NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Baniewicz, Artur - "Pogrzeb czarownicy"
Wydawnictwo: SuperNOWA
Cykl: Baniewicz, Artur - "O Debrenie z Dumayki"
Data wydania: 2003
ISBN: 83-7054-159-3
Liczba stron: 427
Tom cyklu: 2



Baniewicz, Artur - "Pogrzeb czarownicy"

Ciche stuknięcie dobrze opatulonego żelaza nie wywołało żadnej reakcji. Debren podostrzył słuch, sprawdził skrupulatnie, czy jakiś zaalarmowany hałasem obrońca zamku Dopschpick nie przemyka się chyłkiem na pomost bojowy zachodniego muru. Nie skrzypi deskami stropu w którejś z narożnych wieżyczek, niskich i wąskich, ale mogących ukryć po kilku łuczników.
Wyglądało na to, że nikogo nie zaalarmował. Powtórzył sobie w duchu to, co już tuzin razy powtarzał: że po prostu nie ma kogo alarmować. Potem splunął w garście i zaczął się wspinać.
Praktyka morska bardzo się przydała. Lina była za cienka, mur w połączeniu ze skałą za wysoki, a konieczność zachowania ciszy podwajała wysiłek. Kiedy w końcu przecisnął się między blankami, zaległ na deskach pomostu nie tyle z wyrachowania, ile z faktycznej potrzeby.
Psiakrew. Nie te lata, nie ta kondycja... Ma rację Zecheniasz: czas się ustatkować, osiąść gdzieś. Wycieranie sobą murów w jakichś zapyziałych zameczkach to nie najlepszy sposób na życie.
A zamek Dopschpick w pełni zasługiwał na miano zapyziałego. Mur, sprawiający z zewnątrz wrażenie solidnego jak skała na której go wzniesiono, okazał się tanią konstrukcją drugiej klasy, czyli zwykłym jednowarstwowcem z przyporami. Górskie zamki, które sama natura chroniła przed taranami i ostrzałem ciężkich machin, nie potrzebowały wprawdzie dużo więcej, ale już na pomosty bojowe ich właściciele wydawali więcej niż feudałowie z nizin. Hrabiowie ode Dopschpick stanowili pod tym względem niechlubny wyjątek: na pół prowizoryczna konstrukcja z nadgniłych desek ani nie zabezpieczała przed nagminnym w górach oblodzeniem, ani nie gwarantowała odprowadzania wody z obfitych opadów, a z powodu braku co niektórych przęseł wręcz uniemożliwiała błyskawiczny przerzut sił z jednego odcinka murów na inny. Obrońcy zostali z góry skazani na łamanie nóg i rąk - a nawet karków, bo wewnętrznych barierek też nie było - moknięcie, brodzenie po kostki w błocie oraz to najgorsze: głód i pragnienie. Źle zaprojektowana lub niedoinwestowana forteca wymaga liczniejszej załogi, a w warunkach górskich, gdzie zamki bierze się niemal wyłącznie metodą długotrwałego, wyczerpującego oblężenia, liczna załoga to murowana recepta na klęskę. W czasie pokoju - także tę finansową. Utrzymanie knechta, nie mówiąc o konnym, kosztowało w górach znacznie drożej.
Załodze zamku Dopschpick - o ile w ogóle stacjonowała tu jakaś załoga z prawdziwego zdarzenia, a nie gromadka uzbrajanych naprędce stajennych i kucharzy - raczej nie groziła śmierć głodowa. Pierwszy ostrzał płonącymi strzałami wypłoszyłby wszystkich za mury: ciasna przestrzeń między nimi pełna była przytulonych do obwałowań, drewnianych przybudówek, z których większość przykryto równie łatwopalnymi dachami z desek i pozyskiwanego w starorzeczach Nirhy sitowia. Pod stajnią, piętrzył się ni mniej, ni więcej, tylko potężny stóg siana, a cały dziedziniec usłany był, nie wiedzieć czemu, wiązkami słomy. W dodatku niemal pośrodku, tam gdzie można by było uciekać względnie skąd można by próbować gasić, budowniczowie pozostawili sporą skałkę, pewnie w charakterze fundamentu na stołp, którego nigdy nie wybudowano.
Niejeden doświadczony zdun miałby problemy z zaprojektowaniem równie obiecującego pieca. W dodatku nigdzie nie było widać studni. Zapewne kryła się w podziemiach pałacu, ostatecznie niwecząc szanse na udaną akcję ratunkową. Budynek, wczesnowieczny jeszcze, drzwi miał maleńkie, ciasne i niskie. Każdy strażak pożarowy wybiegający z cebrem, waliłby łbem o nadproże i zderzał się nieuchronnie z wracającym po wodę kompanem. Z tym ostatnim coś by się może dało zrobić, bo z trzypiętrowego domu dało się też wyjść wprost na mury, ale na rozbite głowy nie było mocnych. A wiadomo: strażak nie furman, nie pracuje w hełmie.
Gówniany ten zamek, prawdę mówiąc.
Umieszczona pośrodku dziedzińca fontanna zakrawała na ponurą kpinę architekta. Właściwie bardziej sadzawka niż fontanna - tyle że bez kropli wody, z błotem jedynie. Centralnie ulokowany postument był ledwie trochę grubszą płytą, a umieszczony na nim głaz nadal bardziej przypominał głaz niż wieśniaczkę lejącą wodę z przechylonego dzbana. W dodatku ktoś wieśniaczkę wywrócił, czy może nie zdążył postawić, i nawet wypatrujący czegoś innego Debren zauważył, że artysta zapomniał o konieczności doprowadzenia wody. Nogi, w dodatku anemiczne, były już wykute i kiedy rzeźbiarz przypomniał sobie o tym drobiazgu. Inwestycja utknęła, ale sądząc po klamrach, artysta próbował poprowadzić rurę po wierzchu i wetknąć wieśniaczce w... hmm.
Partactwo. Za inną nieudaną próbę artystyczną jakiegoś amatora wziął początkowo walające się pod wschodnim murem ludzkie popiersie. Był ostrożny, leżał z policzkiem przytulonym do desek, więc z początku przegapił to jaśniejsze, skryte w cieniu podpartej kołkiem fury.
Dopiero kiedy dotarł do sadzawki i zobaczył tę drugą rzeźbę, poraziła go różnica klas. Baba z dzbanem była jak postać z wczesnowiecznych malowideł: bardziej symbolizująca człowieka, niż siląca się na jego udawanie. A tu proporcje zgadzały się idealnie, jak w starożytnych posągach wykopywanych w Illenie czy Bootalyi. Tylko to w dole, za nadłamanym kołem fury...
Przełknął z wysiłkiem ślinę. Popiersie nie było popiersiem. Było górnym końcem zamienionego w kamień człowieka. Którego dolny koniec, z grubsza od połowy mostka poczynając, połyskiwał bielą kości. Debren nagle przejrzał na oczy. I zaczął odnajdować drobiazgi, które uprzednio przegapił.
Coś okrągłego, zbyt białego jak na garnek, za rogiem drewutni. Samotną ludzką piszczel w zagłębieniu przy bramie. Psi szkielet wtłoczony w kupę śmieci obok południowo<196>wschodniej wieżyczki. Coś przesłoniętego obmurówką fontanny, co wyglądało jak kij z zatkniętą nań ciżmą, ale co niekoniecznie musiało być kijem. Parę ciemnych plam w miejscach, gdzie kamienno<196>gliniastego podłoża nie zasłaniała rozrzucona słoma.
Dziedziniec pachniał śmiercią. Nagle poczuł ten zapach. Mocno zwietrzały, lecz nadal obecny.
Drgnął, słysząc stukot kopyt po zewnętrznej stronie muru. Muł. Najwyraźniej znudził się stojąc tam, gdzie stał. Ale raczej wyżarł wszystkie kępki traw w okolicy i poszedł poszukać następnych bliżej bramy. Nie ma problemu, Debrenowi nie podobało się jednak, że słyszy go tak dobrze. Ktoś ukryty na dziedzińcu też mógł...
Tyle że dziedziniec był pusty. Obejrzał go łokieć po łokciu, stopniowo wychylając się zza krawędzi pomostu, by na koniec spojrzeć aż pod własny brzuch, na skryty w cieniu platformy bojowej daszek jakiejś koślawej budy. Była przykryta łupkowym gontem i może dlatego, z powodu ciężkiego zadaszenia, więźba puściła, a kamienne dachówki zapadły się do środka. Ten widok uzmysłowił mu, że parę innych przybudówek też wygląda jak dolnogadacka wieś po pacyfikacji, którą jej zafundował swym taranem dziadek Udebolda. Wyłamane drzwi, okienka z których powydzierało nie tylko błony, ale i ramki do mocowania tychże, wykoślawione dachy... Kawał pomostu przy wschodnim murze zwyczajnie się zawalił. Patrząc na zaniedbany zamek, Debren uznał, że lata temu, ale teraz przyjrzał się uważniej i od razu poznał, że najwyżej miesiące.
Trzy miesiące?
Spod rumowiska wystawała jakby rękawiczka. Podostrzył wzrok i stwierdził, że to ludzka dłoń, tyle że skamieniała. Widok był dziwaczny, ale nie szokujący. Skamieniałych zwłok, bądź co bądź, oczekiwał, choć nie w takich ilościach. Tak naprawdę martwiła go reszta, te ślady jak po przejściu huraganu. Nijak nie pasowały do znanej mu magii, stosowanej przy petryfikacji. Inna sprawa, że huragan też nie pasował: nie przy takich ilościach walającej się wszędzie słomy. Co tu się stało, dżuma i syfilis?
Pewne było jedno: że coś, co zabiło w nocy tych dwóch, nie siedziało teraz w pałacu i nie mierzyło mu w plecy z kuszy albo różdżki. Kusza dawno wyplułaby bełt, a różdżkę by wyskanował. Pozostawały lochy. No i ewentualnie...
Nie brał na serio ewentualności, że zabójca mógłby się ukrywać w którejś z przyklejonych do murów budek. Nawet te mocno zdemolowane były z reguły zamknięte na głucho, a niemal żadna nie posiadała okien. W magazynach okna są nie tylko zbędne, lecz wręcz szkodliwe: kotom, szczurom i źle opłacanej służbie nie należy ułatwiać życia. Kryjówek więc nie brakowało, ale nie były to dobre, ułatwiające nagły atak kryjówki.
Debren nie przejął się więc tak, jak powinien, gdy zza bramy dobiegła go stłumiona klątwa, odgłosy szarpaniny i wreszcie łomot zaprzęgu, złożonego z muła oraz beczkomobili. Nie zareagował też, kiedy sprawca hałasu przekłusował przez tunel pod wieżą bramną i wpadł na dziedziniec. Sam zaklął dopiero na widok tego, co wtoczyło się za beczką.
Samojazdu, czy jak mu tam. Z Wilbandem uwieszonym jedną ręką pętli na beczce, a drugą drąga<196>silnika.
- Czekać miałeś! - krzyknął gniewnie, podnosząc się na kolana. Dalsze ukrywanie się nie miało sensu. Klęczenie też, ale to przecież nie klękać próbował, a całkiem wstawać. Po prostu atak dopadł go ciut za wcześnie.
Zza czegoś, co brał za stertę zgromadzonych z myślą o stołpie materiałów budowlanych, wychylił się mały, połyskujący przedmiot i zaraz potem niewidzialna, za to potężna łapa zdzieliła go w ciało. Nie w głowę, pierś czy którąś z kończyn - w ciało jako takie. To było jak pchnięcie wiatrem, tyle że żaden wiatr nie uderza tak znienacka, wąskim jęzorem, który ciska klęczącym mężczyzną jak szmacianą lalką, nie poruszając kurzu zalegającego dwa łokcie dalej.
Projektant zamku zaoszczędził i na blankach, więc Debren nie wyfrunął za ciut przyniski murek tylko dlatego, że akurat klęczał. - Ten parszywiec na chama tu...! - Wilband dostrzegł nagle, co się dzieje, i ugryzł się w język. Może dosłownie: Debren, zanim zanurkował ku deskom pomostu, rozpłaszczając się i schodząc z drogi nadlatującej cegle, zdążył dostrzec, że wózek podskakuje na jakimś wyboju, a jego pasażer, zdzielony w czoło poprzeczką silnika, zatacza się na skrzynkę z narzędziami. Na bruku i gruzie do zasypywania dziur najwyraźniej też tu oszczędzano.
Na magii, przynajmniej w tej chwili, nie. Trzy sążnie na południe od Debrena trafiony niewidzialnym i bezgłośnym wiatrem blank pękł z hukiem i runął najpierw na skarpę, potem na prowadzącą do zamku drogę. Piętnaście sążni na północ mniej potężny, za to bardziej spektakularny czar-rykoszet przemknął w poprzek fasady głównego budynku, z upiornym trzaskiem pokruszył pół tuzina oszklonych okien. Z dachu poleciały dachówki: te stare, łupkowe, i nowoczesne, gliniane, użyte tu i ówdzie do łatania dziur. Zadudniły jakieś zatrzaśnięte potężnym przeciągiem drzwi.
- Kryj się! - wrzasnął przytulony do desek magun.
- To golem! - odwrzasnął Wilband, zagłuszany przez łomot kół beczkomobili. - Skrył się pod...!
Debren, który zdążył wyszarpać różdżkę spod brzucha i unieść głowę, z niedowierzaniem patrzył na mknący ku bramie... samolot? Bo tak by chyba trzeba ochrzcić szybujący trzy łokcie nad ziemią wózek. Inna sprawa, czy można to było nazwać szybowaniem. Wehikułem i pasażerem obróciło chyba tylko raz, ale za to wokół wszelkich możliwych osi i Wilband miał ogromne szczęście, że przodek hrabiego Krutza zbudował taki właśnie, nie większy i nie mniejszy zamek. Tylko dlatego wózek zderzył się z wartownią już po wykonaniu pierwszego piruetu a jeszcze przed wejściem w drugi. Zamiast czaszką o kamienie bądź kręgosłupem o belki, Wilband grzmotnął stojakiem narzędziowym wózka o brzeg dachu z sitowia, wybił krokiew, dostał nią lekko po głowie i wraz z wózkiem runął na ziemię.
Podarował magunowi bezcenną chwilę. Która okazała się bezużyteczna. Za sprawą ciężko wystraszonego muła i cholernej beczkomobili, którą galopujące wokół dziedzińca zwierzę wlokło za sobą, przewracając wszystko, co się dało przewrócić, krzesząc iskry spod okutych kół i wypełniając ciasną przestrzeń taką ilością ruchu, rżenia i paniki, że Debren nie był w stanie wypatrzyć przyczajonego pod czymś napastnika.
Inna sprawa, że sam też aż spocił się ze strachu. Golem? Na akademickich zajęciach z samoobrony nie uczyli o golemach! Dżuma i syfilis, miał być upiór czarownicy, a nie jakieś kamienne czy gliniane cholerstwo!
Następna cegła oderwała się od sterty budulca, poleciała w jego stronę. Ale napędzający ją czar był szybszy i pchnięty obrzeżem wiązki Debren nie tylko poszorował brzuchem pod deskach, zjeżdżając mimowolnie z linii ciosu, lecz i zrozumiał.
Obok bramy Wilband szarpał się z sitowiem, stojącym na sztorc wózkiem i jakąś deską. Krzyczał coś o zabijaniu i łajnie, a może o zabijaniu łajnem. Debren nie był pewien, czy chodzi o same tylko klątwy: w pewnym momencie od strony skały - fundamentu faktycznie nadleciało coś podłużnego jak kiełbaska, ciemnego i wyraźnie lepkiego, co pokryło ścianę wartowni wielkim, gwiazdokształtnym rozbryzgiem. Był to jednak jedynie efekt uboczny, podobnie jak chmura kurzu i słomy, która w chwilę potem dopadła rzeźbiarza. Czynnikiem rażenia miało być uderzenie mocą. Wózek raz jeszcze stanął dęba, rąbnął o budę z tyłu i zastygł jak zastrzał między jej ścianą a podłożem. Napierająca na brzuch pojazdu siła nie ustała bynajmniej: po paru momentach rozległ się trzask pękającej ramy narzędziowej i wózek - zastrzał wskoczył głębiej w kąt. Zmiażdżyłby pewnie uwięzionego głową w dół pasażera, ale Wilband w ostatniej chwili wepchnął największy ze swych młotów między ścianę a ramę i zastopował sunący po ziemi koniec podwozia.
- Jaja ci urwę!!! - ryknął Debren, podrywając się na czworaki i mknąc ku najbliższej drabinie. - Kalekę bijesz, tchórzu?!
Pomysł z drabiną nie był mądry: napastnik trzasnął czarodziejem o mur, potem poprawił cegłą, chybiając wprawdzie, ale kalecząc w czoło odłamkiem, zaś na koniec omal nie zmiażdżył Debrenowi dłoni, kiedy wystający nad pomost fragment drabiny przeważył nagle dwudziestokrotnie dłuższą część dolną i masywna konstrukcja zatoczyła łuk z chyżością ramienia balisty. Magun w ostatniej chwili szarpnął ręką w tył, runął na plecy i bezradnie pożegnał wzrokiem odlatującą za mur drabinę.
Musiał zawrócić, zmarnować następne bezcenne momenty na dotarcie do najbliższego całego dachu. Skok wprost na dziedziniec był zbyt ryzykowny: niby niewysoko, ale gdyby tamten go wyczuł i pchnął w locie, obracając głową w dół... Na wszelki wypadek, skoro i tak przebiegał obok, chwycił zaczepioną przedpiersie kotwiczkę, przerzucił hak na zewnętrzną stronę, wpił się palcami w linę. Pod bramą Wilband stukał, dość anemicznie, którymś z mniejszych młotków. Przednie, zadarte ku górze kółka wózka wirowały jak szalone, najwyraźniej od ponawianych raz za razem ataków. Słomą nosiło po całym dziedzińcu: ciskane to tu, to tam zaklęcia wytworzyły lokalne wyże atmosferyczne między murami i na dole całkiem zdrowo wiało. Kurz przemieszany z plewami i wyschniętym kurzym łajnem wirował wszędzie, oślepiał, ale i rozjaśniał sytuację. Dzięki niemu Debren widział, którędy idą uderzenia mocy i zyskał ostateczną pewność co do kryjówki napastnika.
Coś, co próbowało ich zabić, przyczaiło się za skałką, obok której składowano cegły, deski i inne materiały budowlane. Miejsce było dziwacznie dobrane, wziąwszy pod uwagę, że kryjówka znajdowała się po tej samej stronie skałki co wylot bramy, ale Debren nie miał czasu roztrząsać tej kwestii. Wózek kamieniarza trzeszczał w szwach i lada chwila mógł pęknąć.
Coś błysnęło w kurzawie. Hełm? Golem w hełmie? Debren zsunął się z dachu przybudówki na ziemię, szarpnął liną, odskoczył za drewniany składzik, by nie oberwać kotwiczką. I pomyślał, że właściwie czemu nie. W tym cholernym Wehrlenie hełmów potrzebowali woźnice, a jak przekonał się dzisiaj - także mnisi i czarodzieje, narażeni na ciosy kotwicami floty rzecznej. Więc niby czemu nie golemy? Albo nawet, idąc za ciosem, strażacy pożarowi?
Kotwica omal nie wywichnęła mu barku, bo ten zza skałki zorientował się i posłał spóźnione pchnięcie na zachód. Debren z czystej przekory, jeszcze bez zalążka pomysłu, ściągnął całą linę do swej kryjówki za składzikiem. Potem wyjrzał zza węgła, sprawdził co na froncie południowym, u Wilbanda. Nie było najgorzej: w prześwicie między tumanami kurzu i słomy mignęło młotkiem i ułomkiem deski, wbijanej między dół wózka a ścianę. Kamieniarz okopywał się pod ogniem jak rasowy żołnierz, choć Debrenowi trudno byłoby wskazać formację wyspecjalizowaną w takich sztuczkach.
Tylko że to nie wojna. Jasny gwint, przyjechali tu, by w spokoju...
- Hej ty! - krzyknął, nie myśląc o tym, że obrońca zamku może nie rozumieć staromowy. - Odchędoż się, dobrze?! Nic do ciebie nie mamy! - Golem, czy cokolwiek to było, przestał czarować i chyba wyjrzał zza skały, bo znów błysnęło. Debren wymierzył nawet różdżką, natchnięty pomysłem posłania precyzyjnego pioruna i zakończenia walki, ale zanim skoncentrował moc, muł przekłusował mu tuż przed nosem, a beczkomobila omal nie rozjechała stopy. Kurzu zrobiło się więcej i stracił hełm z oczu. - Możesz tu sobie mieszkać czy co tam robisz! Jeno nam w drogę nie właź, jak będziemy Curdelię grzebać! Nie było odpowiedzi. Ale też nikt nie miotał czarami.
- Debren! - Głos kamieniarza był trochę stłumiony, ale trudno wymagać normalnego od kogoś spoczywającego głową w dół pod własnym wózkiem. - Zagaduj go!
- A co? Masz jakiś plan?
- Ten otruty miał łuk! Chyba zleciał gdzieś tutaj! Zaraz przebiję przez ściankę i jak znajdę, to ustrzelę cholernika! Więc nie ryzykuj! To wyglądało zbyt pięknie. Buda dla wartownika przy bramie była wyjątkowo marnie sklecona, fakt, i już wcześniej straciła dach, a niewidoczny z perspektywy Debrena trup znajdował się faktycznie gdzieś nad nią i mógł śmiało upuścić cały dobytek prosto do środka - ale coś zgrzytało w planie Wilbanda.
Na szczęście nie był to głośny zgrzyt. Debren szybko zlokalizował go i nazwał.
- Mam nadzieję, że nie rozumie, co mó...!
Nie dokończył. Szczęknęła zapadka, zagwizdało i krótki bełt przebił podwozie wózka. Dość wysoko, ale przestrzeni pod wózkiem było tyle co kot napłakał i żaden normalny człowiek...
- O rzeż ty łachudro! - W okrzyku był i strach, i gniew, ale bólu nie było. Tam, blisko przedniej osi, Wilband miał tylko wspomnienie po nogach. - Debren, on ma kuszę!
Cudnie. Czarujący golem w hełmie, a teraz jeszcze z kuszą. Dobrze że chociaż durny. A durny musiał być: mając taką przewagę każdy rozumny golem wylazłby zza tej górki i po prostu ich zabił.
- Dobrze, wynosimy się! - zawołał, próbując połączyć pośpiech z możliwie godnym i pewnym siebie brzmieniem głosu. - Widzę, że rycerski z was przeciwnik! Inny to by kuszy z miejsca użył, a wy jeno w odpowiedzi na nasz łuk! To zmienia postać rzeczy! Słyszycie, panie golem?! Po co mamy walczyć, skoro z was porządny... no... stwór.
Nie było odpowiedzi, jeśli nie liczyć szelestu opadającej słomy. I cichego szczęknięcia zapadki. Golem dysponował albo godną kamiennej istoty krzepą, albo kusza była z tych lekkich, napinanych bez kołowrotu. Rycerz czy tarczownik znalazłby w tym niejaką pociechę, ale oni nie byli opancerzeni i lekka, za to bardziej szybkostrzelna kusza wcale nie radowała Debrena.
- Ostrzegam! - rzucił, klękając i wyglądając ostrożnie zza narożnika budki. - Jak jeszcze raz do niego strzelisz, to inaczej pogadamy! Magię znam!
W poprzek dziedzińca pomknął stożkowy, rozszerzający się stopniowo czar. Nie bardzo celny: górna część wartowni zadygotała wprawdzie, sypnęła szczapami drewna, ale wehikuł Wilbanda nawet nie drgnął. Pewnie dlatego golem poprawił pociskiem z kuszy. Bełt trafił lepiej, tuż przy przedniej osi, w okrzyku właściciela wózka nie było jednak bólu, a czysty gniew.


Dodano: 2006-04-22 11:22:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS