NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Weber, David & Ringo, John - "Marsz w głąb lądu"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Weber, David & Ringo, John - "Imperium człowieka"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-88916-31-9
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 512
Tom cyklu: 1



Weber, David & Ringo, John - "Marsz w głąb lądu"

Roger nachylił się nad kociołkiem i powąchał.

- Czy to jest to, co myślę?

Od momentu wejścia na wzgórza kompania toczyła zaciętą walkę z przyrodą. Jeśli kiedyś istniały tu jakieś szlaki, upływ lat je zatarł, musieli więc wyrąbywać sobie nowe. Przedzieranie się przez gęste poszycie z ogromnymi jucznymi zwierzętami było trudne w każdych warunkach, ale zamieszkujące wzgórza drapieżniki dodatkowo zamieniły je w koszmar.

Stracili plutonowego Koberdę, którego zaatakowało zwierzę zwane przez Corda atul, a przez resztę chrystebestią. Było szybkie i wygłodzone. Ważyło około dwustu kilo, miało trójkątną paszczę, pełną rekinich kłów, i gumowatą, pokrytą śluzem skórę, podobną do Mardukan.

Serie ze śrutownic rozdarły bestię na strzępy, zdążyła jednak dopaść plutonowego. Twardy stary marine wytrzymał jeszcze dzień, wieziony na grzbiecie flar-ta, w końcu jednak zmarł. Nawet nanity i Magiczna Czarna Torba Doktora Dobrescu nie mogły dać sobie rady z takimi ranami, zapakowali więc dowódcę drużyny w śpiwór i spalili. Kapitan Pahner powiedział kilka słów, po czym ruszyli dalej. W głąb lądu.

Zaczęli się przyzwyczajać do nieustannego zagrożenia. Roger widział to u innych, u siebie zresztą też. Wszyscy nabierali wprawy w odczytywaniu znaków dżungli i przewidywaniu niebezpieczeństw. Marines osłaniający kolumnę robili zakłady, kto znajdzie najwięcej jadowitych robaków na drzewach. Znalezione larwy zabierano ze sobą; w ich kłach znajdowały się dwa rodzaje trucizn, oba uznawane przez Mardukan za cenne.

Cała kompania zmieniała się. Stawali się odrobinę bardziej dzicy, sprytniejsi. Uczyli się niczego nie marnować: jeśli coś cię atakuje, prawdopodobnie samo nadaje się do zjedzenia. Ta myśl przyciągnęła uwagę Rogera z powrotem do kociołka.

Matsugae uśmiechnął się, zamieszał potrawę i wzruszył ramionami.

- Chrystebestia, Wasza Wysokość, ta, którą pan zabił. Czysty strzał, doceniam to. Nie za bardzo ją pan poszarpał, za to dobrze się wykrwawiła, kiedy ją znalazłem.

- Nie mogę uwierzyć, że na kolację jemy chrystebestię - powiedział Roger, odgarniając z oczu niesforny kosmyk włosów.

- Żołnierze mają gulasz - wyszczerzył się w uśmiechu Matsugae. - Niech pan poczeka, aż pan zobaczy, co przygotowałem dla oficerów.

* * *

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że to była chrystebestia - powiedział książę, rozsiadając się wygodnie i odkładając widelec.

Matsugae zdobył nie tylko sporo naprawdę niezłego wina, ale również wiele lokalnych przypraw. Żołnierze widzieli, jak chodził po Q�Nkok i rozmawiał z właścicielami oberży i tawern, a kiedy tylko wyruszyli, mianował się czymś pomiędzy głównym kucharzem a szefem zaopatrzenia.

W rezultacie ich karawana funkcjonowała bez zgrzytów. D�Len Pah i jego poganiacze mieli doświadczenie w tego rodzaju wyprawach, a Matsugae nie wahał się z niego korzystać. To ich pomysłem było rozładowanie jednego flar i użycie go do przecierania szlaku, co odciążyło marines. To oni również zauważyli, że bez sensu jest marnotrawić dobre mięso tylko dlatego, że próbowało cię pożreć. I że nie ma nic złego w polowaniu.

Ostatnia uwaga doprowadziła Pahnera do furii. Polowanie w marszu kłóciło się ze wszystkim, czego się nauczył. Nowoczesna doktryna walki naziemnej nakazywała poruszać się przez las jak najciszej, ponieważ wszystko, co dało się zauważyć, można było zabić. Największym komplementem, jaki można było usłyszeć w takiej sytuacji, było "oddział z mgły". Strzelanie do wszystkiego, co się ruszało i wyglądało na z grubsza jadalne, zaprzeczało najdroższym zasadom kapitana.

Ostatecznie jednak musiał przyznać, że znajdowali się w nietypowym położeniu. Po wyliczeniu tempa spożywania zapasów i przebytej drogi zgodził się - nie bez oporów - że potrzebują uzupełnień. Kiedy jednak już to przyznał, zabrał się za realizację tego postanowienia z właściwą sobie skrupulatnością - najlepszy strzelec kompanii szedł przodem, wypatrując zwierzyny.

Często jednak, mimo gwałtownych protestów Pahnera, w tej samej okolicy znajdował się książę. Zazwyczaj jechał na grzbiecie luźnego flar-ta niczym współczesny maharadża na pozaziemskim słoniu. Byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że flar nie było traktowane jako zagrożenie przez lokalną zwierzynę, co pozwalało Rogerowi strzelać zanim oficjalnie wyznaczony myśliwy choćby zobaczył ofiarę. Rzadko chybiał.

Tego dnia jednak jedyne zwierzę, jakie zauważył, nie było, według niego, jadalne. Szpica zobaczyłaby przyczajoną chrystebestię dopiero wtedy, kiedy ta by zaatakowała. Biorąc pod uwagę wzmożoną czujność marines i trzymaną w pogotowiu broń, zwiadowca mógłby przeżyć spotkanie. Mógł go nie przeżyć - kwestia była jednak już czysto akademicka, ponieważ Roger zastrzelił drapieżnika, kiedy kapral był jeszcze siedemdziesiąt metrów w tyle.

Teraz wyjadał resztki lekko doprawionego mięsa i potrząsał głową.

- Dobre! Ostatnim razem było...

- Gumowate - roześmiał się Matsugae. - Tak?

- Tak - powiedziała O�Casey. Uczona zaczynała dawać sobie radę. Wciąż męczył ją upał, wilgoć i owady, jednak wszyscy to znosili, ona zaś przynajmniej nie musiała już ślizgać się w błocie. Jechała na grzbiecie jednego z jucznych flar i zaczynała mieć nadzieję, że może jednak przeżyje. Początkowo miała wyrzuty sumienia, że jest tak rozpieszczana, potem jednak któreś z marines zwróciło jej uwagę, że nie znalazła się tu z wyboru, O�Casey przestała się więc martwić.

Otarła pot z czoła i głęboko odetchnęła. Namiot był ciasny i duszny, chronił jednak przed owadami i yaden. Te drugie jak dotąd nie zaatakowały nikogo, kto nie spał, lepiej jednak było uważać. Ponieważ zaś żołnierze zamykali na noc swoje jednoosobowe namioty, kompania nie straciła już nikogo więcej, chociaż marines spali w gorącu i zaduchu.

- Ale to wyszło całkiem nieźle - ciągnęła, odgryzając następny kawałek. - Kojarzy mi się z delikatnym befsztykiem.

Na szczęście mięso było lekkostrawne. Ciężki posiłek w tym klimacie byłby morderczy.

- Emu - powiedział porucznik Jasco, dokładając sobie jęczmyżu i mięsa. - Smakuje jak emu.

- Emu? - powtórzył Cord. - Nie wiem, co to jest. - Szaman utoczył kulkę z jęczmyżu i wrzucił ją sobie do ust. Brał jedzenie ze wspólnej miski, zgodnie ze zwyczajem swojego ludu. Nie dla niego te dziwaczne ludzkie widelce.

- Ptak nielot - wyjaśnił Roger, biorąc kawałek mięsa z talerza i podając go Pieszczurze, czekającej cierpliwie przy jego krześle. - Pochodzi z południowoamerykańskiej pampy, teraz rozprzestrzenił się wszędzie. Łatwy w hodowli.

- Hodowaliśmy je na Larsenie - powiedział nostalgicznie Jasco. - Prawie jak w domu. Jeśli teraz jeszcze pokroisz resztki i przyrządzisz je na ostro, będę musiał się z tobą ożenić - wyszczerzył się do służącego. Matsugae roześmiał się wraz z innymi, nalewając Rogerowi wina.

- Przykro mi, poruczniku, byłem już raz żonaty. Wystarczy.

- Jakim cudem udało ci się zrobić coś tak delikatnego? - spytała Kosutic. Pociągnęła łyk wina i wybrała kawałek pieczonego warzywa. Podobną do kabaczków roślinę nazwano fukinią, ponieważ, w przeciwieństwie do cukinii, była na surowo gorzka. Użycie jednej z marynat Kostasa i duszenie na wolnym ogniu dało efekt w postaci zaskakująco smacznego dania. Plasterki fukinii pokrywała słodka zalewa, przypominająca miodową, będąca efektem marynowania, a może gotowania.

- Ach - uśmiechnął się znów Matsugae. - To tajemnica szefa kuchni. - Przyłożył palec do czubka nosa, ukłonił się i wciąż uśmiechnięty opuścił namiot, żegnany brawami.

- Rozmawiałem z Cordem i jego bratankami - powiedział porucznik, przełykając porcję jęczmyżu i popijając winem. Trunek był dość mocny, prawie jak sherry.

- Jak wszyscy wiemy, jesteśmy na terytorium Kranolta - ciągnął. - Dlaczego więc nie zaatakowali?

- Właśnie - skinął głową Jasco. - Musieliśmy przecież przejść tuż koło grupy, która miała zaatakować Q�Nkok.

- Nie mogli zatrzymać się długo w jednym miejscu - powiedział Cord. - Pas nizin nad rzeką jest zbyt wąski, by dało się na nim dobrze polować. Dlatego właśnie Lud nie zajął go na własność.

- Najwyraźniej - Gulyas kiwnął głową szamanowi - wyprawy łowieckie zapuszczają się tam, gdy nie mogą znaleźć zwierzyny na swoim brzegu rzeki. Kranolta też tam polują, ale rzadko. Łupieżcza wyprawa musiała się rozproszyć.

- W poszukiwaniu jedzenia - powiedziała Kosutic, skubiąc się w ucho. - Oczywiście.

- Mogliśmy więc minąć się z którąś grupą - stwierdził Gulyas. - Niewykluczone, że idą za nami.

- Uważa pan, że to możliwe? - spytał Pahner. Rozmawiał już o tym z Gulyasem, ale chciał, żeby usłyszała to cała grupa.

- Nie, sir - odparł porucznik. - Przynajmniej nie od razu. Czekaliby wciąż na hasło od spiskowców z miasta. Nawet jeśli przed nami dotarł do nich posłaniec, musieliby się zebrać, zanim by nas zaatakowali. Nawet Kranolta muszą wiedzieć, że jesteśmy niebezpiecznym przeciwnikiem.

- Jednak trzeba pamiętać - powiedział Cord, skrobiąc nożem podłogę namiotu - że to była wyprawa łupieżcza poza swoim terytorium. Nie zaatakują, dopóki nie zbiorą koniecznej liczby wojowników. Kiedy już wejdziemy na tereny plemienia, będą nas napadać co chwila. Im głębiej wejdziemy, tym ataki będą śmielsze i częstsze.

- Musimy więc zacząć bardziej uważać - powiedział Pahner. - Plemiona nie polują na wzgórzach, przez które właśnie przeszliśmy, ale na nizinach. Czy mamy za sobą duży oddział, czy nie, musimy się liczyć z regularnymi atakami. A nie mamy dość czasu, by pokazać im, jaką cenę płaci się za każdego zabitego Ziemianina.

- Ludzie będą mieli z tym problemy - przyznała Kosutic. - Zaczyna mnie martwić ich nieostrożność. Mówiliśmy im, żeby spodziewali się regularnych ataków przez ostatnie dwa tygodnie na wzgórzach, a nie spotkaliśmy żadnych Kranolta, tylko zwierzęta. Żeby zaczęli traktować sprawę poważnie, potrzeba będzie czegoś więcej niż odczytu porucznika.

Pahner kiwnął głową.

- Pomówcie z dowódcami drużyn - powiedział porucznikom. - Niech chociaż oni zdają sobie sprawę z zagrożenia. Musimy być pewni, że żołnierze są tak czujni, jak to możliwe. To nie są rekruci. Przypomnijcie im o tym.

* * *

Julian oparł się o plecak i wsłuchał w ciszę śpiącego obozowiska. Po zmierzchu chmury często trochę rzedły; ten wieczór nie był wyjątkiem. Okolica skąpana była w delikatnym czerwonawym świetle mniejszego księżyca, Sharmy. Wystarczyłoby ono do działania noktowizora hełmu, ale Julian go wyłączył. Dżungla była dziś spokojna, od czasu do czasu tylko w gęstwinie poruszyło się jakieś zwierzę. Nawet zwykłe nocne ryki i gulgoty wydawały się stłumione.

I bardzo dobrze. Miał przed sobą jeszcze dwie godziny czuwania jako dowódca warty, a potem mógł się przespać. Rano znów mieli zacząć przedzierać się przez dżunglę, a bycie dowódcą warty oznaczało mało odpoczynku, na razie jednak mógł się odprężyć. Wszyscy wartownicy stali na posterunkach, a pół godziny temu zrobił obchód. Nikt nie spał.

Oparł się wygodnie i odetchnął przez nos. W powietrzu wciąż unosił się zapach gulaszu Kostasa. Julian potrząsnął głową. Kto by pomyślał, że mały służący okaże tyle hartu? Albo że jest tak dobrym kucharzem? Kolację ugotowało tak naprawdę dwóch mardukańskich poganiaczy, ale Matsugae pilnował, żeby zrobili to dobrze, i nikt nie miał zamiaru narzekać. Kompania zdecydowanie nie głodowała, chociaż nikt nie wiedział, co będzie, kiedy skończy im się jęczmyż, suszone owoce i warzywa. Przy odrobinie szczęścia zapasów powinno im jednak wystarczyć do następnego miasta-państwa...

Julian zamarł w bezruchu na odgłos cichutkiego szelestu przed sobą. Dźwięk był niemal poniżej progu słyszalności, marine jednak miał bardzo dobry słuch. Przemknęło mu przez myśl, żeby włączyć wzmocnienie światła hełmu, jednak szuranie wydawało się dochodzić z bardzo bliska, a uruchomienie hełmu zajmowało około sekundy.

Plutonowy sięgnął do latarki zamocowanej na uprzęży.

W błysku czerwonego światła zobaczył pełznące ku niemu pięć cieni. Stworzenia przypominały budową ćmy, czarne z jasnym wzorem plamek, w tym świetle lśniącym na różowo. Zapłonęły czerwone punkciki ślepi i zalśniły ociekające jadem kły.

* * *

Roger wyskoczył z namiotu i przebiegł połowę drogi do środka obozu, zanim zdał sobie z tego sprawę. Spojrzał w dół i zobaczył, że w jednym ręku ma karabin, w drugim pistolet śrutowy, a na sobie tylko trykot.

Odkrycie to spowolniło go wystarczająco, by dogonili go wartownicy, strzegący jego namiotu. Plutonowy Angell złapał go za ramię i zatrzymał.

- Proszę nam przynajmniej pozwolić iść przodem, sir - powiedział ze śmiechem i podał księciu uprząż. - I proszę pamiętać o amunicji. To nam ułatwi sprawę.

Roger zarzucił na siebie uprząż i ruszył dalej już spokojniejszym krokiem, otoczony strażnikami. Podeszli do grupy żołnierzy, którzy zbiegli się w sektorze trzeciego plutonu. Między nimi na ziemi siedział Julian, ściskając w rękach dzban wina i potrząsając głową.

- ...podkradały się do mnie - powiedział. Wesoły zazwyczaj plutonowy był wyraźnie wstrząśnięty. - Nic dziwnego, że straciliśmy Wilbura.

Roger pospiesznie związał włosy i spojrzał na leżący kształt. Stwór przypominał olbrzymią sześcioskrzydłą ćmę, przyszpiloną do ziemi nożem. Trawa dookoła była zryta od jej przedśmiertnych drgawek.

Chorąży Dobrescu przesunął nad ćmą czujnikiem i szturchnął nóż. Stwór klapnął parę razy skrzydłami, a jego kły zadrżały, poza tym jednak nic się nie stało. Chorąży wyciągnął nóż i z wprawą przewrócił truchło na grzbiet.

- Hmmm - mruknął i uniósł brew. - Fascynujące.

- Co się stało, Julian? - spytał Pahner. Nikt nie wiedział, jak długo już potężny kapitan tu stoi. Plutonowy potrząsnął głową i zatkał dzban z winem.

- Byłem na swoim posterunku, sir. Sprawdziłem warty pół godziny wcześniej i po prostu... siedziałem i słuchałem. Usłyszałem szuranie, więc zapaliłem latarkę i... - przełknął ślinę i pokazał martwą ćmę. - I pięć takich się do mnie skradało. Jak sekcja ogniowa.

- Według mnie właśnie coś takiego załatwiło Wilbura pierwszej nocy - stwierdził Dobrescu. Kazał jednemu z marines poświecić sobie białą latarką, a sam oglądał kły drgającej jeszcze ćmy pod polowym mikroskopem.

- Wykształciły się do ssania - powiedział i zachichotał ponuro. - A nie wydaje mi się, żeby żywiły się nektarem.

- W porządku - stwierdził Pahner. - Znamy już nieprzyjaciela. Rozejść się i spać, marines. Przed nami długi dzień.

Żołnierze rozeszli się do swoich namiotów i szczelnie je pozasuwali. Kapitan spojrzał na Juliana.

- Wszystko w porządku?

- Jasne, panie kapitanie. Nic mi nie jest. Tylko się przestraszyłem. Są takie...

- Paskudne? - podpowiedział Dobrescu i spojrzał na Pahnera. - Co mam zrobić z tym egzemplarzem?

- Przenieście to bliżej środka obozu. Spalimy go rano razem ze śmieciami.

- Tak jest - powiedział chorąży. - Zastanawiam się, czy to nie przedsmak tego, co nas czeka.

* * *

Roger kiwał się w rytm człapania flar-ta, mrużąc oczy przed mdłym światłem poranka. Trochę trwało, zanim obóz z powrotem zasnął, więc wszyscy maszerowali zmęczeni w milczeniu.

Książę patrzył, jak szpica odrąbuje grube pnącze. Monomolekularne ostrze multinarzędzia przechodziło przez najgrubsze liany jak laser przez kartkę papieru, marines jednak starali się przedzierać bez cięcia. Juczne zwierzęta, idące tuż za nimi, i tak oczyszczały drogę z większości przeszkód, pomaganie im w tym byłoby więc tylko zbędnym wysiłkiem. Nawet one jednak miały kłopoty z niektórymi grubymi lianami, żołnierze więc czasami musieli je rozcinać.

Wierzchowiec Rogera użyczył swej siły szeregowej, której dziś przypadła szpica, unosząc górną część pnącza. Marine odcięła je nad ziemią. W tym czasie książę i drugi zwiadowca pilnowali jej pleców. Za każdym razem, kiedy tak przystawali, Roger czuł się zupełnie bezbronny.

Pieszczura usiadła i przeciągnęła się za jego plecami. Poniuchała chwilę, obróciła się i położyła z powrotem. Nic się nie dzieje, żadnych niebezpieczeństw, można spać.

* * *

Patricia McCoy zarzuciła karabin na ramię i przeszła nad uciętą podstawą liany. Mogła rąbać bardziej przy ziemi, nie było jednak takiej potrzeby - szerokie, twarde łapy flar-ta i tak rozdeptałyby pniak na miazgę. Poza tym miała inne rzeczy na głowie.

McCoy zawsze czuła się bezbronna mając w ręku tylko monomaczetę. Tuż za nią jednak szedł Pohm, a i książę, trzeba przyznać, był całkiem niezłym wsparciem.

Przeszła przez kłąb mniejszych lian i rozejrzała się. Okolica robiła się coraz bardziej bagnista, a roślinność jeszcze bujniejsza, o ile to w ogóle możliwe. Wyglądało na to, że zbliżają się do mokradeł, zarośla jednak były dość rzadkie. Zwierzęta mogły dać sobie radę bez jej pomocy.

Dała krok w przód i runęła na ziemię, charcząc i krztusząc się własną krwią. Z jej szyi sterczał oszczep.

* * *

Roger wytrzeszczył oczy, kiedy z dżungli wystrzelił deszcz włóczni, ale zareagował automatycznie. Przerzucił nogę nad grzbietem flar-ta, sturlał się na bok, schodząc z drogi oszczepom i - zwinąwszy się w powietrzu w sposób, który zawstydziłby kota - wylądował na równych nogach. Nie wahając się padł na brzuch, a nad nim ze świstem przeleciały dwie tony ogona flar-ta.

* * *

Przewodnik samicy nie żył, przebity oszczepem, a jej własne boki najeżyły się gwałtownie chmarą lekkich włóczni. Łagodnie mówiąc, nie była z tego powodu najszczęśliwsza. Obróciła się i kłapnęła paszczą na coś, co ją kłuło. W zasięgu paszczy nie było jednak żadnego wroga, samica odwróciła się więc w stronę, z której nadleciały kłujące pociski. Mała istota, która od czasu do czasu jechała na jej grzbiecie, już strzelała w tamtym kierunku, a flar-ta zauważyła poruszenie, którego nie powinno tam być.

Chyba znalazła przeciwnika.

* * *

Roger skanował krzaki w poszukiwaniu celu, kiedy samica zatrąbiła ogłuszająco i ruszyła do ataku w ślad za Pieszczurą. Książę nie pobiegł za nimi i został nagrodzony widokiem Mardukanina pierzchającego z drogi szarżującej bestii. Z prawej strony dobiegał huk kanonady, Roger jednak musiał kryć własny sektor.

Z krzaków wyskoczył kolejny szumowiniak z uwieszoną u ręki Pieszczurą. Książę usunął go z pola widzenia i zastrzelił jego spieszącego mu z pomocą kolegę, po czym wstrzymał ogień, kiedy zobaczył biegnących marines.

Nadszedł czas pobiec za psem.

* * *

Pahnerowi wystarczyło jedno spojrzenie na nadlatujące włócznie.

- Zasadzka - warknął. - Bliska.

W słowniku marines istniały dwa rodzaje zasadzek: bliska i daleka. Zadecydowanie, która jest jaka, należało do dowódcy jednostki. Umiejętność rozpoznania rodzaju zasadzki była jednym ze sposobów odróżnienia podręcznikowego żołnierzyka od prawdziwego taktyka polowego.

Rozpoznanie miało kluczowe znaczenie, ponieważ reakcje na oba typy zasadzek były diametralnie różne. W przypadku dalekiej kompania powinna znaleźć sobie osłonę i, manewrując i prowadząc ostrzał, zaatakować wroga. W rzeczywistości wyglądało to oczywiście dużo bardziej zawile, ale takie było ogólne założenie.

W przypadku jednak zasadzki bliskiej doktryna nakazywała po prostu szarżę i wyjście za linię wroga. Nawet biorąc pod uwagę nieuniknione miny i pułapki, nie było sensu szukać osłony, jeśli nieprzyjaciel miał cię na przysłowiowym widelcu.

* * *

Kosutic biegła przez krzaki w stronę ukrytego nieprzyjaciela. Karabin śrutowy ustawiła w tryb automatyczny; strzelała z biodra długimi seriami, kosząc wszystko przed sobą. Nie widząc wroga, opierając się jedynie na odczytach sensorów hełmu, nie było sensu celować. Pokrycie ogniem terenu, na którym znajdował się nieprzyjaciel, było najlepszym rozwiązaniem. Pociski szarpały liany i pnie drzew, obryzgując wszystko sokiem, chlorofilem i błotem.

Kosutic przebiła się przez kępę krzaków i zobaczyła Mardukanina biorącego zamach do rzutu włócznią. Krótka seria cisnęła go w zarośla, a sierżant obróciła się błyskawicznie, sprawdzając otoczenie. Nikogo nie zobaczyła, ale to jeszcze niczego nie oznaczało. Wiedziała, że wysforowała się przed front kompanii - wizjer jej hełmu pokazywał mnóstwo niebieskich ikonek za nią, za to żadnej z przodu. Byli jednak coraz bliżej i jedynym pytaniem było, czy zaczekać na wsparcie, czy ruszać dalej.

Kosutic zawahała się, po czym padła na ziemię, kiedy na lewo od niej zarośla eksplodowały kulą ognia z plazmy. Ktoś nie patrzył na sensory.

* * *

Nassina Bosum zaklęła, kiedy zrozumiała, że o mało co nie spopieliła starszej sierżant. Zatrzymała się, żeby wesprzeć swoją sekcję zasłoną ogniową, a niewiele brakowało, żeby zamieniła w skwarkę najważniejszego podoficera kompanii. Gdzieś w zakamarkach umysłu szeregowej pojawiła się myśl, że Kosutic będzie chciała z nią pomówić, na razie jednak nie było czasu się tym przejmować.

Bosum skierowała ogień na linię zarośli, zza których wyleciały oszczepy, i uśmiechnęła się, kiedy wytoczył się z nich płonący tubylec. Natychmiast padł, ścięty serią dowódcy sekcji.

Karabin plazmowy zabuczał głośno, stanowczo obwieszczając wyczerpanie kondensatora. Bosum wyrzuciła zużyte ogniwo i wcisnęła na miejsce nowe. Magazynek zawierał grudki deuterytu litu i paliwo zasilające laserowe kompresory i inicjujące reakcję termojądrową, będącą podstawą działania karabinu. System ten był stosunkowo prosty jak na możliwości Imperialnej technologii, jednak zapewnienie jego bezawaryjnego działania wymagało szczegółowych kontroli jakości amunicji albo idealnych warunków używania broni.

W tym przypadku nie miało miejsca ani jedno, ani drugie. Grudka, która wpadła do komory ogniowej, była częściowo zanieczyszczona węglem. Stopień zanieczyszczenia był niewielki, wynosił zaledwie jedną dziesiątą procenta masy całości, efekt był jednak katastrofalny.

Kiedy bryłka deuterytu litu została naświetlona laserem, węgiel spowodował chaotyczną reakcję, wywołując zapłon fuzji jądrowej. Zapłon przekroczył parametry zabezpieczeń pola magnetycznego, ale nawet to dałoby się przeżyć w innych warunkach. Broń wyposażona była w awaryjny system bezpieczeństwa, zaprojektowany właśnie z myślą o takich sytuacjach.

Niestety klimat Marduka odcisnął swoje piętno na pierścieniu kondensatora, w którym doszło do niekontrolowanej reakcji. Kiedy układ awaryjny wysłał do niego impuls, kondensator eksplodował.

Wynikiem tego był niewielki wybuch jądrowy w rękach szeregowej.

* * *

Pahner zaklął, kiedy fala uderzeniowa eksplozji przeczesała dżunglę. Nie miało znaczenia, czy to był pas granatów, czy karabin plazmowy. Jazgot walki, wybuchy i nawała oszczepów zaczynały płoszyć flar-ta.

Kapitan wysłał wsparcie pierwszemu plutonowi, w którego sektorze pojawiła się wyrwa, a sam ruszył w stronę najbliższej osłony za drużyną z drugiego plutonu, osłaniającą grupę dowodzenia. HUD hełmu Pahnera był plątaniną ikon i obrazów, lata doświadczenia pozwalały mu jednak odczytywać je niemal podświadomie. Chmara oszczepów lecących w ich stronę i szerokość frontu ataku jasno pokazywały, że mieli przed sobą liczny oddział nieprzyjaciela.

Wtedy właśnie Pahner zauważył pojedynczą złotą ikonę na samym końcu linii starcia.

- Roger! Wasza Wysokość! Cholera jasna, proszę się schować! Nie wolno panu prowadzić natarcia!

* * *

Granatnik zabrany świętej pamięci szpicy nie za bardzo do księcia pasował, ale systemy hełmu bez problemu poradziły sobie z przestawieniem się na nową broń. Roger wymienił pusty zasobnik z amunicją i zarzucił sobie na ramię pasy z granatami martwego marine. Okolica była wyczyszczona przez uciekające właśnie przed siebie flar-ta oraz przez Jego Cesarską Wysokość.

Naprawdę muszę porozmawiać z Pahnerem. Bez przerwy muszę radzić sobie sam.

Sieć komunikacyjna była pełna transmisji i książę - jak zwykle - nie potrafił rozszyfrować krzyżujących się meldunków. Z drugiej strony HUD wizjera pokazywał jasno, że Roger znajduje się na tyłach największego zgrupowania napastników i znacznie wyprzedza kompanię. Pomyślał o tym, po czym uśmiechnął się i spojrzał w dół, na podbiegającą właśnie Pieszczurę.

- Jestem wariatem, Pieszczuro? - Potrząsnął głową i wyszczerzył się w uśmiechu. - Czy tylko potworem?

* * *

Kosutic wyszarpnęła nóż z głowy szumowiniaka i rozejrzała się dookoła. Znalazła się w gęstych zaroślach, a front natarcia ugrzązł w samym środku zasadzki. Nieważne, ile razy się to powtarzało, nieważne, ile razy to ćwiczyli - żołnierze zawsze zatrzymywali się na celu zamiast przez niego przejść. Teraz ocaleli Mardukanie i marines wymieszali się zupełnie, spleceni w walce wręcz - otwierając ogień w którąkolwiek stronę ryzykowało się ostrzelanie swoich.

Kosutic miała już rzucić się z powrotem w wir walki, kiedy ktoś właśnie to zrobił.

Znowu.

* * *

Pahner uchylił się przed oszczepem, który świsnął mu nad głową i z tępym stuknięciem trafił jakiegoś marine. Kapitan wystrzelił pojedynczy pocisk w środek sylwetki włócznika, automatycznie reagując na wskazania sieci celowniczej hełmu, i rozejrzał się dookoła. Poszycie ograniczało pole widzenia, wszędzie jednak kłębili się marines, spleceni w walce wręcz z większymi od siebie Mardukanami. Na oczach Pahnera jeden z tubylców, mierzący prawie trzy metry wzrostu, podniósł jakiegoś szeregowca i cisnął nim o ziemię. Kapitan potrząsnął ze złością głową.

- Przebijać się przez zasadzkę! - ryknął w komunikator i puścił się biegiem, kiedy drzewa wokół niego zaczęły padać pod naporem deszczu granatów.

* * *

Roger śmiał się jak dziecko. Doszedł już do tego, jak wykorzystywać systemy hełmu do celowania, i zrzucał granaty nad błękitne ikonki i obok nich. Ponieważ granaty raziły odłamkami zatrzymywanymi - w przeciwieństwie do włóczni i mieczy - przez maskujące kombinezony marines, teoretycznie ostrzał powinien zaszkodzić tylko wrogowi.

Teoretycznie.

* * *

Julian odkrył właśnie, że mocowanie się z czymś, co ma cztery ramiona i walczy jak zraniony ziemski grizzly, jest z góry skazane na niepowodzenie. Mardukanin miażdżył go w uścisku, a jego nóż cal za calem zbliżał się do gardła plutonowego. Nagle świat eksplodował.

Julianem i tubylcem cisnęło o pobliskie drzewo, ale maskujący kombinezon zareagował na uderzenie, twardniejąc i nadymając się w odpowiednich miejscach. Szumowiniak nie miał tyle szczęścia. Wybuch granatu urwał mu głowę i jedno z ramion.

Marine zebrał się niezgrabnie z ziemi i rozejrzał się, szukając swojej broni. W końcu ją znalazł zagrzebaną pod kupą poruszonych podmuchem liści i spróbował rozeznać się w sytuacji.

Dookoła niego inni robili mniej więcej to samo. Ktokolwiek strzelał, przykrył ogniem całą zasadzkę. Wszędzie leżeli martwi Mardukanie i poobijani żołnierze.

* * *

Pahner zobaczył Juliana i podszedł do niego.

- Plutonowy, zbierzcie swoją drużynę i przeczeszcie teren. Potem wystawicie posterunki dwadzieścia metrów na zewnątrz.

Ruszył dalej, ale zatrzymał się, kiedy zobaczył, że Julian się nie rusza.

- Plutonowy?

Marine potrząsnął głową i odetchnął głęboko.

- Tak jest, sir. Już się robi.

Pahner skinął głową i poszedł wzdłuż linii zasadzki, cucąc nieprzytomnych i wzywając medyka do rannych. Większość obrażeń marines odnieśli w walce z Mardukanami, a nie od granatów, którymi jakiś wariat obsypał całe pole bitwy. Ktokolwiek to był, czekał go gigantyczny opieprz.

Kiedy kapitan dotarł do końca linii, zobaczył idącego w jego stronę księcia. Roger trzymał granatnik zawadiacko oparty o biodro, niczym myśliwy podziwiający ustrzeloną zwierzynę.

- Udało się? - zapytał, szczerząc się w uśmiechu.

* * *

Kosutic wypełzła z krzaków i rozejrzała się. Kanonada ucichła, a czujniki nie wykryły żadnych szumowiniaków w okolicy. Wyglądało na to, że kompania wykończyła wszystkich.

Sierżant podeszła do Pahnera i już otworzyła usta, kiedy spostrzegła, że kapitan cały dygocze. Widywała go zakłopotanego, rozzłoszczonego, ale zawsze zastanawiała się, jak wygląda doprowadzony do furii. Teraz już wiedziała.

- Co się stało? - spytała.

- Ten arogancki, nieznośny, przeklęty mały gnój strzelał z granatnika! - wycedził Pahner przez zaciśnięte zęby.

- Och - zamyśliła się Kosutic. - Zachował się jak idiota czy jak geniusz?

- Jak idiota - odparł kapitan, uspokajając się na tyle, by trzeźwo ocenić sytuację. - I tak ponieśliśmy już większość strat, które mieliśmy ponieść. Gdybyśmy się przebili, Mardukanie uciekliby albo zostali na miejscu. Tak czy tak, wykończylibyśmy ich z karabinów. Teraz mamy pół tuzina złamanych rąk i popękanych żeber, nie licząc ran od odłamków.

- I co teraz? - spytała Kosutic. Miała własne zdanie na temat tego co zrobił książę i podejrzewała, że kapitan w końcu złagodnieje.

- Wracamy na szlak - zgrzytnął zębami Pahner. - Cofamy się na suchy teren, rozbijamy obóz, wysyłamy ludzi po juczne zwierzęta i okopujemy się. Myślę, że to była grupa, która miała uderzyć na Q�Nkok, ale to nie znaczy, że jest już po wszystkim.

- Nie znaczy - zgodziła się Kosutic, patrząc na skoszoną granatami roślinność i porozrzucane ciała Kranolta. - Na pewno nie znaczy.


Dodano: 2006-04-29 11:22:30
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS