W najnowszej (na naszym rynku rzecz jasna) powieści ze Świata Dysku Terry Pratchett bierze na tapetę Australię. Co prawda, jak sam pisze, nie ma to być książka o tym kontynencie, ale wszelkie poszlaki wskazują, że właśnie Australia i jej mieszkańcy znaleźli się na celowniku ciętego pióra angielskiego pisarza. Co z tego wynikło? Postaram się pokrótce przedstawić.
Powieść toczy się dwuwątkowo. Pierwsza z nici przewodnich opowiada o przygodach Rincewinda na ciągle budowanym kontynencie XXXX. Nasz (powiedzmy) dzielny (prawie) mag przedziera się przez niekończącą się pustynię spotykając różnych ciekawych osobników – na przykład gadającego kangura. Od niego dowiaduje się też, że został wybrany na zbawiciela tej krainy, który ma sprowadzić deszcz.
Drugi wątek dotyczy wspaniałej i nieulękłej kadry magów z Niewidocznego Uniwersytetu. W magiczny (a jakiż by inny?) sposób przenoszą się w pobliże ostatniego kontynentu. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że jednocześnie odbyli podróż tysiące lat wstecz. Natrafiają tam na boga ewolucji – który to metodą prób i błędów stara się stworzyć nowe gatunki. Pod wpływem rozmów z magami oraz niezastąpioną panią Withlow wydaje się być zafascynowany pomysłem dwóch płci i rozmnażania...
Jak zwykle w książkach ze Świata Dysku nie zabrakło różnego rodzaju aluzji i humoru. Pewnym novum są znacznie bardziej wyraźne nawiązania do seksu i spraw związanych z miłością (nie tylko cielesną). Oprócz tego Pratchett nabija się z akcentu i slangu mieszkańców antypodów – aczkolwiek w wersji polskiej pojawiający się co chwila „ziom” i tym podobne bardzo mnie irytowały. Oczywiście aluzji jest znacznie więcej, nie ma sensu o wszystkich pisać. Niestety także z nimi wiąże się jedna z największych wad tej książki. Mianowicie, wszelkie nawiązania silnie opierają się na kulturze anglosaskiej i dla osoby, której jest ona obca, wiele żartów jest zupełnie nieczytelnych. W ten sposób traci się wiele z uroku „Ostatniego kontynentu”. Podobne wrażenie miałem przy „Muzyce duszy”. Cóż, nie zawsze wiedza czytelnika wystarcza do zrozumienia w pełni książek Pratchetta.
Także w warstwie fabularnej mam tej powieści nieco do zarzucenia. Wątki się ciągną niemiłosiernie, nie potrafią przykuć uwagi. Akcja się rozłazi, a całość sprawia wrażenie zatracenia się w formie ze szkodą dla treści. Powiem szczerze, że miejscami z „Ostatnim kontynentem” się męczyłem. Zwykle książki Pratchetta mnie wciągają i kończę je bardzo szybko, ale tym razem czytałem z dużymi przerwami. Trwało to ponad dwa tygodnie, a na mnie to jest naprawdę dużo.
Rincewind do niedawna był moim ulubionym bohaterem książek Pratchetta. Razem z Bagażem stanowili wyjątkowy duet potrafiący rozbawić czytelnika do łez. Niestety ostatnio coś się popsuło. Barwna postać ze słowem „maggus” na szpiczastym kapeluszu przestała bawić, a skrzynia z setką nóżek pojawia się coraz rzadziej. Mamy tu do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, autor zdecydowanie powinien zostawić ten fragment dyskowej twórczości na dłuższy czas.
„Ostatni kontynent” wypada blado na tle innych książek ze „Świata Dysku”, szczególnie w porównaniu z nie tak dawno wydanym „Wiedźmikołajem”. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jak na razie jest jedną z trzech najsłabszych pozycji w tym cyklu. Przynajmniej w moim prywatnym rankingu. Cóż, nie wszystko się udaje, nawet tak doświadczonym i utalentowanym pisarzom jak Terry Pratchett. Pozostaje mieć nadzieję, że następny tom znów będzie prezentował poziom, do jakiego przywykliśmy.
Ocena: 6/10
Autor:
Shadowmage
Dodano: 2006-04-20 16:18:45