NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Zelazny, Roger - "Odmieniec"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Zelazny, Roger - "Odmieniec"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-88916-33-5
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 240
Tom cyklu: 1



Zelazny, Roger - "Odmieniec"

I.

Kiedy lord Rondoval zobaczył, jak stary Mor kuśtyka w stronę przedniej straży głównych sił oblężniczych, zdał sobie sprawę, że jego panowanie ma się właśnie ku końcowi.
Słońce chowało się za burzowymi chmurami, zimny deszcz padał równomiernie, a gromy stawały się coraz głośniejsze, zbliżając się z każdą błyskawicą. Ale Det Morson, stojący na głównym balkonie fortecy Rondoval, nie był gotów do wycofania się. Poklepał się po twarzy czarną przepaską i przesunął dłonią po włosach, teraz połyskujących i śnieżnobiałych, za wyjątkiem szerokiego czarnego pasma biegnącego od czoła do podstawy szyi.
Wyciągnął zza szarfy pięknie zdobioną krótką laskę i ujął w wyciągnięte ręce, nieco poniżej oczu. Wziął głęboki oddech i zaczął cicho mówić. Znamię w kształcie smoka, znajdujące się po wewnętrznej stronie jego nadgarstka, zaczęło pulsować.
Poniżej linia światła przecięła drogę atakującym szeregom - buchnęły z niej płomienie, które zaczęły falować. Ludzie cofnęli się, ale centaury-łucznicy utrzymali pozycje i wypuścili w jego kierunku rój strzał. Det roześmiał się, gdy powietrze roztrąciło je na boki. Zaśpiewał lasce pieśń bojową: na ziemi, w powietrzu i pod ziemią jego gryfy, bazyliszki, demony i smoki szykowały się do ostatecznego uderzenia.
Jednak stary Mor uniósł swoją laskę i płomienie zaczęły opadać. Det potrząsnął głową, dziwiąc się takiemu marnowaniu talentu.
Det śpiewał głośniej, a ziemia zatrzęsła się. Bazyliszki wyszły ze swoich legowisk i spojrzały na przeciwnika. Harpie zanurkowały na nich z wrzaskiem, tnąc pazurami i bombardując guanem. Wilkołaki zaatakowały flanki. Usłyszały go smoki siedzące wysoko na klifach i rozpostarły skrzydła...
Ale gdy płomienie zgasły, harpie zostały naszpikowane strzałami centaurów, bazyliszki, skąpane w białym świetle płynącym z laski Mora, zwinęły się w kłębek i umarły, zamykając swe oczy, a smoki, najbardziej inteligentne ze wszystkich, powoli zlatywały z góry, aby potem uniknąć walki z hordą, która ponowiła atak, Det zrozumiał, że karta się odwróciła, oddane mu potwory wróciły na swoje grzędy, a historia zaskoczyła go, można by rzec, z opuszczonymi spodniami. Nie było sposobu, aby uratować się dzięki swojej mocy, gdy tam na dole stary Mor kontrolował każde magiczne wyjście - wyjścia w sensie fizycznym były już zablokowane przez oblegających.
Potrząsnął głową i opuścił laskę. Nie będzie żadnych rozmów, nie będzie honorowej kapitulacji - ani jakiejkolwiek innej. Tamci chcieli jego krwi, a on przeczuwał ostrą anemię.
Cisnąwszy ostatnie przekleństwo i rzuciwszy jeszcze raz okiem na atakujących, wycofał się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, aby dokończyć kilka spraw i przygotować się na najważniejszą chwilę. Odrzucił myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Jak dla niego było to zbyt wyczerpujące. Lepiej będzie zabrać ze sobą kilku spośród nich.
Strząsnął krople deszczu z płaszcza i ruszył przez korytarz. Spotka się z nimi na parterze.
Grzmot rozległ się niemal nad jego głową. Za każdym z mijanych okien pojawiały się jasne błyski.

* * *

Lady Lydia Rondoval, z puszczonymi luźno na plecy czarnymi włosami, wyszła za róg i zobaczyła, jak cień wślizguje się w niszę ukrywającą drzwi. Wypowiedziawszy ogólne zaklęcie odpędzające, działające na większość nieludzkich zjaw nawiedzających te komnaty, wyszła na korytarz.
Gdy mijała otwór, zajrzała do środka i natychmiast zorientowała się, dlaczego zaklęcie było mniej niż skuteczne. Stała naprzeciwko złodzieja zwanego Mysią Łapką - niskiego mężczyzny o ciemnej skórze, odzianego w czarne płótno i skórę - o którym sądziła, że siedzi bezpiecznie zamknięty w celi pod zamkiem. Mysia Łapka szybko odzyskał zimną krew i skłonił się z uśmiechem.
- Jestem oczarowany - rzekł - że spotykam moją panią na przechadzce.
- Jak się wydostałeś? - spytała.
- Z trudem - odparł - założyli tam ciekawe zamki.
Westchnęła, przyciskając mocniej swój mały węzełek.
- Zdaje się - powiedziała - że udało ci się to w samą porę, aby twój wyczyn okazał się twoim pechem. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. Być może już się przedarli.
- A więc o to ten cały hałas - odrzekł. - Czy mogłabyś takim razie zaprowadzić mnie do najbliższego tajnego przejścia?
- Obawiam się, że wszystkie zostały już obstawione.
- Szkoda - odparł. - Czy nie byłoby zatem niegrzeczne, gdybym spytał, dokąd tak spieszysz z tym... au, au!
Zamachał poparzonymi koniuszkami palców, co nastąpiło natychmiast po skomplikowanym geście lady Lydii, który wykonała, gdy sięgał po trzymany przez nią tłumoczek.
- Idę w stronę wieży - rzekła - z nadzieją, że uda mi się przywołać smoka, który zabierze mnie stąd... o ile jeszcze znajdę jakiegoś. One nie lubią obcych, więc obawiam się, że nic tam po tobie. Przykro mi...
Uśmiechnął się i pokiwał głową.
- Idź - powiedział - pospiesz się! Dam sobie radę. Zawsze daję sobie radę.
Skinęła głową. On ukłonił się, ona zaś pospieszyła dalej. Ssąc palce, Mysia Łapka obrócił się w stronę, z której właśnie przyszedł. Miał już plan. On również będzie musiał się pospieszyć.
Gdy Lydia zbliżyła się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Gdy weszła na schody, okno na podeście nad nią rozbiło się i do środka zaczął padać deszcz. Gdy dotarła na drugie piętro i ruszyła w stronę kręconych schodów wiodących na wieżę, wyjątkowo głośny grom ogłuszył ją tak, że nie usłyszała złowróżbnych trzasków wewnątrz ścian. Ale nawet gdyby je usłyszała, nadal szłaby swoją drogą.
W połowie schodów poczuła, że wieża zaczyna się chwiać. Na ścianach pojawiły się rysy. Spadał na nią pył i gruz. Schody zaczęły się kołysać...
Zerwawszy płaszcz z ramion i owinąwszy nim tobołek, pobiegła w stronę, z której właśnie przyszła.
Kąt nachylenia schodów zmniejszył się, teraz mogła usłyszeć ryczący dookoła, zgrzytliwy dźwięk. Nad jej głową pękł sufit, do środka zaczęła wpadać woda. Mogła też zobaczyć wejście powoli podnoszące się do góry. Bez wahania wyrzuciła węzełek przez szczelinę.
Świat pod nią zapadł się.

* * *

Gdy oddziały Jareda Klaithe�a wdarły się do głównej sali Rondovalu po ciałach jego mrocznych obrońców, lord Det wyszedł z bocznego korytarza z naciągniętym łukiem w rękach. Wypuścił strzałę, która przeszyła kolejno zbroję, mostek i serce Jareda, zatrzymując go w miejscu. Potem odrzucił łuk i wyciągnął krótką laskę zza szarfy. Zakreślił nią nad głową niewielkie koło i atakujący poczuli, że jakaś niewidzialna siła odpycha ich.
Jedna postać wysunęła się na czoło. Był to, rzecz jasna, Mor. Rozświetlona laska wirowała w jego dłoniach niczym płonące koło.
- Złożyłeś swoją lojalność po niewłaściwej stronie, starcze - zauważył Det. - To nie twoja walka.
- Stała się moją - odparł Mor. - Zakłóciłeś Równowagę.
- Phi! Równowaga została zakłócona tysiące lat temu - powiedział - i to we właściwą stronę.
Mor potrząsnął głową. Jego laska kręciła się coraz szybciej, wydawało się, że wcale jej nie trzyma.
- Obawiam się reakcji, którą już wywołałeś - powiedział - pomijając już to, co może się wydarzyć, jeśli pozwolimy ci kontynuować.
- Zatem musimy rozegrać to między sobą - rzekł Det, powoli opuszczając swoją laskę i wycelowując ją w maga.
- Zawsze tak było, nieprawdaż? - zapytał Mor.
Lord Rondoval zawahał się na moment. Potem rzekł:
- Przypuszczam, że masz rację. Ale tym razem niech spadnie na twoją głowę!
Laska zapłonęła - wyleciał z niej promień jaskrawoczerwonego światła. Stary Mor pochylił się, gdy ogień uderzył w tarczę, którą stała się jego wirująca laska. Promień odbił się i uderzył w sufit.
Z łoskotem głośniejszym niż grzmot wielkie kawałki muru spadły na lorda Rondoval, zasypując go w mgnieniu oka.
Mor wyprostował się. Koło zwolniło, na powrót stając się laską. Oparł się na niej ciężko.
Gdy w sali ucichło echo, na zewnątrz umilkły odgłosy bitwy. Burza również odchodziła w swoją stronę - błyskawice uspokoiły się, grzmoty również.
Jeden z kapitanów Jareda, Ardel, zbliżył się powoli i zatrzymał, gdy zobaczył stertę gruzu.
- To koniec - powiedział po chwili. - Zwyciężyliśmy...
- Na to wygląda - odparł Mor.
- Jest jeszcze trochę oddanych mu ludzi... z którymi trzeba się uporać.
Mor skinął głową.
- ... A smoki? A inni jego nienaturalni słudzy?
- Są teraz w rozsypce - powiedział cicho Mor. - Dam sobie z nimi radę.
- Dobrze. My... co to za hałas?
Nasłuchiwali przez kilka chwil.
- To może być jakaś sztuczka - powiedział jeden z sierżantów o imieniu Marakas.
- Weź oddział. Idź i sprawdź to. Zamelduj natychmiast.

* * *

Mysia Łapka skulił się za arrasem, niedaleko klatki schodowej wiodącej do lochów poniżej. Zamierzał wrócić do celi i zamknąć się w niej. Uważał, że więzień Deta będzie jedyną osobą, która może oczekiwać współczucia. W czasie, gdy brama padła, najeźdźcy weszli do środka i rozegrał się czarodziejski pojedynek, on w drodze powrotnej do pozbawienia się wolności zdołał dotrzeć aż tutaj. Widział wszystko przez dziurę w tkaninie.
Teraz, gdy uwaga wszystkich była zwrócona gdzie indziej, miał doskonałą okazję, aby wyślizgnąć się stąd i zejść na dół. Tylko... jego ciekawość również wzrosła. Czekał.
Oddział wkrótce wrócił z rozwrzeszczanym tobołkiem. Sierżant Marakas miał skupiony wyraz twarzy, sztywno trzymając dziecko.
- Bez wątpienia Det zamierzał poświęcić je w jakimś ohydnym rytuale, aby zapewnić sobie zwycięstwo - odważył się powiedzieć.
Ardel podszedł i obejrzał dziecko uważnie. Uniósł prawą rączkę i odwrócił nadgarstkiem na zewnątrz.
- Nie. Wewnątrz nadgarstka ma rodowy znak mocy w kształcie smoka - stwierdził. - To dziecko Deta.
- Och.
Ardel spojrzał na Mora. Starzec wpatrywał się w dziecko, zapominając o wszystkim innym.
- Co mam z nim zrobić, panie? - spytał Marakas.
Ardel zagryzł wargi.
- Ten znak - powiedział - oznacza, że jego przeznaczeniem jest zostać czarodziejem. To również pewien sposób na określenie tożsamości. Nieważne, co powie się dziecku, gdy będzie dorastać. Prędzej czy później dowie się prawdy. Gdy to się stanie, czy naprawdę chcielibyście spotkać czarodzieja, który będzie wiedział, że przyłożyliście rękę do śmierci jego ojca i zniszczenia jego domu?
- Domyślam się, do czego zmierzasz... - rzekł Marakas.
- Zatem najlepiej... byłoby... pozbyć się... dziecka.
Sierżant odwrócił wzrok. Potem spytał:
- A jeśli założymy, że wyślemy go do odległego kraju, gdzie nikt nawet nie słyszał o domu Rondoval?
- Gdzie pewnego dnia może zjawić się wędrowiec znający jego historię? Nie. Niepewność może być po wielokroć gorsza od świadomości nieuchronnej zagłady. Nie ma innego wyjścia. Zrób to szybko i bez bólu.
- Panie, a nie możemy po prostu uciąć mu ręki? To lepsze od śmierci.
Ardel westchnął.
- Moc będzie tkwić w nim nadal - odparł - nieważne, czy będzie miał rękę, czy nie. Zbyt wielu tu dzisiaj świadków. Będą opowiadać różne historie, a odcięcie ręki powiększy tylko liczbę krzywd. Nie. Jeśli nie zrobisz tego sam, w naszych oddziałach musi być ktoś, kto...
- Czekaj!
To odezwał się stary Mor. Podszedł do nich, otrząsając się, jak ktoś właśnie obudzony.
- Jest sposób - rzekł. - Sposób, aby dziecko przeżyło, a wy byli pewni, że wasze obawy nigdy się nie spełnią.
Dotknął maleńkiej dłoni.
- Co zatem proponujesz? - spytał go Ardel.
- Tysiące lat temu - zaczął Mor - żyliśmy w wielkich miastach, posiadając wielkie maszyny oraz potężną magię...
- Słyszałem te opowieści - powiedział Ardel. - Na co nam się teraz przydadzą?
- To nie tylko opowieści. Kataklizm naprawdę się wydarzył. Kiedy się skończył, nasz świat zachował magię i odrzucił resztę. Teraz wydaje się to legendą, ale do tej pory jesteśmy uprzedzeni wobec nienaturalnych tech-rzeczy.
- Oczywiście. To...
- Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmowana jest ważna decyzja, taka jak ta, symetria wszechświata wymaga, żeby podążyć w obie strony. Jest inny świat, podobny do naszego, gdzie odrzucono magię i zatrzymano co innego. W tamtym miejscu to my i nasz sposób życia jest legendą.
- Gdzie jest ten świat?
Mor uśmiechnął się.
- Jest kontrapunktem muzyki naszej sfery - rzekł - o jeden takt od nas. Jest tuż za rogiem, za który nikt nie wchodzi. To następne rozgałęzienie błyszczącej drogi.
- Zagadki czarodziejów! Jak nam się to przyda? Czy ktoś może tam dotrzeć?
- Ja.
- Aha. A zatem...
- Tak. Dorastając w takim miejscu dziecko będzie żyć, ale jego moc niewiele będzie tam znaczyć. Zostanie odrzucona, zracjonalizowana i wyjaśniona. Dziecko znajdzie sobie w życiu miejsce inne, niż jakiekolwiek znane tutaj i nigdy nie zrozumie ani nie będzie podejrzewało, co się wydarzyło.
- Świetnie. Zrób to, skoro można okazać łaskę tak niewielkim kosztem.
- Ale jest za to cena.
- Co masz na myśli?
- Prawo symetrii, o którym mówię... musi zostać zachowane, jeśli wymiana ma być dokonana na stałe: kamień za kamień, drzewo za drzewo...
- Dziecko? Chcesz powiedzieć, że jeśli zabierzesz to maleństwo tam, musisz przynieść dziecko stamtąd?
- Tak.
- Co z nim zrobimy?
Sierżant Marakas przełknął ślinę.
- Moja Mel i ja straciliśmy własne - powiedział. - Być może...
Ardel uśmiechnął się lekko i kiwnął głową.
- Zatem koszt jest niewielki. Niech tak się stanie.
Butem i skinięciem głowy, Ardel wskazał na upuszczoną laskę Deta.
- A co z różdżką czarodzieja? Nie jest niebezpieczna? - zapytał.
Mor kiwnął głową, schylił się powoli i podniósł ją z miejsca, gdzie upadła. Zaczął nią kręcić i szarpać, mrucząc przez chwilę.
- Tak - rzekł wreszcie, kiedy udało mu się podzielić ją na trzy części - Nie może zostać zniszczona, ale jeśli wyślemy każdy fragment do jednego z wierzchołków Magicznego Trójkąta Int, być może nie zostanie ponownie złożona. Z pewnością będzie to trudne.
- Zrobisz to?
- Tak.
W tej chwili Mysia Łapka wyślizgnął się zza arrasu i wszedł na klatkę schodową. Zatrzymał się, wstrzymał oddech i nasłuchiwał, czy nie usłyszy krzyku. Nic. Ruszył dalej.
Kiedy dotarł do cienia u podnóża wielkich schodów skręcił w prawo, przeszedł kilka kroków i zatrzymał się. Naprzeciw miał nie korytarze, lecz raczej naturalnie wyrzeźbione tunele. Czy to z tego po prawej wyszedł tak niedawno? Czy też z tego, który zakręcał niedaleko? Wcześniej nie zorientował się, że w tej okolicy są dwa...
Usłyszał z góry jakiś odgłos. Wybrał odgałęzienie po prawej i dał w niego nura. Był tak samo ciemny, jak korytarz, którym uciekał, ale po dwudziestu krokach natknął się na ostry zakręt w prawo, którego sobie nie przypominał. Jednak jeśli ktoś rzeczywiście tu nadchodził, nie mógł zawrócić. Poza tym, przed sobą widział maleńkie światełko...
W alkowie lśnił i dymił kosz pełen gorących węgli. Obok, na podłodze, leżała sterta żagwi. Zbliżył hubkę do węgli, podmuchał na nią, rozniecił płomień. Wkrótce potem w jego ręku rozbłysła pochodnia. Wziął jeszcze kilka żagwi na zapas i ruszył dalej tunelem.
Dotarł do rozgałęzienia. Lewa odnoga wydawała się szersza, bardziej zapraszająca. Podążył nią. Nieco dalej rozgałęziała się znów. Tym razem ruszył w prawo.
Powoli zorientował się, że grunt się obniża. Miał wrażenie, że czuje lekki powiew. Przeszedł jeszcze trzy odgałęzienia i komnatę o ścianach jak plaster miodu. Zaczął znaczyć wybrane przez siebie odnogi węglem z pochodni, rysując po ścianie zawsze po swojej prawej stronie. Pochylenie wznosiło się, tunel zakręcał, stał się szerszy. Coraz mniej przypominał korytarz.
Kiedy zatrzymał się, aby zapalić drugą pochodnię zorientował się, że pokonał znacznie dłuższą drogę, niż kiedy wychodził z lochu. Mimo to, bał się wracać drogą, którą przyszedł. Stwierdził, że sto dalszych kroków nie zaszkodzi...
Kiedy pokonał ten dystans, znalazł się w wejściu do dużej, ciepłej jaskini, wydzielającej dziwną woń, której nie mógł zidentyfikować. Uniósł pochodnię wysoko nad głowę, ale drugi koniec jaskini niknął w mroku. Jeszcze sto kroków, powiedział do siebie...
Później, gdy postanowił nie ryzykować dalszego zwiedzania, ale wrócić po śladach i postawić wszystko na jedną kartę, usłyszał przybliżający się hałas. Wiedział, że może albo zdać się na łaskę innych i próbować wyjaśnić sytuację, albo ukryć się i zgasić pochodnię. A ponieważ jego doświadczenia ze spotkań z innymi ludźmi były takie, jakie były, rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś nie rzucającej się w oczy niszy.

* * *

Tej nocy słudzy lorda Rondoval byli wyłapywani w ruinach zamku i zabijani. Mocą swojej laski i swojej woli Mor zaczarował smoki i inne bestie zbyt trudne do zabicia, po czym zaprowadził je do głębokich pieczar pod budowlą. Tam sprawił, że zasnęły na wieki i zapieczętował wejście do jaskiń.
Wiedział, że jego następne zadanie będzie równie trudne.



II.

Szedł po lśniącej drodze. Maleńkie błyskawice tańczyły na jej powierzchni, ale nie raziły go. Na lewo i prawo nieustannie migotały, pojawiając się i znikając, alternatywne rzeczywistości. Dokładnie nad jego głową znajdował się ciemny bezruch wypełniony nieruchomymi gwiazdami. W prawej ręce trzymał laskę, w zgięciu lewej niósł dziecko.
Od czasu do czasu pojawiało się rozwidlenie, odnoga, skrzyżowanie. Wiele z nich mijał, ledwo rzuciwszy okiem. Po jakimś czasie doszedł do właściwego i postawił stopę na lewej odnodze. Migotanie natychmiast zwolniło.
Poruszał się coraz ostrożniej, bacznie przyglądając się obrazom. Wreszcie skoncentrował całą swoją uwagę na obrazie po prawej. Po chwili zatrzymał się i spojrzał na panoramę.
Wyciągnął laskę przed siebie i przesuwające się obrazy zwolniły jeszcze bardziej. Przyglądał się im przez kilka uderzeń serca, po czym wyciągnął koniec laski do przodu.
Scena zatrzymała się przed nim, rosła, nabierała głębi i barw...
Wieczór... jesień... mała uliczka, małe miasto... miasteczko uniwersyteckie...
Zrobił krok do przodu.

* * *

Michael Chain - rudy, rumiany i ważący o trzydzieści funtów za dużo - poluzował krawat i posadził swoje mierzące ponad sześć stóp ciało na stołku przed deską do rysowania. Jego lewa ręka bawiła się przez chwilę terminalem komputera i figura na monitorze nabrała kształtu. Przyglądał się jej przez jakieś pół minuty, obracał, nanosił poprawki, jeszcze raz obracał.
Wziął ołówek i przykładnicę, skopiował kilka rzeczy z monitora na leżący przed nim arkusz papieru. Odchylił się do tyłu, obejrzał uważnie, zagryzł wargi, zaczął to i owo wymazywać gumką
- Mike! - zawołała niska, ciemnowłosa kobieta w prostej wieczorowej sukni, otwierając drzwi do jego biura. - Nie możesz zostawić swojej pracy choćby na minutę?
- Opiekunka jeszcze nie przyszła - odparł, wycierając dalej - a ja jestem gotów. To lepsze od wyłamywania palców.
- No, tak, ale ona już dotarła, twój krawat trzeba na nowo zawiązać, a my jesteśmy spóźnieni.
Westchnął, odłożył ołówek i wyłączył terminal.
- Dobrze - powiedział, wstając i masując się po gardle. - Za minutkę będę gotów. Na przyjęciu wydziałowym punktualność nie jest cnotą.
- Jest, jeśli chodzi o szefa twojego wydziału.
- Glorio - odparł, potrząsając głową - o Jimie musisz wiedzieć jedno - w prawdziwym świecie nie przeżyłby nawet tygodnia. Zabierz go z uniwersytetu i wrzuć w świat prawdziwego projektowania przemysłowego, a on wtedy...
- Nie zaczynajmy znowu tego tematu - powiedziała, wycofując się. - Wiem, że nie jesteś tu zbyt szczęśliwy, ale na razie nie mamy niczego innego. Musisz się zachowywać odpowiednio do sytuacji.
- Mój ojciec miał własną firmę konsultingową - wyrecytował. - Mogła należeć do mnie...
- Ale ją przepił. Chodźmy.
- To było pod koniec. Miał kilka złych chwil. Był dobry. Tak samo jak dziadek - ciągnął dalej - On ją założył...
- Wiem, że pochodzisz z rodu geniuszy - powiedziała - i Dan przejmie pałeczkę po tobie. Ale teraz...
Otrząsnął się i spojrzał na nią.
- Co z nim? - zapytał ciszej.
- Śpi - odparła. - Wszystko w porządku.
Uśmiechnął się.
- OK, bierzmy płaszcze. Już będę grzeczny.
Wyszła, a on podążył za nią. Zza ramienia obserwowało go blade oko monitora.

* * *

Mor obserwował dom, stojąc w bramie budynku po drugiej stronie ulicy. Duży facet w ciemnym płaszczu, z rękami wbitymi w kieszenie, stał na progu i gapił się na ulicę. Mniejsza, kobieca postać wciąż spoglądała w stronę uchylonych drzwi. Rozmawiała z kimś wewnątrz.
Wreszcie kobieta zamknęła drzwi. Dołączyła do mężczyzny, zaczęli iść. Mor przyglądał się, jak odchodzą i znikają za rogiem. Odczekał jeszcze chwilę, aby upewnić się, że żadne nie wróci po jakiś zapomniany drobiazg.
Wyszedł z bramy, przeszedł przez ulicę. Gdy dotarł do właściwych drzwi, zastukał w nie laską.
Po chwili drzwi uchyliły się. Dostrzegł blokujący je od wewnątrz łańcuch. Młoda dziewczyna spojrzała na niego, w jej oczach zauważył tylko cień podejrzliwości.
- Przyszedłem coś zabrać - powiedział, pajęczyna rzuconego wcześniej zaklęcia sprawiała, że jego obco brzmiące słowa były dla niej zrozumiałe - i coś zostawić.
- W tej chwili nie ma właścicieli - odparła. - Jestem tylko opiekunką...
- Nie szkodzi - powiedział, opuszczając czubek laski do poziomu jej oczu.
Wewnątrz ciemnego drewna pojawiło się delikatne, pulsujące światło, nadając mu opalizujący odcień i fakturę. Oczy dziewczyny zwęziły się. Utrzymał jej uwagę przez kilka uderzeń serca, po czym ściągnął powoli w stronę swojej twarzy. Ich oczy spotkały się, a on utrzymał jej spojrzenie. Jego głos zniżył się.
- Otwórz natychmiast drzwi - polecił.
Krótki ruch, grzechot. Łańcuch opadł.
- Cofnij się - rozkazał.
Twarz cofnęła się. Pchnął drzwi i wszedł.
- Idź do innego pokoju i usiądź - powiedział, zamykając drzwi za sobą. - Kiedy stąd wyjdę, zamkniesz za mną drzwi na łańcuch i zapomnisz, że w ogóle tu byłem. Powiem ci, kiedy masz to zrobić.
Dziewczyna szła już w stronę salonu.
Szedł powoli, otwierając napotkane drzwi. Wreszcie zatrzymał się na progu małego, pogrążonego w ciemności pokoju, po czym cichutko wszedł do środka. Dostrzegł małą postać zwiniętą w dziecinnym łóżeczku - zbliżył laskę o kilka cali od jej głowy.
- Śpij - powiedział, a drewno jeszcze raz zaczęło pulsować w jego dłoni. - Śpij.
Ostrożnie położył swój tłumoczek na podłodze, oparł laskę o łóżeczko, odkrył i uniósł dziecko, które zaczarował. Je również ułożył na podłodze i porównał oba maleństwa. W świetle przesączającym się przez drzwi zauważył, że dziecko stąd miało jaśniejszą skórę niż to, które przyniósł, a jego włosy były nieco cieńsze i bardziej wyblakłe. Jednak...
Zaczął je przebierać - owinął dziecko z łóżeczka w kocyk, którym okrywał przyniesione ze sobą. Potem ułożył ostatniego lorda Rondoval w łóżeczku i popatrzył na niego. Wysunął palec, aby dotknąć znamienia w kształcie smoka...
Nagle odwrócił się, uniósł laskę i podniósł młodego Daniela Chaina z podłogi.
Gdy szedł przez przedpokój, zawołał w stronę salonu:
- Wychodzę. Zamknij za mną drzwi... i zapomnij.
Gdy przekroczył próg, usłyszał za sobą odgłos zasuwanego łańcucha. Gwiazdy świeciły przez postrzępione szczeliny w chmurach, a zimny, wschodni wiatr dmuchał mu w plecy. Zza rogu wyjechał jakiś pojazd, oświetlił go, ale nie zwolnił.
Wewnątrz chodnika pojawiły się drobne błyski, zaś budynki po obu stronach straciły coś ze swojej materialności - stały się dwuwymiarowe i zaczęły migotać.
Migotanie na jego drodze stało się częstsze, wkrótce przestała ona być chodnikiem, a stała się wielką, jasną drogą, ciągnącą się przed nim i za nim, z wielką liczbą odnóg. Widok po jego lewej i prawej ręce stał się mozaiką niezliczonych małych obrazków z różnych czasów i miejsc, rozbłyskujących, błyszczących i kurczących się, wreszcie przypominających przepływające koło niego ławice egzotycznych ryb. Nad jego głową wciąż widniał pasek ciemnego nieba, pozbawiony jednak chmur i równie migotliwie rozświetlony jak droga u jego stóp. Od czasu do czasu Mor dostrzegał kątem oka na bocznych drogach inne postacie - nie zawsze o ludzkich kształtach - zajęte zadaniami tak samo niezrozumiałymi, jak jego.
Kiedy wybrał drogę do domu, jego laska zaczęła świecić, a świetlista rosa kapała mu ze stóp i palców.


Dodano: 2006-04-29 11:41:31
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS