NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Dąbała, Jacek - "Prawo śmierci"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2003
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 336



Dąbała, Jacek - ''Prawo śmierci''

1. Idalgo

Osada pamiętała czasy kilka tysiącleci wstecz. Drewniane i kamienne domy wznoszono w niej bez żadnej dbałości o architekturę. Liczyła się tylko wygoda. Oprócz niskich kamiennych blokhauzów, wyrastały przy ulicy olbrzymie piętrowe gospody, zajazdy i domy bogaczy. Pomiędzy nimi stały drewniane chaty z oknami małymi jak wypust beczki. Krajobraz osady uzupełniały ruiny dawnych budowli. W czasie deszczu wąskie ulice na peryferiach były błotniste i śmierdzące. Podczas suszy stawały się twarde i zasnuwały żółtym pyłem. Im bliżej głównego placu, tym były szersze i bardziej zadbane, wyłożone płaskimi kamieniami. Osada nazywała się Grwald i była typowa dla pogranicza. Tutaj właśnie znajdowali schronienie początkujący kupcy i wyjęci spod prawa bandyci. W takich miejscach kłębiły się namiętności i dojrzewały bunty, rosły fortuny, szerzyły się choroby i zbierała żniwo śmierć.

Przed blokhauzem dowódcy straży miejskiej zatrzymał się wysoki, niezwykle chudy i żylasty mężczyzna. Przypominał halabardę. Czarne włosy nosił ostrzyżone przy samej skórze, a jego oblicze przywodziło na myśl dziób orła. Brązowa skóra na zapadniętych policzkach popękała od słońca i nosiła jaśniejsze ślady blizn. Ubranie zdradzało, że jego właściciel przemierzał wzdłuż i wszerz bliższe i dalsze gościńce. Kurtka z nigdy nie podbitego kraju Sagdanów uszyta została ze skóry górskiego wołu, utwardzona na piersiach i plecach, a zmiękczona pod pachami i szyją. Przystosowano ją, jak tarczę, do powstrzymywania ciosów miecza i noża. Płócienne czarne spodnie pochodziły z krainy karłów, a buty z długimi cholewami i srebrnymi klamrami na kostkach były dziełem szewca z odległego Pandabu. Mężczyznę okrywał płócienny płaszcz w kolorze zachodzącego słońca. Wystającą spod niego broń nosił jak człowiek, który wie, co w razie potrzeby powinien z nią zrobić. Rękojeść krótkiego miecza, widoczna zza pleców, mówiła sama za siebie. Taki wyrób mógł powstać tylko w kuźniach niewidomych niewolników z rasy Lombardów. Ostrze lombardzkich mieczy nie tępiło się nigdy. Po stu latach miecz po prostu pękał i rozsypywał się w proch. Proces ich produkcji był od setek lat najściślej strzeżoną tajemnicą tamtejszych kowali. Drugi taki miecz, nieco krótszy, wiszący przy pasie u prawego boku obcego, również nie sprawiał wrażenia dekoracji. Pod płaszczem, w starannie ukrytych przed ludzkim wzrokiem pochwach, tkwiły równie ostre noże. Skroń mężczyzny zdobił tatuaż w kształcie orlego szpona.

Koń, którego przybysz uwiązał do pala przed blokhauzem, był dzikim ogierem schwytanym wśród bezkresnych stepów tajemniczego państwa mutantów. Wysoki, silnie zbudowany, z nienaturalnie małym łbem i wyłupiastymi oczami. Strzygł nerwowo uszami i uderzał kopytem o ziemię. Widać było, że mimo zmęczenia ani na moment nie tracił czujności.

Mężczyzna kopnął w bok leżącego na ziemi człowieka. Ten stęknął i z trudem zaczął się podnosić. Na kostki i przeguby rąk nałożone miał więzy z grubego powroza. Był w mundurze kawalerzysty. Z nienawiścią spojrzał na łapacza.
– Zszedłeś na psy, Idalgo. – z boku rozległ się głos z górskim akcentem. Łapacz skrzywił się pod nosem, popchnął kawalerzystę w stronę blokhauzu i rzucił od niechcenia za siebie:

– Taki fach. Raz płacą za jednego, raz za dwóch, innym razem za całą bandę. Taki fach, Herlingu.
– Ile za tego? – zapytał mężczyzna w bogatym, złocistym płaszczu. Był jubilerem, ale lubił powracać wspomnieniami do poprzedniego zajęcia. Przed dwudziestu paru laty wziął ostatnie pieniądze za schwytanie przemytników broni i wycofał się z branży. Założył zakład jubilerski, opłacił się gildii i został szanowanym obywatelem Grwaldu.
– Pięć królewskich monet – odpowiedział cierpko łapacz.
– Słyszałem, że kupiłeś zamek – zaśmiał się jubiler.
Idalgo odwrócił się jak uderzony. Wskazał wzrokiem kawalerzystę. Tamten ze zdziwienia aż odwrócił głowę i zaśmiał się jadowicie.
– Za mnie starczy mu najwyżej na dobrą dziwkę!
Nie dokończył. Pięść łapacza, jakby od niechcenia, trafiła go w czoło. Zwalił się nieprzytomny. – Przepraszam. – Jubiler spoważniał. – Człowiek głupieje w tym miejscu. Od rana tylko złoto, szlachetne kamienie, oprawa, kupno, sprzedaż i tak bez końca. Nudno, a z nudów chce się wyć.
Idalgo podszedł do jubilera i spojrzał mu głęboko w oczy.
– Szukasz śmierci? – zapytał cicho.
– Szukam starych przyjaciół – odparł poważnie Herling.
– Tak wielu ich miałeś? – w głosie łapacza można było wyczuć ledwo skrywane kpiące niedowierzanie. – Czekałem na ciebie, Idalgo – zmienił nagle temat jubiler. – Są sprawy, o których powinieneś wiedzieć. Załatw dostawę, weź monety i odwiedź mnie. Aha, dowódca się zmienił. Przysłali kogoś, kto może ci się nie spodobać. – Jestem przyzwyczajony – twarz łapacza nawet nie drgnęła. Odwrócił się, chwycił leżącego kawalerzystę za kołnierz i pchnął drzwi blokhauzu.

W środku zaskoczyła go panująca tu czystość. Wszystko, łącznie z podłogą, pachniało woskiem. Zniknęły gdzieś sterty broni, zbroi i butelek. Na ścianach wisiały nawet obrazy. Stół z nogą podpartą garnkiem, należący do starego dowódcy, zniknął. Pod ścianą stał nowy, inkrustowany srebrem i sztucznymi perłami.

Zdeb, dowódca królewskich strażników w Grwaldzie, siedział pochylony nad papierami i nawet nie spojrzał na łapacza. Odezwał się jednak z nienagannym dworskim akcentem:
– Wyjść i zapukać! To nie jest chlew.
Idalgo rzucił na podłogę dochodzącego do siebie kawalerzystę, po czym sięgnął za siebie i od niechcenia zapukał. Pchnął drzwi, które zamknęły się z cichym trzaskiem.
– Mówiłem, wyjść i zapukać! – powtórzył z naciskiem dowódca. Jego palce były długie i kościste, nawet barwą przypominały zasuszonego w gorącym piasku trupa.
– Przygotujcie, panie, pięć królewskich monet – powiedział spokojnie łapacz. Przyciągnął kawalerzystę w stronę kraty, za którą znajdowała się cela i zajrzał do środka. Bez słowa podszedł do stołu i wziął z niego pęk kluczy. Uderzenie bicza było silne i bolesne. Szarpnięcie odebrało na chwilę oddech i powaliło na posadzkę.
– Nie ruszaj się, bo uduszę! – syknął Zdeb, stawiając mu na brzuchu idealnie wyczyszczony but. – To, że jesteś łapaczem, nie oznacza, że możesz się zachowywać jak bydlę! Zrozumiano?
Idalgo przytaknął. Nawet nie próbował wstać. Pejcz wciąż nieprzyjemnie ocierał mu szyję. Kawalerzysta również nie wstawał. Doszedł już do siebie, ale nie chciał psuć sobie zabawy. Obserwował łapacza z wrednym uśmieszkiem. – Powtórz, co masz zrobić! – rozkazał dowódca napinając pejcz. Na jego policzku, od kącika ust aż po ucho, rysowała się szeroka, stara blizna.
– Wyjść i zapukać – wykrztusił łapacz.
– Doskonale – potwierdził Zdeb. – I wchodzisz tylko wtedy, gdy usłyszysz słowo „wejść”. Jasne?
– Jasne – zgodził się łapacz. – I wytrę buty... panie.
– Pojętny jesteś – pochwała zabrzmiała jak odroczenie wyroku. – A ty leż i ucz się – zwrócił się do kawalerzysty. – Dobre maniery przydadzą ci się w kamieniołomach.
Idalgo poczuł, że pejcz się rozluźnił. Wstał i masując sobie szyję wyszedł z blokhauzu. Starannie i cicho zamknął drzwi, po czym delikatnie zapukał. Cierpliwie czekał na zaproszenie do wejścia. Zdeb przetrzymał go w niepewności dłuższą chwilę. W końcu ze środka doleciało głuche „wejść”. Łapacz otworzył drzwi, demonstracyjnie wytarł buty i bez słowa wszedł do wnętrza. Dowódca stał z kluczami w ręku i pejczem pokazał mu drzwi. Łapacz posłusznie zamknął je za sobą.
– Teraz możesz mówić – pejcz trafił za pas oficerskich spodni. – Stój tam, gdzie stoisz. W tym pomieszczeniu spaceruję tylko ja, zrozumiano?
– Tak, panie – zgodził się łapacz. – Przywiozłem ściganego. Kawalerzysta za pięć monet. Oto list gończy. – Idalgo wyciągnął z kieszeni płaszcza pomięty papier. Dowódca skrzywił się, jakby zobaczył wymiotującego żołnierza. – Pokaż to z daleka – rozkazał z niesmakiem.
Łapacz rozłożył papier i pokazał. Cisza trwała tylko chwilę. Pejcz znów świsnął w powietrzu i przeciął dokument na dwie części. Idalgo ze zdziwieniem przyglądał się skrawkowi papieru w dłoni.
– Też ich nie lubię, panie – szepnął, oblizując suche usta. – Zamknijcie go, pokwitujcie dostawę i wypłaćcie pięć monet.
– Podnieś ten papier, łapaczu – warknął dowódca i zbliżył się do Idalga na odległość wyciągniętej ręki. – To, o czym mówisz, jest niemożliwe. Złamałeś prawo. Nie przysługuje ci żadna zapłata.
– Mówcie jaśniej, panie – głos łapacza nadal był spokojny i jakby lekko zdziwiony.
– Prawo mówi, że jeniec nie może być prześladowany przez tego, kto go schwytał – wyjaśnił Zdeb, nie ukrywając tonu lekceważenia i wyższości. – Dostarczyłeś mi człowieka, któremu potrzebny jest cyrulik. Brudny, głodny, pobity i zastraszony. Zastanawiam się nawet, czy nie zabrać ci licencji łapacza. Myślę, że sędzia nie miałby nic przeciwko temu.
– Zbieraj się! – Idalgo pochylił się nad kawalerzystą i pomógł mu wstać. – Mamy sprawę do załatwienia w Ghacie. Pejcz oplótł ramię łapacza i szarpnął go do tyłu. Dowódca ruchem głowy pokazał celę i syknął:
– On tutaj zostaje. Ty możesz odejść albo będziesz miał kłopoty!
Łapacz przełknął ślinę i potarł zaczerwienioną skórę na szyi. Piekła go i lekko krwawiła.
– Ścigałem go przez trzy miesiące – odezwał się zimno. – Wymordował trzy rodziny osadników, okradał i palił domy. Osiemnastu ludzi. W tym sporo dzieci.
– Chcesz, żebym się rozpłakał, łapaczu? – zadrwił poirytowany dowódca. – Nie mam dla ciebie czasu. Złamałeś prawo o jeńcach i nie możesz dostać nagrody, jasne? A może mam rzeczywiście pozbawić cię licencji i na dodatek zamknąć razem z nim, co?
Dowódca sięgnął po klucz i podszedł do kraty. Widać było, że sprawę z łapaczem uważał za załatwioną. Otworzył celę i pokazał kawalerzyście, że ma wejść do środka. Przestępca potulnie wykonał rozkaz. Łypał przy tym z satysfakcją na łapacza. Ze środka celi rozległ się nagle potężny głos:
– Co to za ścierwo wrzucacie nam tutaj, panie dowódco? Żreć nie dajecie, szczać nie ma gdzie i w dodatku upychacie nas tutaj jak w garnku. Mówiłem wam, że nie wychędożyłem tej dziewki i nie trza mi tutaj siedzieć. – Jutro zostaniesz wykastrowany, Human, i sprawę zamkniemy – przerwał niecierpliwie Zdeb – Zanim sędzia wyda wyrok musisz posmakować mojego chleba.
Łapacz zajrzał do celi i w półmroku próbował odróżnić twarze. W środku panował okropny zaduch. Więźniowie siedzieli w kucki przykuci za nadgarstki do ściany. Twarze niektórych znaczyły czerwone pręgi od uderzeń pejcza. Dowódca skończył zakuwanie kawalerzysty, wyprostował się i ruszył do wyjścia. Dostrzegł stojącego na progu łapacza. Sięgnął po pejcz. Idalgo nie zdążył zareagować. Mężczyzna siedzący najbliżej drzwi, potężnie zbudowany blondyn z twarzą dwudziestolatka, podciął nogi dowódcy miejskich strażników i wolną ręką chwycił go za gardło. Uścisk musiał być straszny, bo Zdeb szarpnął się tylko raz i zaczął bić rękami o posadzkę.
– Puść! – wycharczał z trudem.
Pozostali więźniowie chwycili go za ubranie i przyciągnęli do siebie. Idalgo uśmiechnął się krzywo.
– Ktoś ty? – zwrócił się do potężnego blondyna.
– Human – odparł młodzieniec – z cyrkiem jeździłem, ale mnie dopadł, śmieć jeden. Gada, że dziewkę wychędożyłem bez jej woli i zatłukłem. Ale to, panie, nieprawda. Nie muszę ich siłą brać. Same lezą.
– Zabiłeś ją? – rzucił krótko łapacz.
– Nigdy, panie, nikogo nie zabiłem – zaprzeczył gwałtownie chłopak. – Chociaż, trza przyznać, okazje były. I siły też nie brak – pokazał napięty biceps. – Trzyma mnie tu od tygodnia. Sędziego nie woła, bo podobno chory. Ja mu nie wierzę, to szuja.
– Sędzia u was ten sam? – zapytał Idalgo. – Znałem Morona. Dobry był i sprawiedliwy. Choruje?
– O, dawno nie byliście u nas, panie – zarechotał z kąta zarośnięty jak zwierzę więzień. – Sam mu wyprułem flaki na dziedzińcu. Córkę też miał zdrową. Mówię wam, panie, cyce miała twarde jak kapusta.
– Uwolnij mnie! – wrzasnął nagle dowódca królewskich strażników. Odzyskał oddech i próbował się wyrwać. – Dostaniesz swoje monety!
– Byłbym ją miał, gdyby nie taki jeden – kontynuował z obleśną miną więzień w kącie. – Znajdę go i przypalę żelazem, jak los pozwoli. A ona jeszcze mi pisana, suka. Lubię takie bogate dziwki.

Łapacz nie reagował. W jego oczach pojawił się prawie niezauważalny cień. Podniósł z posadzki klucze i podszedł do dowódcy. Jeden z osadzonych na widok kluczy rzucił się do przodu. Dłoń łapacza błyskawicznie zacisnęła się w pięść i trafiła napastnika prosto w nos. Siła uderzenia była ogromna. Więzień odbił się od ściany z rozbitą głową. Z nosa wypłynęła strużka krwi, osunął się na posadzkę i znieruchomiał. Pozostali czterej natychmiast zrezygnowali z ataku, przytrzymując silniej dowódcę. Jeden z nich owinął mu wokół szyi pejcz i zaczął powoli zaciskać. Drugi sięgnął do pochwy i wyciągnął długi, prosty nóż oficerski.
– Mówiłeś coś o kastrowaniu – zaśmiał się ten z kąta. Spojrzał na łapacza i zmrużył oko. – Pohandlujemy? Wypuszczasz nas, a my tego tutaj. No co? Będzie na nas, a o tobie nikt nie usłyszy.
– Nie słuchaj ich, panie. To zdradliwe psy – wtrącił Human. – Gdyby nie to – znów pokazał na mięśnie – szkoda gadać, zakatrupiliby mnie już w pierwszą noc. Te wszy czekały tylko aż zasnę. Na to nie ma mocnych, panie. Śmierć była mi tu pisana albo kastrowanie. Za nic, panie. Chcecie, to wierzcie, nie chcecie to...
Łapacz skinął głową i rzucił blondynowi klucze na kolana. Odwrócił się do więźnia w kącie. Pejcz w ręce tamtego raz po raz zaciskał się na szyi dowódcy, a nóż wpierał się niebezpiecznie w jego brzuch. Idalgo wyprostował się, jakby chciał zrzucić brzemię z pleców. Oczy przyzwyczaiły się już do mroku celi i rozróżniały twarze więźniów. Dwaj z nich byli do niedawna poszukiwani listem gończym. Trzech pozostałych nie znał. Blondyn podniósł się i łapacz poczuł na czubku głowy oddech.
– Macie wyroki?
Więźniowie spojrzeli po sobie i zaśmiali się głośno.
– Ja mam – odpowiedział z dumą więzień z kąta. – Ukrzyżowanie. Co ty na to, łapaczu? Ździebko niewygodne.
– Mnie mają rozerwać końmi – skrzywił się ten z nożem. – Tylko za to, że torturowałem żołnierzy króla w Pandabie. Rewolta była, dobrze płacili, to się nająłem. Pandabczycy za miękcy... Czy wy nie jesteście przypadkiem Idalgo? Macie na skroni tatuaż. Głowę daję, że tak mi o was gadali. Podobno nikomu nie przepuścicie. Prawda to? Nie chcecie gadać... Pal was diabli! Dla mnie tortury to zwyczajna robota, panie łapacz...
– Zdradziłeś króla, chamie! – ryknął Zdeb i natychmiast zamilkł przyduszony pejczem.
– A ci trzej łupili na drodze kogo się da – blondyn wskazał trzy poorane pręgami twarze. – Chwalili się, że nikomu nie darowali. Podobno wszystko przepijali z dziwkami.
Ręce łapacza wsunęły się nagle pod płaszcz i wyszarpnęły stamtąd dwa krótkie lombardzkie noże. Ostrza przecięły powietrze i utkwiły gardłach więźniów - tego z pejczem i drugiego, trzymającego nóż dowódcy. Zanim tamci osunęli się na posadzkę, łapacz przyklęknął nad Zdebem, wyciągając zza pleców miecz. Ani blondyn, ani dowódca królewskich strażników nie zauważyli cięcia. Czubek miecza trącił zaledwie gardła trzech pozostałych więźniów i było po wszystkim. Na posadzce leżało pięć martwych ciał.
– Panie, jesteście mistrzem! – wyrwało się młodzieńcowi.
Kawalerzysta nie próbował się odzywać. Skulił się pod ścianą i z przerażeniem patrzył na Idalga. Dowódca straży podniósł się z trudem. Kręcił głową i przyglądał się w milczeniu łapaczowi, który starannie wytarł ostrze miecza i wsunął go do pochwy na plecach. Tak samo beznamiętnie wyjął noże z martwych bandytów.
– Chciałbym dostać moje pięć monet – powiedział, zmierzając do wyjścia.
– Powinienem cię zamknąć, ale jestem ci coś winien – przytaknął niechętnie Zdeb i ruszył do wyjścia z celi. Blondyn podążył ich śladem.
– On też idzie – łapacz uprzedził sprzeciw dowódcy. – Jest niewinny, panie. Znam się na ludziach.

Ręce Zdeba drżały, kiedy wyjmował z szuflady monety. Starannie wyliczył pięć, usiadł w fotelu za stołem i pokazał drzwi.
– Nie chcę was tutaj widzieć – szepnął i zawisł nieruchomo nad blatem. – Macie noc na opuszczenie osady. Idalgo odwrócił się, zamknął drzwi celi i rzucił klucze na stół dowódcy. Nie oglądając się wyszedł z blokhauzu. Potężny Human szedł dwa kroki za nim.

_____________________

2.Poród

Wyrzucona z procy metalowa kula z cichym świstem przecięła powietrze i trafiła dokładnie między łopatki. Kobieta zachwiała się, próbowała przebiec jeszcze kilka kroków w stronę morza, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła dokładnie pośrodku płaskiej, porośniętej suchą trawą wydmy. Jej niebieskie oczy pozostały otwarte, a z ust wypłynęła cienka strużka krwi. Miała subtelne, szlachetne rysy twarzy i zmysłowe, grube brwi. Dziecko ukryte w wielkim brzuchu drgnęło i chwilę potem spomiędzy nóg kobiety wypłynęła woda. Rozpoczął się poród.

Wiał wiatr, padał gęsty, ciężki deszcz i nadchodził wieczór. Spienione fale raz po raz uderzały o brzeg, zostawiając na piasku olbrzymie, kilkumetrowe meduzy. Waldo, zarośnięty jak małpa handlarz niewolników, schował procę, zaśmiał się z satysfakcją i pobiegł z powrotem w kierunku swoich kompanów. Kończyli właśnie wiązanie sznurami grupki dzieci, kobiet i mężczyzn. Mimo deszczu, chaty wysuszone od środka paliły się jasnym ogniem, a ze słomianych strzech wydobywał się gęsty dym. Od strony lasu rozległ się sygnał trąby. Handlarze w pośpiechu zagonili jeńców na cztery wozy i z miejsca zmusili konie do galopu. Oddalali się w stronę gór, których kontury w strugach deszczu zaledwie rysowały się na horyzoncie.

Ciało kobiety wykonywało krótkie, ale widoczne skurcze. Parło. W końcu dziecko wysunęło się na piasek i po kilku sekundach rozległ się głośny płacz. Zimne krople deszczu były jego pierwszym bolesnym doświadczeniem.

Od strony lasu zbliżał się oddział pięciu jeźdźców. Rozpuścili konie i pochylili się nad grzywami. Wszyscy nosili czarne skórzane kurtki i czapki z metalowymi ochraniaczami na uszy. Znali drogę i nie musieli pilnować każdego kroku. Ich pan, jednooki Syrius, kazał im zabrać ze spalonej wsi wszystko co żywe. Na placu pośrodku płonących chat zatrzymali konie i stanęli w bezruchu. Nasłuchiwali. W rękach trzymali przygotowane do strzału kusze. Przypominali olbrzymie kruki ze zwieszonymi w dół dziobami. Kilka sekund później wiatr przyniósł w ich stronę płacz dziecka.

W strugach deszczu poderwali konie w stronę plaży. Kiedy wjechali na mokry piasek i dostrzegli leżącą bez ruchu kobietę, Pinto, jeden z jeźdźców, zeskoczył z siodła i odnalazł pomiędzy jej nogami zmarznięte dziecko. Fachowo, jakby to robił przez całe życie, przeciął i zawiązał pępowinę. Podał dziecko Maquiemu, najstarszemu z konnych, i raz jeszcze dotknął szyi kobiety. Pokiwał głową z rezygnacją. Była martwa.

– Strażnicy! – krzyknął nagle ochrypłym głosem Maqui.
Kilkadziesiat metrów dalej, smagani przez deszcz i wiatr, pędzili w ich stronę królewscy strażnicy. W srebrnych napierśnikach i czerwonych płaszczach wyglądali jak olbrzymie, zmutowane przez magię potwory.

– Dziesięciu – warknął pod nosem Pinto i pokazał palcem na Maquiego. – Zostaniesz tu i zabierzesz dziecko do pana Syriusa. Spróbujemy ich odciągnąć...

Maqui świsnął cicho przez zęby. Jego koń zastrzygł uszami i posłusznie położył się w pobliżu krzaków dzikiej róży na piasku przy wydmie. Żołnierz przytulił dziecko do piersi, osłonił bardziej przed deszczem i kucnął przy końskim brzuchu. Przezornie nie wypuszczał z ręki kuszy. Obserwował Pinto i pozostałych trzech żołnierzy. W pośpiechu dosiadali koni i kierowali się wzdłuż plaży w stronę gór. Niskie, silnie zbudowane stepowe konie z miejsca poderwały się do galopu. Chwilę potem obok kryjówki Maquiego przemknął rozpędzony oddział królewskich strażników. Jeden z nich zwolnił na moment przy martwym ciele kobiety, splunął z obrzydzeniem na piasek i popędził za pozostałymi. Maqui, modląc się w duszy, aby dziecko nie zapłakało, wyraźnie zobaczył czarny trójkąt na czerwonym płaszczu. Strażnicy należeli do elity królewskich wojsk. Byli najwierniejszymi z wiernych i najokrutniejszymi z okrutnych. Wychowywani od dzieciństwa w koszarach przez pierwsze dwadzieścia lat życia nie widzieli kobiety. Dzień i noc doskonalili sztukę walki i zabijania. Osobiście wykonywali wyroki na skazańcach i torturowali jeńców. Kiedy szli do walki, mruczeli pod nosem ponurą, przejmującą melodię. Rozmawiali tylko wtedy, gdy otrzymywali rozkaz. Nieraz zdarzało się, że wycinając w pień żołnierzy przeciwnika nie wydawali żadnego okrzyku. Słychać było tylko rżenie koni, jęki zarzynanych i szczęk broni. Maqui spojrzał w niebo i westchnął cicho. Miał przeczucie, że widział swoich kolegów po raz ostatni.


Dodano: 2006-04-22 11:28:59
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS