
podwójną ścieżką, lecz nie zwracał uwagi na śmiertelników, że nie dbał w
najmniejszym stopniu o ich uczynki na ziemi. Chociaż Korash został oczyszczony
przez ogień, a jego kości zmielone na proch dwieście lat temu, ciągle miał
swoich zwolenników, szczególnie tutaj, na tych wzgórzach, gdzie nie sięgał głos
prawdziwego Kościoła. Tak im powiedziano, Marronowi i jego braciom, świeżo po
złożonych ślubach, i oto widzieli przed sobą dowód prawdziwości tych słów.
Wjechali do wioski na szczycie wzgórza, trzy tuziny mężczyzn obolałych od
męczącej drogi, głodni nie tylko jedzenia. Zniekształcone ręce fra Pieta
dźwignęły topór, którym rozbił ten bluźnierczy znak, jego chrapliwy głos wezwał
do stali i ognia, a własną bronią powalił kapłana w czarnej szacie stojącego na
schodach świątyni. Potem już tylko osadził konia w miejscu i obserwował.
Stanowiło to sprawdzian, pomyślał później Marron, albo wyzwanie, możliwe
również, że chrzest bojowy.
* * *
Połowę chrztu, pomyślał teraz, początkowy rytuał. Teraz czekało ich
sfinalizowanie, tutaj pod zamkiem, dar cudu pochodzący od Królewskiego Oka.
Stracili rozsądek tamtego dnia, młodzi mężczyźni doprowadzeni do szaleństwa
przez słońce, przemęczeni i niebezpieczni. Pamiętał, że krzyczeli, głośniej niż
kobiety i dzieci, teraz byli niemi, nieruchomi. Sami stanowili emblematy Boga,
zakręt za zakrętem, każdy z nich podróżował po dwóch drogach wiodących ku
dzikości i ku spokojowi. Zawsze zapętlały się w środku, w głowie Boga, i zawsze
rozchodziły...
Nie upłynęła godzina od ich przyjazdu. Wjechali na strome wzgórze i minęli bramę
onieśmielającego zamku, dalej w górę po szerokich płytkich schodach i długą
zakrytą rampą, tak zmęczeni jak ich konie i brudni już nie tylko od podróży. Na
dziedzińcu przy wewnętrznej fosie ich bagaże i konie zostały zabrane przez
chudych, ciemnowłosych chłopców, szarajskich niewolników, jak ktoś powiedział. I
nawet nie dano im szansy na to, by zmienili habity czy zmyli zaschły pył ze
skóry, usłyszeli rozkaz, by być cicho, mimo że się nie odzywali, i poprowadzono
ich inną rampą, zbyt wąską dla koni, do właściwego zamku. Później w dół, szli w
dół i w dół, zdezorientowani wkrótce przez wędrówkę kręconymi schodami i słabo
oświetlonymi przejściami, drżący od nagłego chłodu i ogarniającej ich
niepewności.
W końcu drzwi, cedr wzmocniony żelazem, a za nimi to: komnata niepodobna do
wielkich sal i pełnych kolumn miejsc, o jakich słyszeli, lecz jeszcze nie
zobaczyli, złapanych jak bąble powietrza w skalnej masie ponad ich głowami.
Oddział mężczyzn wypełnił tę przestrzeń. Klęczeli w nierównym kręgu, nogi i
ramiona sąsiadujących braci ocierały się o siebie, lecz dotyk innego człowieka
był w tym miejscu pocieszeniem. Nawet woń ciał braci i własnego, zbyt długo nie
mytych, ostry, ciężki odór wełnianych habitów mokrych od potu dawały Marronowi
punkt zaczepienia, coś, co osadzało go w znanym świecie, w miejscu, gdzie w
dziwny sposób mieszały się ze sobą cuda i przerażenie.
Cóż to jest? Musiało być pytaniem, jakie sobie wszyscy po cichu zadawali,
gdy wkraczali gęsiego za bratem niosącym pochodnię. Nikt nie wypowiedział go
głośno, lecz Marron widział je w oczach, gdy zerkali na siebie nawzajem i na
ledwo obrobione ściany i nierówną podłogę. Kilku z nich sięgnęło, by dotknąć
wilgotnej skały i przenieśli wilgoć na palcach do wyschniętych ust. Sam też tak
zrobił i potem chciał wypluć, lecz zamiast tego przełknął, choć usta wykrzywił
mu smak zgnilizny.
Brat z pochodnią, fra Tumis, gestem nakazał ustawić im się wkoło i opaść na
kolana, jego twarz o opadniętych policzkach marszczyła się podejrzliwie, podczas
gdy wąskie oczy rozglądały się, szukając nieposłuszeństwa, kogoś, kto odezwałby
się, łamiąc jego rozkaz. Rozczarowany - w końcu przemówił sam, lecz tylko by
powiedzieć: - Oto Komnata Królewskiego Oka. - Co nic im nie wyjaśniło. Wtedy
podszedł do jedynego mebla w sali, żelaznego trójnoga, w którym osadzona była
świeca o czterech knotach, dwa białe pasy i dwa czarne, splecione, skręcone w
jedną kolumnę. Zapalił knoty od swojej pochodni, zanim podał ją ponad klęczącym
kręgiem do brata Pieta, by ten wyniósł ją na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi.
W jakiś sposób trzask zamka wywołał dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa
Marrona, a który nie miał nic wspólnego z zimnym czy nieprzyjemnym, wilgotnym
powietrzem. Z pewnością bał się fra Pieta, lecz był to lęk zrodzony z wiedzy i
obserwacji, wielu tygodni spędzonych w towarzystwie tego mężczyzny i jednej
gorączkowej godziny zagrabionej przez jego szaleństwo czy w inny sposób
sprowadzonej na żałosne stworzenie boże. Ten strach Marron mógł zrozumieć i dać
sobie z nim radę: bać się fra Pieta było właściwą rzeczą.
Teraz było inaczej. Tutaj był nieświadomy i zadziwiony, jego bracia również,
obcy zarówno na tej ziemi, jak i w tym nowym życiu. Ledwo kilka krótkich
miesięcy temu, w innym świecie, byli chłopami, rzemieślnikami i kmieciami. Fra
Piet był zaś mostem, który przeprowadził ich stamtąd tutaj. Był ich mentorem,
mimo iż surowym w wymaganiach i obsesyjnie obowiązkowym, był skałą na oceanie,
poszarpaną i niebezpieczną, lecz godną zaufania. I nagle pozostawił ich w rękach
nieznanego, w tej gołej, wykutej ludzką ręką komnacie, która była jaskinią, a
brat Tumis wydawał się znudzony albo pełen pogardy, albo obie te rzeczy
jednocześnie, w każdym razie w najmniejszym stopniu nie przepełniała go obawa, a
jednak Marron obawiał się go lub tego, co miał zamiar zrobić.
Zamiar fra Tumisa pozostawał tajemnicą. Co robił, trudno dostrzec wśród
poruszających się cieni rzucanych przez światło świecy. Trudniej jeszcze, gdy
rozejrzał się po kręgu i wyrzucił jedną rękę gwałtownie do dołu, kierując ich
zaciekawiony wzrok na uda lub splecione dłonie, lub ciemne, wilgotne kamienie,
na których klęczeli.
Marron posłusznie opuścił głowę, lecz żadna wola, własna czy należąca do innych,
nie byłaby w stanie powstrzymać jego oczu przed szpiegowaniem. Wydawało mu się,
w tych przelotnych spojrzeniach, jakie ośmielał się zaryzykować, że fra Tumis
trzymał ręce ponad wyginającymi się płomieniami świecy, próbując schować światło
pomiędzy palcami. Wydawało się, że jeśli pulchne ciało zakonnika zbliży się za
bardzo, powinien się w powietrzu pojawić smród spalenizny i zabrzmieć okrzyk
bólu.
Lecz brat Tumis zaśpiewał cicho i przynajmniej ten głos był słodki. Słów, języka
Marron nie znał. Również nie wiedział, jakim sposobem w komnacie pojawiło się
nagle więcej światła, a nie mniej, gdy ręce zakonnika tak blisko osłaniały
świecę. Lecz było światło, zajadłe, białe światło, które zmuszało go do
zmrużenia oczu, które wywołało świsty zaskoczonych oddechów w całym kręgu, które
sprawiło, że jego sąsiad
- Aldo, zaklinam cię, jeśli ci własna skóra miła,
stój nieruchomo - jęknął i schował głowę w kapturze, próbując osłonić
oślepione oczy.
Światło, tego ich nauczono,
jest głównym symbolem bożej obiektywności,
połowę czasu spędzamy w słońcu i połowę w ciemności. Jest jego darem dla nas,
dzięki niemu widzimy drogę prowadzącą do cnoty, jest także narzędziem jego
sprawiedliwości, dzięki niemu inni widzą nasze grzechy.
Takiego światła Marron do tej pory nie znał, lecz nie zajmowało ono
szczególnego miejsca w jego teologii. Światło w tej komnacie sprawiało, że złote
linie i ogień pojawiły się w powietrzu i już nie tylko Aldo się poruszył.
Mężczyźni czynili znak Boga na brwiach, bardziej z powodu przesądów niż potrzeby
modlitwy, jak pomyślał Marron. Lecz spojrzał na nich tylko raz, przez chwilę
ledwie, zanim jego oczy i umysł zostały ponownie pochwycone przez to, co działo
się przed nim.
Ten ostry blask wydawał się pochodzić od świecy: płomienie wyrosły w górę jak
szkło, jak rozgrzane do białości pręty ze szkła, były tak nieruchome i sztywne.
Cień skrywał ściany komnaty i mimo że Tumis oderwał już ręce od świecy, mimo że
stał od niej o krok zaledwie, krył go cień. Delikatne i mocne, jak motek
rozciągniętego jedwabiu, całe światło padało na środek kręgu braci i tam
pokazało im dziwy.
Zobaczycie cuda, zapowiedziano im, zanim wyruszyli do Uświęconej Ziemi,
zobaczycie cuda i potwory. Bądźcie przygotowani.
Lecz jak mogli przygotować swoje umysły na to, co tu zobaczyli?
- Oto Królewskie Oko - zaintonował fra Tumis, przerywając napiętą, wypełnioną
spojrzeniami ciszę. - Dzięki bożej łaskawości król może pilnować tej ziemi w
imię Boga, strzec granic przed bożymi wrogami, a wnętrza kraju przed herezją.
Dzięki dobroci okazywanej swoim poddanym król błogosławi również Kościół
Walczący, tak byśmy służyli lepiej.
Czy to dobroć? Marron nie był pewien. Pokrył się lodowatym potem w tym zimnym
miejscu, palce mu drżały od pulsowania krwi. Po raz drugi w ciągu dwóch dni
zadano mu cios w sam środek jego jestestwa i ostrze, które poczuł w sercu, nawet
w połowie nie oznaczało zdziwienia tymi słowami. Reszta była czystym
przerażeniem.
Ze światła rodziły się linie podobne złotym drutom i płaszczyzny wiszące jak
złote prześcieradła. Światło powoływało do życia ściany i kopuły, minarety.
Budowało z siebie miniaturę pałacu, albo świątyni, jakby złotą zabawkę godną
księżniczki, tylko że ta zabawka wypalała znamię w ich umysłach i wciąż unosiła
się w powietrzu na dłoń ponad podłogą.
- Oto Dir�al Shahan w Ascarielu - powiedział Tumis. - Była to największa
świątynia w czasach, gdy Ekhed rządził miastem. Byłaby zniszczona - powinna być
zniszczona, jego głos wydawał się mówić - kiedy Bóg obdarzył nas zwycięstwem,
lecz król wydał inny rozkaz i sam ją objął w posiadanie. Teraz jest jego
pałacem, siedzibą jego władzy.
Pałac obrócił się w powietrzu i wydawał się odsuwać ze wszystkich stron
jednocześnie i gdy się przemieścił, inne budynki wpłynęły w światło, za nimi
ulice i rozległe ogrody na stromych zboczach, rzeka poniżej i...
- Oto Ascariel - powiedział fra Tumis, gdy całe miasto na wysokim wzgórzu
pojawiło się przed nimi, połyskując złotem w tym śmierdzącym powietrzu. I Marron
pomyślał, na cóż prawdziwy świat, na cóż ci wszyscy zabici?
* * *
Marron widział mapy w bibliotece wielkiego opactwa, gdzie składał śluby zakonne.
Widział nawet mapę tych ziem, chociaż była dziełem Szarajów złupionym w czasie
upadku Ascariela i przysłanym jako podarunek dla opata, lecz nie potrafił jej
odczytać. Pokazał mu święte miasto starszy brat, który rozumiał dziwne pismo.
Było tylko śladem kolorowego inkaustu na pergaminie, lecz wciąż czuł ten
dreszcz, gdy położył palec na nim i wymamrotał nazwę: Ascariel.
Teraz jednak - to było coś więcej niż mapa, więcej niż tylko mapa utkana ze
światła i magii. Miał przed sobą sam błogosławiony ląd przedstawiony w pełnej
chwale. Wydało mu się, że widzi straż wokół królewskiego pałacu, postaci na
ulicach, konie, wozy i ruchliwy rynek. Nawet w tej chwili obecne było w
powietrzu migotanie złota, jak sznurek korali przeciąganych powoli przez malutką
bramę w zewnętrznym murze, i pomyślał, że to kupiecka karawana przybyła do
miasta na handel.
Fra Tumis zbliżył ręce do szklanych kolumn bijących od świecy i wyśpiewał słowa,
które Marron potrafił rozróżnić, ale nie zrozumieć. Biel ściemniała w żółć,
kolumny skurczyły się do normalnych płomieni i Ascariel zniknął.
Jak ludzie budzący się ze snu Marron i bracia drgnęli i zmienili pozycję,
poruszyli barkami, by odgonić odrętwienie, popatrywali na zadziwione twarze i
wiedzieli, że widzą w nich odbicie swoich własnych min.
Patrząc na Tumisa, Marron spostrzegł, że kapłan jest blady, spocony, drży,
wycierając ręce o habit. Ani śladu na nim skorupy poprzedniego wyniosłego
znudzenia, żadnego potępienia.
- Idźcie - powiedział, jego głos również był pozbawiony siły i samozadowolenia.
- Wyjdźcie, fra Piet pokaże wam, dokąd iść...
* * *
Wyszli pojedynczo, tak jak weszli, w ciszy. Fra Piet czekał na korytarzu, z
zaciśniętymi ustami, ponury jak zwykle, lecz skinął głową z zadowoleniem, gdy
spojrzał na ich twarze. Oto człowiek, który nie potrzebował oglądać cudu
ponownie. Wizja raz obejrzana będzie żywa zawsze, stanowiąc płonące wyznanie
wiary i prywatne przymierze człowieka z Bogiem. Tak mogło się zacząć w jego
przypadku, pomyślał Marron, młody mężczyzna, nie wiele więcej niż przeciętnie
pobożny, zmuszony do tego kroku w równej mierze przez rodzinę, historię, jak i
przez religię. Podobnie jak w przypadku Marrona pokazano mu Ascariel w tym
wilgotnym lochu i podobnie skierowano do niego przesłanie, i przynajmniej w
przypadku fra Pieta ogień do dziś nie przygasł, mężczyzna odnalazł prawdziwe
powołanie i od tej pory kroczył tylko prostą ścieżką, a chwała złotego miasta
oślepiała go, sprawiając, że oślepł na przyjemności ciała czy umysłu, czy też
jakikolwiek przyziemny błysk światła.
Otumaniony i oślepiony - Marron widział, że i jemu zagraża pójście tą ścieżką,
prawie czuł, jak otwiera się przed nim niczym pułapka pod nogami, czekając
tylko, by jego umysł stracił władzę i pogrążył się w zadziwieniu...
Lecz fra Piet nie przygotował dla nich żadnych kazań ani - Bogu niech będą
dzięki! - następnego cudu. Tylko ich poprowadził tą samą drogą, którą przybyli,
w górę do fosy i dziedziniec, i na suchy, gorący wiatr. Były tam stajnie, gdzie
ich konie przysypiały teraz w drewnianych przegrodach w chłodnym, kamiennym
cieniu, wyczyszczone, napojone i odchuchane. Lecz oto litościwie pojawiła się
przed nimi łaźnia i chłopcy w białych tunikach niosący z fosy wodę w skórzanych
kubłach. Nareszcie przyszła pora, by skoczyć i wyślizgnąć się z ciężkiego
habitu, zrzucić sztywne buty do konnej jazdy i pozostawić wszystko w stosie w
rogu, i walczyć o to, kto pierwszy znajdzie się przy kuble. A potem, by trząść
się pod strumieniami wody płynącymi po plecach i przez zmatowiałe od brudu
włosy, odegnać dreszcz śmiechem i za śmiech zostać skarconym spojrzeniem fra
Pieta. Odbiec, trąc mokrą skórę, zauważyć spojrzenia Alda i wymienić uśmiech, i
w tej chwili poczuć, jak opada zaklęcie, nie opuszczając go zupełnie, lecz
cofając się w tajemne zakątki jego umysłu, gdzie pozostanie bezpieczne i
hołubione, lecz skąd nie będzie mogło rządzić jego myślami, pozbawić go
rozsądku. Przeczesując włosy palcami i rozglądając się niecierpliwie za
następnym wiadrem, Marron dostrzegł chłopca z drewnianą skrzynką. Zaniósł ją
najpierw do fra Pieta, który zamruczał i zanurzył poskręcane palce, nabierając
na rękę czegoś miękkiego i szarawego. Marron obserwował, jak rozprowadził pastę
po swoim chudym, pokrytym bliznami ciele, wytwarzając pianę, którą spłukał
świeżą wodą. Wtedy chłopak zauważył spojrzenie Marrona, uznał je za wezwanie i
podszedł.
Marron niepewnie zajrzał do skrzynki i zapytał: - Co to jest?
- Mydło - odpowiedział chłopak, lekko zaciągając. - Do mycia.
Słowo nic mu nie mówiło. Odrobina pasty chwycona w palce wydawała się tłusta,
lecz przykład fra Pieta pokazał, jak się jej używa. Nabrał porcję na palce i
chlapnął na ramię, wcierając, aż powstała cienka, szara piana, jaka pojawia się
na koniu po ciężkim biegu. Kiedy wytarł, pokazał się fragment skóry zaskakująco
różowy w miejscu, jakie, był tego pewien, już wcześniej umył. Uśmiechnął się do
chłopca, który odpowiedział nieśmiałym uśmiechem i wziął więcej mydła,
wmasowując je w ramiona, szyję i we włosy, czując, jak powstaje tam sztywniejsza
piana.
- Nie do oczu! - gwałtownie krzyknął chłopak, lecz zbyt późno. Marron już
przetarł twarz pokrytymi mydłem palcami.
Oczy nagle zapiekły, nabrał powietrza, przyciskając do nich dłonie, prawie
głuchy na wołanie chłopca w jakimś miękkim, obcym języku.
Przeszywający ból i chłodny strumień wody spływający ponownie po głowie. Sięgnął
i nabrał w dłonie i przemył oczy, najlepiej jak umiał, silnie mrugając. Było
przy nim dwóch chłopców, jeden z kubłem, Marron nabierał wody i chlustał sobie
na twarz, aż pieczenie ustało.
- Nie do oczu - powiedział ponownie pierwszy chłopiec, próbując się uśmiechnąć.
- Na pewno - Marron zgodził się z całego serca. I nie do ust także, posmakował
tej piany i jego wargi, i język paliły. Wypłukał usta i wypluł. Lecz wziął
więcej pasty - mydło, zapamiętaj nazwę - zanim odwołano chłopca do innego
zaciekawionego brata. Nie piekło skóry przynamniej, chociaż sprawiło, że
zmarszczyły mu się opuszki palców i czuł się czysty i wyszorowany w miejscach,
gdzie go użył, czyściejszy niż kiedykolwiek.
* * *
Wydawało się, że dyscyplina została chwilowo zawieszona, nawet tutaj, wewnątrz
ścian Zakonu, podarowano im niespotykaną ilość czasu na mycie. Marron namydlił
plecy Alda, a Aldo jego i przynieśli sobie jeszcze więcej wody z fosy do
opłukania, tak samo jak czynili bracia wokół. Napili się również, najpierw
skrycie - posłuszeństwo jest najważniejszym przykazaniem, dzieci, robienie
tego, co nie zostało wam nakazane, jest nieposłuszeństwem - później jawnie,
po tym, jak zobaczyli, że fra Piet robi to samo.
W końcu chłopcy przynieśli lniane ręczniki i świeże, czyste habity i gdy Marron
i jego oddział byli już wysuszeni i ubrani, gdy ponownie poczuli na sobie surowy
wzrok swojego spowiednika, zabrano ich bosych z powrotem do zamku i w górę do
kaplicy na modlitwy.
* * *
Przynajmniej to było znajome i uspokajające, stare słowa w starym języku,
litanie i odpowiedzi zaszczepione w umyśle Marrona od dziecka.
Znajomy również był sposób, w jaki jego umysł oddalał się od słów, nawet tutaj,
na samej bożej ziemi, gdzie - jak sądził - dokona się w nim zmiana, stanie się
bardziej pobożny. Wyglądało na to, że nawet oślepiające objawienie cudu nie
mogło zdziałać wiele dla jego zagubionej duszy. Ukląkł na gołej, kamiennej
podłodze kaplicy, z Aldem po swojej lewej stronie, a innym bratem, Jubalem, po
prawej. Jego głos przemawiał cicho równo z nimi, ze wszystkimi, lecz jego myśli
się wyślizgnęły, uciekły do dnia, chwili nie tak odległej w czasie czy
przestrzeni, lecz w rzeczywistości bardzo dalekiej z powodu swojej obcości.
Aldo, przyjaciel z dzieciństwa i przyjaciel z młodości, był jego bratem na wiele
sposobów, zanim stali się braćmi w religii. Aldo ze swoją znaną od dawna, od
dawna ukochaną twarzą wykrzywioną tak bardzo, że aż niemal nierozpoznawalną,
pochylił się z siodła, by rzucić płonącą pochodnię przez otwarte drzwi. Aldo
śmiejący się okrutnym i świadomym tego, co się dzieje śmiechem, gdy w odpowiedzi
na jego działanie nadbiegł krzyk, cieszący się na widok kobiety uciekającej z
suknią i włosami w ogniu. Aldo, który musiał widzieć kobietę, zanim rzucił,
który miecz miał już naszykowany w dłoni, lecz nie użył go, by zabić szybko,
lecz by zagonić ją z powrotem, z powrotem, płonącą, do płonącej chaty...
Jubal, starszy mężczyzna i nieznajomy, aż do momentu, gdy wyruszyli w
podróż, całe życie był mnichem, został wysłany do Outremeru przez swojego opata
w ramach pokuty za przewinienie, o którym nie należało mówić:
Jubal z szeroko otwartymi oczyma krzyczał, nie chowając już dłużej ciężkich
myśli za swoimi szerokimi brwiami. Jubal, możliwe, że lepszy żołnierz niż
kiedykolwiek z niego byłby mnich, uniósł pałkę z radością, mignęło jego nagie
ramie zbryzgane krwią, uderzył, piętą pognał konia, uderzył ponownie,
zakrzyknął. Słowa składały się na krzyk, było w nim wyznanie wiary, płynące
razem ze śliną z jego ust, gdy oznajmiał, że wierzy w jedynego prawdziwego Boga,
Boga o bliźniaczych duszach, wszystko obejmującego... A pomiędzy Aldem i
Jubalem znajdował się Marron, on sam, i zobaczył nowy obraz siebie, budzący
zadziwienie, wywołujący dreszcz, wdzierający się pomiędzy niego, modlitwy i
przynależną Bogu cześć.
On sam, w tej chwili pieszo, ześlizgnął się przed chwilą z oszalałego,
wierzgającego konia, z dzieckiem na rękach, heretykiem, niemowlęciem wydartym z
objęć ojca, zbyt małym, by poznać w takiej chwili, czy to chłopiec, czy
dziewczynka, trzymał je za kostki i obracał się zaciekle, wirował jak szalony
kapłan na świątynnych schodach, potykając się o ciało martwego kapłana, lecz
odnajdując równowagę z ochrypłym krzykiem, który nawet dla jego własnych uszu
wydał się szaleńczy, walnął dzieckiem o kamienną ścianę, zobaczył, jak
roztrzaskuje się czaszka i usłyszał nagłą ciszę, nawet w tym całym hałasie,
rzucił je przez otwarte drzwi w ogień w środku i odwrócił się od plamy, od małej
plamy, jaka została tam, na ścianie, cienkiej warstwy czerwieni, pierwszy
deszcze ją zmyje, jeśli kiedykolwiek pada w tej jałowej, przepełnionej słońcem
krainie...