NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki


Wigilia

Kiedy trzymam pistolet, tego nie widać. Ale gdy zapalam papierosa, wychodzi na jaw jak bardzo trzęsą mi się ręce. A może to mróz? Zimny wiatr oblepia śniegiem. Ulica prowadzi mnie do domu. Trzeba iść do domu, Terrence. Wigilia. Czas żeby przystanąć na chwilę.
Przystaję i patrzę ludziom w okna. Choinki migocą, są pstrokate. W szybach odbija się siny blask telewizorów. Ulica jest pusta. Dym bucha z papierosa, rozkwita siwą chmurą. Zimno.
Do domu.
Klatka schodowa. Kolejne szare stopnie. Drzwi. Ciemność.
Nie zapalam światła, podchodzę do mojej choinki, szybko znajduję kabel i włączam światełka. Jest sztuczna i niska. Ale zawsze to jakieś drzewko. Wnosi trochę życia w te cholerne święta. Kolejny papieros. Chwila bezruchu, w której dym swobodnie snuje się z moich ust, a ja patrzę na mrugające lampki.
Moje mieszkanie jest za duże jak na takie chwile. Zbyt wiele w nim przestrzeni. Pustki ciężkiej jak błotna lawina.
Nie zapalam światła.
Idę do kuchni. Kilka proszków nasennych i łyk zimnej wody załatwią sprawę. Wigilia jest najgorsza. Jutro będzie normalniej.



Pulsujący sygnał telefonu oderwał go od szklanki i zamkniętych w dłoni pastylek. Wolno wrócił do pokoju. Kurtka leżała na kanapie. Wyciągnął z niej ciągle hałasującą komórkę.
- Halo?
Terrence słuchał przez chwilę ze skupieniem. Powiedział tylko dwa słowa.
- Już jadę.
Zakończył rozmowę.
Założył kurtkę. Wyciągnął z kieszeni czapkę i nasadził ją na głowę. W przedpokoju stała torba. Energicznie podniósł ją z podłogi i wyszedł.



Stare volvo doślizgało się do skrzyżowania obstawionego przez policjantów. Ludzie na służbie. W pachnącym domu wieczerza i kolędy, a oni marzną na jakimś parszywym skrzyżowaniu. Terrence wysiadł z samochodu. Mignął im legitymacją i podszedł do trójki rosłych mężczyzn, stojącej nad włazem do kanalizacji. Postawił w śniegu grzechoczącą torbę.
- Wesołych świąt, Terrence - powiedział Xavier szczerząc zęby.
- Do siego roku - odpowiedział Terrence - jak tam?
- Byle jak.
Terrence rozpiął torbę i wyciągnął z niej pas ze srebrną amunicją. Założył go sprawnie. Xavier, Sudy i Kciuk byli już uzbrojeni po zęby: strzelba na ramieniu, dwa pistolety i uzi. Do tego noże i latarki.
Z dziury buchał smród.
- Chcesz makowca? - zapytał Sudy.
- Makowca? Skąd masz?
- Sudy, opowiedz - zaśmiał się Xavier w obłoczku pary z ust. - To dobre.
- Siedziałem w domu i oglądałem tę cholerną telewizję - zaczął Sudy, a znad szalika widać było tylko jego błyszczące oczy i rumieńce - dobrze wiesz jak to wygląda, Terrence... Terrence uśmiechnął się lekko wciskając srebrne naboje do magazynka.
Sudy wyciągnął z kieszeni kurtki parę kawałków ciasta zawiniętych w serwetkę. Terrence wziął jeden i wpakował sobie do ust.
- No więc siedzę sobie, popijam browar i wiesz co?
Kciuk zerknął na niego bez emocji i powrócił do czyszczenia swojej beretty. Nigdy nie mówił zbyt wiele.
- Doszło do mnie, że jest Wigilia. Olśnienie! A ja co? Siedzę sam i oglądam jakiś durny film o Świętym Mikołaju.
- No dobra - wciął się Xavier, przestępując z nogi na nogę - do rzeczy, bo zaraz wchodzimy.
- Dobry ten makowiec - powiedział Terrence.
- No jasne. Domowej roboty. I szlag mnie trafił - kontynuował Sudy - wychodzę z domu i mówię przejdę się, popatrzę ludziom w okna...
Terrence był gotowy. Sprawdził czy pali się latarka podwieszona do strzelby. Działała.
- Sudy wszedł do pierwszego lepszego mieszkania i załapał się na Wigilię - powiedział Xavier .
- Myślałem, że z tym dodatkowym talerzem to lipa. A tu wszystko jak trzeba, mąż, żona, dzieci, starzy rodzice - zapalił się Sudy - i ja, rozumiesz? Przy stole. Życzenia, elegancko. I nagle ten pieprzony telefon. Wziąłem trochę makowca - zakończył smutno.
- Wchodzimy? - odezwał się Kciuk.
- Tak - powiedział Xavier.
- A Klemens i Bizon? - zapytał Terrence, wydłubując coś z nosa.
- Poszli zanim przyjechaliśmy - mruknął tamten.
- Śmierdząca sprawa - dorzucił swoje Sudy.
- W rzeczy samej - powiedział Xavier schodząc w mrok po oślizgłej drabince.
Po chwili wszyscy czterej brodzili w cuchnącej breji. Macali snopami światła zimną ciemność, zamkniętą w klaustrofobicznej rurze. Xavier rozdał im mapy.
- Ci faceci od kanalizacji mało się nie posrali ze strachu, kiedy musieli zejść i pozamykać luki.



Racja, Xavier, ale nie zapominaj, że teraz my mamy na głowie jakiegoś włochatego skurwysyna, który szwenda się po tych kanałach. On nie wylezie poza kwartał, a my nie wyjdziemy póki go nie znajdziemy i nie zabijemy.
Wigilia, a ja brodzę w gównie.
Ale to płynne gówno, które chlupocze mi między nogami i makabrycznie śmierdzi, jest mniej męczące od upiornej pustki mojego mieszkania.
Po wszystkim znajdziemy jakiś nocny, kupimy parę flaszek, pojedziemy do mnie i się urżniemy. Bez Kciuka, psiakrew. Musi wracać do domu. Żona i córeczka. Jak ona ma na imię? Asia? Basia? Trzeba mieć cierpliwość i mocne nerwy, żeby z nim wytrzymać. Na przykład dzisiaj.
Lepiej być samemu.
Sudy... Nie dał rady. Poddał się nastrojowi świąt.
Idzie przede mną przygarbiony w tym swoim czerwonym szaliku, kiwa się jak kaczka i opowiada o karpiku i choince i o opłatku. A Xavier go ucisza. ...jak dzieci. Śmieję się cicho. Kciuk milczy.
Powietrze jest zatęchłe i gęste, wnętrze rury raczej obszerne, nawet dla kogoś wielkiego. Czegoś wielkiego. Takiego jak wilkołak. Ale mimo to wydaje mi się, że rura zaraz zwinie się w rulon i mnie zgniecie. Ona nie ma końca. Jest tylko ciemna bryła pleców Sudego, pół metra przede mną. A za mną przerażająco cichy Kciuk.
Czyli prawdę mówiąc nie jest najgorzej.



Xavier zaklął, zachybotał się, podtrzymał ręką ściany.
- W coś wlazłem...
- W gówno i to nie pierwszy raz - powiedział Terence.
- Bardzo śmieszne - parsknął Xavier i zaczął wodzić dłońmi pod powierzchnią szamba.
- O kurwa! - powiedział wyciągając oblepione nieczystościami zwoje wnętrzności.
Ujął to dosyć trafnie.
- Czyje to flaki? - zaciekawił się Sudy.
- Klemensa - odpowiedział cicho Xavier, patrząc na głowę, która wynurzyła się z wody. Nie miała części twarzy: makabrycznie wygryziony policzek i żuchwa. Ale to był Klemens. Stali przez chwilę, celując w zmasakrowanego trupa latarkami. Xavier opuścił ciało z powrotem w ciemną, gęstą toń.
- Później się go wyłowi - powiedział zmienionym głosem.
- Był tu chwilę temu - powiedział Terrence - wybebeszył Klemensa, a my go spłoszyliśmy.
- Nie ucieknie nam. - syknął Xavier, zaciskając pięść. - Nie ma którędy.
- Bizon chyba też... - zająknął się Terrence.
- Na to wygląda.
Sudy i Kciuk milczeli.
Wigilia.
Poszli dalej, w ciszy, towarzyszył im tylko chlupot własnych kroków.
Doszli do skrzyżowania. Rury, które wpadały do tej głównej, były węższe, ale ciągle na tyle szerokie, żeby zmieścić człowieka, albo potwora.
- Rozchodzimy się - powiedział Xavier rozkładając plastikową mapę kanałów. - Ja prosto, Sudy w lewo, Terrence w prawo, a Kciuk zostaje. Sprawdźcie interkomy.
Każdy poszedł w swoją stronę.



I zostałem sam, czołgając się w ścieku.
Usłyszałem przeciągłe wycie, które rozeszło się echem po systemie kanałów.
- O ja pierdolę - powiedział ktoś w mojej słuchawce.
To Sudy. Kciuk zawsze milczy, a Xavier udaje twardego. Stary dobry Sudy.
Jezu, ile bym dał za noktowizor. Błąd. Któryś z chłopaków zobaczyłby coś co się rusza i nie ma latarki i odstrzeliłby mi łeb srebrem. Czyste marnotrawstwo. Poza tym wilkołak musi wiedzieć, że tu jesteśmy. To nagonka. Tylko, że on się nas wcale nie boi. Na pewno nie bał się Klemensa. Ciekawe, czy Klemens bał się wilkołaka.
Sudy krzyczy. Strzela. Cichnie.
Xavier drze mi się w ucho. Kciuk milczy. Kurwa, mógłby się odezwać.
- Kciuk! Żyjesz?!!! - krzyczę w mikrofonik.
Odpowiada, że tak, że gramoli się w stronę Sudego. Widzi go.
Ogłuszająca kanonada.
Zawracam i pełznę ile sił w rękach i nogach. Ślizgam się w tym gównianym szlamie.
Xavier mówi żebyśmy się uspokoili. Nie mam zamiaru się uspokajać. Zrobię sobie kołnierz z tego skurwiela.
Sudy jeszcze żyje. Ma przegryzioną tętnice szyjną. Wykrwawia się. Kciuk nie wie, czy trafił. To był wilk. Życie i śmierć w słuchawce w moim uchu, trzeba by to puścić w radiu. Wyłażę na skrzyżowanie. Pusto.
Wskakuję do kanału, w którym miotają się Xavier, Kciuk i Sudy. Sudy... wykrwawił się.
Xavier świeci na mnie latarką spod lufy strzelby.
- Biegnij głównym kanałem mówi, potem skręć w prawo.
Biegnę. Kanały, psia ich mać. Istny labirynt. Oglądam się. Bezpiecznie. Skręt w prawo...
I widzę go. Czarny potężny bydlak, który mierzy mnie spojrzeniem, te błyszczące czerwone ślepia. Nie wygląda, żeby się mnie bał. Najwyższa pora, żeby zaczął.
Strzał szarpie mi ramię w tył. Siła ognia małego granatnika. Srebrny pocisk tnie przestrzeń. I uderza eksplodując w kosmatej łapie, która odrywa się i z pluskiem spada w szambo. Ryk omal nie rozsadza mi bębenków. Krew bucha z kikuta. Posyłam mu jeszcze jedną kulę. Pudłuję, bo przede mną nie ma już kosmatej mocarnej istoty. Przede mną ucieka wielkie wilczysko, bez jednej łapy.
Ruszam za nim wyszarpując uzi i ciemność kanału rozświetla blask kolejnych serii. Adrenalina łomocze mi w skroniach.
Wilk wskakuje w odnogę. Dopadam dziury i nie patrząc wypełniam ją automatycznym ogniem. Jest pusta.
- Trafiłem go! - drę się w interkom - uciekł, ale odstrzeliłem mu łapę!
Wpełzam do rury i gramolę się oświetlając latarką bryzgi krwi na ścianie.
W mojej głowie krzyki i strzały. Co się dzieje? Co się dzieje, do kurwy nędzy?
Pytam, ale nikt nie odpowiada.
Zasrana, niewdzięczna robota. Powinni napuścić do tych kanałów jakiegoś gazu, albo wlać kwas, sprowadzić tu wojsko, czy cholera wie co... Nie, zamiast tego ja muszę gonić tego włochatego skurwysyna, bo ktoś inny się boi. A ja mam to w dupie. W dupę też mogę sobie wsadzić mapę kanalizacji. Prawda jest taka, że pogubiliśmy się. Najzwyczajniej w świecie. Wyłażę znów do szerszej rury i uderza mnie cisza.
W wodzie kilka metrów przede mną leży czarny pokaźny kształt. Plama gęstej krwi dopływa do moich nóg. Pakuję trzy pociski ze strzelby w podrygujące, okaleczone cielsko. Podchodzę bliżej i spoglądam w dół na naszą zdobycz. Spod niej wystaje ręka.
Ręka Xaviera.
On nie żyje.



Terrence ciężko oparł się o ścianę. Chciało mu się palić. Zakasłał.
- Schował się gdzieś, skurwiel. - powiedział Kciuk.
- Wychodzimy - sapnął Terrence - już po wszystkim.
- Jak to? Kto go sprzątnął?
- Xavier. Ale...
- Zaczekaj...
- Kciuk, do cholery, Xavier nie żyje. Wypieprzamy stąd.
- Na pewno odstrzeliłeś mu nogę?
- Rękę, czy to ważne?
- Ważne, bo mój miał wszystkie łapy.
- Kurwa, nie żartuj...
- Nie żartuję, Terrence. Jest jeszcze drugi.
- Gdzie jesteś?
- Przy studzience nr 147. Spójrz na mapę.
- Stój tam. Idę do ciebie.
Błąkał się przez parę minut, aż w końcu znalazł go. Kciuk wyglądał na spokojnego. Milczał.
- Mógłbyś coś powiedzieć, do cholery.
- Wigilia.
- Sudy... Xavier...
- Nigdy nie było łatwo.
Terrence zacisnął szczęki.



Nigdy nie było łatwo. Tak jak śledczym wyławiającym rozpadające się zwłoki, lekarzom patrzącym na trupy zmasakrowane w wypadkach, żołnierzom ruszającym do szturmu. Można się było przyzwyczaić. Chociaż nie do końca. Na senne koszmary nie ma żadnego lekarstwa. Nigdy nie było łatwo i nikt nigdy nie mówił, że będzie. W ogóle życie jest raczej ciężkie. I śmierdzi. Ale może właśnie po tym się je poznaje.



Usłyszeli wycie, przeciągłe i mrożące krew w żyłach.
- Tam! - krzyknął Kciuk i pobiegł.
Terrence ruszył za nim.
Rura zaczęła ostro opadać. Kciuk poślizgnął się i wywrócił z grzechotem. Zaczął szybko sunąć po pochyłości. Śmiesznie i bezsensownie. Terrence poślizgnął się także i poszorował w dół rozpryskując nieczystości. Rura prowadziła do obszernej studni zbiorczej. Kciuk zdołał wyhamować, ale Terrence nie. Terrence kopnął go z impetem, zupełnie bezsensownie. Kciuk wpadłby do studni, ale złapał się klamrowej drabinki i zawisł ciężko.
- O kurwa! - zasapał, bo na dole był wilkołak.
Wycelował i strzelił. Nie docenił zwinności bestii. Chybił. A potem spadł. Przecież nie mógł się utrzymać. Nie miał kciuka u lewej ręki. Bezsensownie poleciał w dół.
Terrence zrobił coś równie bezsensownego - skoczył za nim.
Po paru ułamkach sekundy był cztery metry niżej i z impetem kopnął wilkołaka w pysk. Bydlak momentalnie odwinął się i rozorał mu pazurami pierś. Terrence poleciał w bok, jak bezwładna kukła. Chlapnął w cuchnące bajoro, przejechał twarzą po dnie, nakrył się nogami. Przez chwilę próbował się pozbierać. Miał rozbite czoło i mocno potłuczoną lewą rękę. Wilkołak rozrywał na strzępy wrzeszczącego Kciuka.
Terrence stracił strzelbę. Zrobiło się przerażająco ciemno. Strzelał z uzi na wszystkie strony, próbując dojrzeć wilkołaka, zaczął faszerować go jedną serią po drugiej . Stworzenie zasypane śmiercionośnym srebrem, zaryczało potężnie i skoczyło na Terrenca.. Mężczyzna odbił się mocno od ściany i dna i przeturlał obok. Wystrzelał z uzi resztę magazynka i chwycił się zardzewiałej drabinki. Rozwścieczony, broczący posoką wilkołak miał go na wyciągnięcie ogromnej łapy zaopatrzonej w czerwone, ostre jak brzytwa szpony. Terrence sprawnie wyciągnął z kabury automatyczny pistolet i w ostatniej chwili zmasakrował mu prawe oko. Potwór cofnął się wyjąc jak potępieniec. Znów zapanował nerwowy, krwawy mrok. Mężczyzna podciągnął się w górę i zaczął się wspinać. Z wilkołakiem miał szansę tylko na dystans. Wśliznął się do rury i zaczął biec w ciemności. Wyciągnął spod kurtki latarkę i zapalił ją. Wilkołak też wspiął się po drabince i rycząc biegł za nim. Terrence gnał przed siebie i nie oglądał się, szambo stawiało opór, ale on robił wszystko, żeby uciec. I być może udałoby mu się, ale to nie była ta rura, którą przyszedł. To był jakiś inny kanał, prowadzący do zamkniętego luku.



Nie mogę złapać tchu. Opieram się o ten cholerny, zardzewiały właz. Wyrzucam magazynek i zakładam nowy. Strzelam do skurwysyna, ale on ciągle się zbliża.
Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Raz okrążyła mnie grupa zombie, lecz jakoś nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, szatkowałem ich kulami, a oni ciągle szli. To było raczej zabawne. Jak gra komputerowa, albo tandetny horror. Wylądowałem na intensywnej terapii, ale jakoś się z tego wygrzebałem.
Natomiast teraz...
Kolejny magazynek pusty. Wyciągam pistolet. Łuski sypią się w wodę. On jest już bardzo, bardzo blisko, kilka metrów.
Która może być godzina? Do trzeciego kura nie doczekam na pewno. Chyba północ. Nie dam ci się zabić ot tak. Masz jeszcze to i to i to. Mój pistolet pluje ogniem.
Bezskutecznie.
Wyrasta nade mną czarna, kudłata bryła mięsa. Jest zły. Cholernie wściekły.
Strzelam.
Niby niedbałym ruchem wytrąca mi broń z ręki.
Terrence, nie przeżyjesz tego. Chwytaj tę chwilę, to twoja śmierć, smakuj ją jak dobre wino. Zaraz poczujesz jak to jest, kiedy gaśnie ostatnie światełko, znika ostatnia myśl i przestaje boleć. Czekałeś na nią swoje całe zasrane życie. Oby szybko, oby się nie męczyć... Jesteś tu w kanale, jest Wigilia i za chwilę wilkołak wypruje ci flaki. Pogódź się z tym, do kurwy nędzy. Przyznaj się, że się boisz, teraz możesz. Boisz się, Terrence, boisz się jak nigdy dotąd, bądźmy szczerzy. Boję się! Boję się! Boję się!
To koniec. Nie zamykaj oczu idioto, to głupie.
Zaciskam powieki.



Mężczyzna klęczał w zimnej, śmierdzącej wodzie. Jęczał, trząsł się i trzymał za głowę. Był nagi i dotkliwie pokaleczony.
Terrence otworzył oczy i zobaczył go w świetle latarki. Wypuścił z płuc powietrze. Przełknął ślinę.
Tamten podniósł głowę. W prawym oczodole miał krwawą miazgę.
- Czy zrobiłem coś strasznego? - wyjąkał.



Moje serce bije.
Wigilia.
Zwierzęta zaczynają mówić ludzkim głosem. Wszystko na opak, wilkołaki się odwilkołaczają. Spoglądam na zegarek. Pół minuty po dwunastej.
Bez sensu...



Mężczyzna był w szoku, płakał.
- Co ja tu robię? - pytał żałośnie - co ja tu, kurwa robię?
Terrence ocknął się.
- Nie domyślasz się?
- Robię coś złego...
- O tak. Zrobiłeś coś bardzo złego. - powiedział cicho Terrence.
- Ale ja nie chciałem. - zajęczał nagi, przestraszony mężczyzna. Był chudy, zakrwawiony i wymazany nieczystościami. Wyglądał przerażająco.
- Wiem, że nie chciałeś.
Terrence wyjął z tyłu zza paska pistolet. Przystawił mu lufę do głowy pokrytej pozlepianymi kosmykami włosów.
Człowiek nie patrzył na niego, kulił się i trząsł.
- Musisz mnie zabić, prawda? - wymamrotał.
- Chyba tak.



Wcale nie chcę go zabijać. Ale przecież go tu nie zostawię. Najchętniej bym to zrobił jednak on nie jest w stanie uciec. A na zewnątrz zajmą się nim lekarze i specjaliści od tych spraw, testy, badania, odizolowanie. To żadna przyszłość. Jego życie skończyło się w tym momencie. Najprostszym rozwiązaniem jest szybka, bezbolesna śmierć, którą mu oferuję.
Mówię mu to, tej biednej, trzęsącej się parodii człowieka.
Łapie mnie za nogi i bełkocze coś niezrozumiale.
Chyba, że mu zimno...
Żal mi go, naprawdę żal.
Myśliwy i ofiara. Dobre sobie.



Nagle Terrence uśmiechnął się. Jego twarz wykrzywiała się coraz bardziej, a kąciki ust wędrowały w górę. Zaczął się śmiać. Padł na kolana, objął mężczyznę i śmiał się jak szaleniec.



To jedyne co mu mogę ofiarować... A co mogę ofiarować sobie?



- Człowieku, jest Wigilia - śmiał się - popatrz na nas... jest Wigilia.
Otarł łzy.
- Dobraliśmy się jak w korcu maku. Ty i ja w rurze.
Mężczyzna nie odpowiadał. Trząsł się.
Padł strzał. Mężczyzna osunął się w wodę, przestał się trząść.
Terrence już nie rechotał, uśmiechał się tylko. Pokręcił głową nad ciałem tamtego. Przystawił sobie pistolet do skroni.
- Zaczekaj na mnie - powiedział.
Nie strzelił. Nie nacisnął cyngla. Chwilę potem było już za późno. Terrence wstał i brodząc niezdarnie, ruszył do wyjścia.



Wiatr i haust mroźnego powietrza. Policjanci podchodzą niepewnie. Mówię, że mogą zejść, że zginął Sudy. Mówię, że zginął Kciuk, Xavier i jeszcze jeden człowiek.
Muszę nieziemsko śmierdzieć.
Chwieję się lekko na nogach. Podbiegają i prowadzą mnie do karetki.



Zastrzyk, opatrunek, rany po pazurach dosyć głębokie, ale niegroźne. Zakażenia nie będzie. Tłumaczę im, że nie mam zamiaru jechać do szpitala, w końcu są święta, a ja jestem prawdziwym twardzielem. Puszczają mnie do domu.



Wsiadam do samochodu. Włączam ogrzewanie i ruszam. Chce mi się spać. Spać i palić. Papierosy są mokre i śmierdzą. Umyć się. Jak najprędzej.



Ulica wygląda nieziemsko, śnieg fosforyzuje blado w świetle pełni. Jest jasno. Samotna postać snuje się wzdłuż muru. To pewnie jakaś zjawa. Nie ma co pytać o papierosa.



Wchodzę do mieszkania. W kuchni na stole leży świeża paczka. Zapalam i rozkoszuję się dymem, który wypełnia mi płuca.
Za chwilę wejdę pod ciepły prysznic, zmyję z siebie tę paskudną noc.
Pójdę spać. Jeszcze tylko łyknę prochy.
W przyszłym roku zrobię to, co Sudy. Wproszę się do kogoś na wieczerzę. Do kogokolwiek.
Podchodzę do choinki. Zapalam lampki i tkwię w bezruchu zaciągając się papierosem. Kolorowe światełka mrugają wesoło.
Moje ręce się trzęsą.



Autor: Fabiszewski, Bartek "Edgar"
Dodano: 2006-04-18 23:09:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS