NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Kres, Feliks W. - "Szerń i Szerer. Zima przed burzą"

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Pacyński, Tomasz - "Smokobójca"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Marzec 2006
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 400
Cena: 29,99 PLN
seria: Bestsellery polskiej fantastyki



Pacyński, Tomasz - "Smokobójca" #2

Fragment książki Tomasza Pacyńskiego pt. "Smokobójca", która ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.

Przeznaczenie musiało poczekać. Rycerz wprawdzie zapowiadał, iż wyruszy na smoka z samego rana, jednak po uczcie na zamku zapragnął dalszych atrakcji. Odwiedził więc sławny na całe miasto i okolicę zamtuz mamy Lantrie. Zaś atrakcje, jakie tam znalazł, spowodowały, że dopiero koło południa na oczach ciekawej gawiedzi, gromadzącej się od rana pod słynnym przybytkiem, dwóch zbrojnych wyprowadziło smokobójcę.
Bez pancerza wyglądał równie imponująco, gdy szedł chwiejnie nieco, rzucając wokół złe spojrzenia przekrwionych oczu. Gapie rozstępowali się z szacunkiem.
Stojący wśród nich Jamroz poczuł nowy przypływ straceńczej nadziei. Nie umknął jego uwagi odrobinę niepewny krok rycerza. Ani też wzrok trochę jakby mętny, sugerujący, iż smokobójca mógł wywczasu choć trochę zapragnąć, zanim miasto ratować ruszy. Wszystko to Jamroz widział, jak i to, że sir Roger, wychodząc z zamtuza, trochę zbyt ciężko oparł się na ramieniu jednego ze zbrojnych.
I nagle Zelówa uwierzył, że jego na pniu obmyślony plan może się powieść.
Smokobójca wraz ze swoją eskortą pomaszerował w stronę zamku, a żądny wrażeń tłum jął z braku lepszego zajęcia wypytywać wychylające się z okien dziwki o upodobania rycerza. Dziwki odwracały oczy i czerwieniły się wyraźnie zakłopotane. Widać upodobania owe były niezwykle dworne.
Zelówa zaś polecił się wszystkim świętym, ze szczególnym uwzględnieniem świętego Jerzego. Chyłkiem ruszył zrealizować swój ostatni, desperacki plan.
Plan zasadzał się na wielce prawdopodobnym założeniu, iż po wczorajszej uczcie z okazji przybycia wybawiciela straże będą mniej czujne. Znając zresztą obyczaje strażników, Zelówa mógł przypuszczać, że wcale nie będą czujne, a zwyczajnie pijane. Jeżeli da radę podprowadzić pryncypałowi konia, może zdążyć.
Nie zastanawiał się już, czy zardzewiały kord jest wystarczającą bronią na smoki. Nie zastanawiał się wcale, gnany rozpaczą rozpalaną wciąż przez wymykającą się z rąk okazję.
Plan istotnie był desperacki.
* * *
Jak dotąd wszystko szło dobrze. Jamroz niemiłosiernie poganiał konika, który z potulnego pociągowego zwierzęcia awansował wbrew swej chęci na bojowego rumaka. Gnał skrótami, mając nadzieję wyprzedzić rycerza, który dla zachowania powagi swego stanu musiał jechać godnie i powoli.
Nie myślał o tym, co czeka go na końcu drogi. Jak stawi czoła bestii. Czuł, że swe przeznaczenie ma na wyciągnięcie ręki. Wreszcie robił to, na co czekał od lat, do czego od lat się przygotowywał. Nie myślał o końcu, dla niego był to zaledwie początek. Czekała sława. Zaszczyty i bogactwo. I ona...
Znów popędził chrapiącego z wysiłku konika.
Pochylił się pod nisko zwisającymi gałęziami. Już niedługo wypadnie na trakt. Zdąży przed rycerzem, musi zdążyć. Las przerzedzał się, już niedaleko.
Kopyta zadudniły po trakcie. Zdążył...
Prawie...
Tuż przed sobą, na zakręcie, zobaczył stojącego spokojnie bojowego rumaka. I postać siedzącą na pniu.
Zelówa zamarł. Wszystko na nic. Prysła ostatnia nadzieja. Bezwiednie ściągnął wodze. Zatrzymał się na gościńcu, gapiąc się na smokobójcę jak idiota, z rozdziawioną gębą. Nie próbując nawet zerwać czapki z głowy, pokłonić się. Nie bacząc, że obrażony rycerz może zdzielić przez łeb albo uczynić coś gorszego.
Stał i patrzył, i czuł, jak marzenia sypią się w gruzy.
Brwi sir Rogera nie ściągnęły się w gniewnym grymasie. W twarz Zelówy patrzyły spokojne, smutne oczy.
Jamroz ochłonął. Zeskoczył z konia. Dopiero teraz zerwał czapkę, pochylił się w niskim pokłonie.
— Nie trzeba, dobry człowieku — odezwał się sir Roger łaskawie i ospale, a w jego głosie był bezdenny smutek, jakaś nuta, która przeniknęła szewczykową duszę do głębi. Zerknął na rycerza nieśmiało.
— Wybaczcie, panie — zabełkotał. — Ja tylko...
— Chciałeś zobaczyć śmierć bestii. — To nie było pytanie, to było stwierdzenie. — Nie wstydź się, zawsze ktoś chce zobaczyć. Zobaczyć, jak prawość zwycięża nad złem z piekieł. Zobaczyć, jak bestia korzy się pod rycerskim mieczem...
Rycerz mówił cicho, jakby do siebie.
— Zobaczyć śmierć... — powtórzył. — I zobaczysz. Pewnie moją.
— Jakże to? — wydusił z siebie Jamroz. — Jakże to, panie?
Zapomniał o straconej okazji, zapomniał o własnych przegranych marzeniach, tyle smutku i beznadziejności było w głosie smokobójcy.
— Wielem smoków tym mieczem pokarał. — Rycerz pokiwał smutno głową. — Zbyt wiele...
Zelówa, przejęty bezgranicznie, niepomny już powodów, które go do lasu przywiodły, padł na kolana.
— Jakże to, panie?! — wykrzyknął. — A któż, jak nie wy, bestyję zgładzi?! Któż dziewice ocali, włościan i dobytek?! Któż, jak nie wy?!
Rycerz wstał ociężale, położył mu na ciemieniu ciężką dłoń.
— Wstań, mój dobry człeku — powiedział łagodnie. — Wstań i słuchaj... Sam nie wiesz, co ci los przeznaczył, co dla ciebie wybrał...
Jamroz poczuł kompletny zamęt w głowie.
— Choć niskiego stanu, prawym być musisz... — usłyszał. — Prawym i odważnym. Zaiste, nie chamskie serce w tobie bije. Wyruszyć, by walkę na śmierć i życie zobaczyć, nie ulęknąć się widoku bestii... No, no, niewielu się na to zdobywa...
Po prawdzie, pomyślał Zelówa nad wyraz przytomnie, to nie po to wyruszyłem. Zmilczał jednak, nie uchodziło przecież takiemu panu w słowo wchodzić, nawet jeśli chciało się dać świadectwo własnemu męstwu.
— Przeto powierzam ci misję. — Głos rycerza nabrał twardych tonów. — Misję, byś świadkiem był i wieść zaniósł. Wieść o mojej ostatniej walce. Oczywiście, jeżeli poczwara oddalić ci się pozwoli.
— Jakże to?! — Zelówa nie zdobył się na nic więcej.
Rycerz milczał przez chwilę.
— Wielem smoków zabił... — podjął znów. — Wielem na dzwona wprost pochlastał. Zbyt wiele... Sił już braknie, by miecz unosić. Steranym wielce w tej walce ze złem, walce, którą na chwałę Bożą i pożytek ludzki od lat toczę. Dłoń już niepewna...
Uniósł dłoń z głowy szewczyka.
— Popatrz — powiedział rozkazująco.
Zelówa uniósł głowę, popatrzył na sztywno wyciągniętą rękę, wyglądającą jak wyciosana z kamienia. Spojrzał pytająco.
— Jestem leworęczny — wyjaśnił sir Roger. Uniósł lewą dłoń. Drżała jak liść osiki na wietrze. Jamroz spuścił oczy, tak żałosny był widok dzielnego, steranego w bojach rycerza.
— Stanę do walki — dobiegł głos głuchy jak z od­dali. — Honor droższy żywota... Polegnę w chwale, a ty wieść o tym zaniesiesz. Jeśli zdołasz...
— Zdołam, zdołam! — wykrzyknął Zelówa z zapałem. — Samemu księciu zaniosę...
Rycerz wzniósł oczy do nieba.
— Dzięki Ci, Panie w niebiesiech, za onego młodzieńca o wielkim sercu i odwadze. Polecam go Tobie, ufając, iż do godności go wyniesiesz, zasługuje bowiem na to...
Położył dłoń na ramieniu szewczyka.
— Dzięki i tobie, dzielny młodzieńcze. Czas ruszać, spotkać się z przeznaczeniem...
Szalona myśl zakiełkowała w głowie Jamroza.
Znów obudziła się nadzieja.
— Panie! — wykrzyknął. — Panie!
— Cóż znowu? — Rycerz odwrócił się z lekkim zniecierpliwieniem. Zelówa padł mu do nóg.
— Panie, pozwólcie... — zaczął żarliwie. — Przodem ruszę, bestię z pieczary wywabię. Uwagę odwrócę, może co pomogę... Łatwiej wam będzie...
Rycerz zastanawiał się chwilę.
— Nie, szalony młodzieńcze. — Pokręcił zdecydowanie głową. — To śmierć pewna. Wielkie w tobie serce, rycerskie bez mała. Ale ja nie mogę pozwolić. To mnie śmierć dziś pisana, nie tobie. Honor żywota droższy...
— Panie! — Zelówa nie rezygnował. — Ja wiem o smokach wiele, uczyłem się pilnie, studiowałem... Poradzę sobie, nawet sam bym na smoka ruszył...
Rycerz zatrzymał się niezdecydowany.
— A cóż ty możesz wiedzieć? — spytał z powątpiewaniem.
Gdy Zelówa w natchnieniu zalał go potokiem fachowej wiedzy, sir Roger tylko z podziwem kiwał głową.
— Przyklęknij! — przerwał wreszcie potok wymowy. Zelówa zdziwiony zająknął się, przewrócił oczyma.
— Przecież klęczę...
Głos rycerza nabrał uroczystego tonu.
— Zaiste, niezwykłym jest, by młodzian twego stanu posiadł tak ogromną wiedzę, równą mojej bez mała...
Ujął miecz.
— Podnoszę cię tedy do stanu swego! — Uderzył ogłupiałego i uszczęśliwionego szewczyka płazem klingi w ramię. — Przyjmuję cię na giermka, obiecując do wszelkich arkanów tajemnych dopuścić. W nadziei, że dzieło zbożne po mnie przejmiesz i ku chwale Bożej a ludzkiemu pożytkowi ze wszech sił kontynuować będziesz...
— Przyrzekam! — wyszeptał Zelówa, a łza spłynęła mu z oka.
— Przyjmij przeto ten miecz i zmierz się z bestią, a twoja prawość i odwaga będą ci pancerzem...
Jamroz ujął obciągniętą jaszczurem rękojeść, czując jak bijące mężne serce omal nie rozsadzi mu piersi.
— Tarczy i zbroi nie dam — dodał rycerz po ­chwili. — Zbroja nie będzie pasować... Smok zresztą jest stary i niemrawy, poradzisz sobie. A, konia masz, to dobrze... Ruszaj, szlachcicu... Zaraz, jak ci na imię?
— Zelówa... To jest Jamroz...
— Ruszaj przeto, sir Zelówo, to jest sir Jamrozie... Ruszaj w imię świętego Jerzego.
Zelówa wskoczył na niepozornego konika.
— Wyłaź, smoku — wrzasnął z zapałem, aż rycerz się skrzywił, a bojowy rumak zarżał nerwowo. — Idę po ciebie...
Zanim ruszył, zdążył jeszcze dojrzeć na twarzy steranego bojami rycerza nieznaczny uśmiech. Ze wspomnieniem tego dodającego otuchy uśmiechu pognał traktem przed siebie.
* * *
Zaduch był nie do wytrzymania. Przed ciemnym otworem pieczary walały się kości, poszarpane skóry, sierść. Nieznośny swąd spalenizny wiercił w nosie. Z czarnego wnętrza jaskini dobiegało donośne chrapanie.
Zelówa zsiadł z konia, ściskając kurczowo ciężki jak diabli rycerski miecz. Duża część zapału szewczyka zdążyła się ulotnić. Resztka malała z każdym krokiem, który przybliżał Jamroza do pieczary. Poruszał się sztywno jak drewniana kukła.
Chrapanie ustało, z pieczary dobiegł niewyraźny pomruk. Zabrzmiał jak odległy grom.
Jeszcze przed chwilą tak pewny, że na tę chwilę czekał całe życie, teraz Zelówa poczuł, jak gdzieś w brzuchu rośnie mu lodowato zimny, obezwładniający ciężar. Zupełnie jakby przerażenie nagle zmaterializowało się gdzieś w jego trzewiach.
Wśród niewątpliwie bydlęcych kości dostrzegł porwane, pokryte zakrzepłą krwią białe giezło, zgnieciony wianek. Poczuł dreszcz.
Zabrał się za nasze dziewice, pomyślał spanikowany. Gadzina musi być strasznie wygłodzona.
Jamroz już nie chciał sławy i zaszczytów, nie chciał bogactwa. Nie chciał nawet księżniczki. Chciał jedynie być gdzieś daleko stąd. Jak najdalej. Nieoczekiwanie doszedł do wniosku, że mistrz Erazm, jak i czeladnicy nie mylili się w zasadzie w jego, Jamroza, ocenie. Trzeba być skończonym idiotą, by marzyć o starciu ze smokiem. Absolutnie skończonym idiotą. Nagle Zelówa zapragnął im to powiedzieć. Przyznać rację. I wciąż miał szansę to pragnienie spełnić.
Powoli, ostrożnie zrobił krok do tyłu, jeden, potem drugi. Jeszcze kilka i zniknie w zaroślach.
Pod stopą z suchym trzaskiem pękł ogryziony do czysta piszczel. Chyba ludzki, bo krowi by się tak łatwo nie złamał. W tej samej chwili z otworu pieczary buchnął dym, ziemia zatrzęsła się od ryku.
Zelówa zamarł bez ruchu, sparaliżowany strachem. Przepadło.
— Kim... jesteś...? — dobiegło z czarnej czeluści dziwnie artykułowane, aczkolwiek zrozumiałe, grzmiące pytanie. — Kim jest ten, co ośmiela się...
Jak ginąć, to z honorem. Zelówa zmobilizował resztki odwagi, w czym pomogła mu świadomość, że szansy na ucieczkę nie ma najmniejszej. Wahając się między odpowiedzią „jestem najgorszym z twoich koszmarów” a „pieprz się, dupku”, otworzył wyschnięte usta.
— Odpowiadaj! — ryknęło z pieczary.
Jamroz poczuł ciepło rozlewające się po nogawkach. Zapomniał, co chciał powiedzieć.
— Jestem terminatorem! — wrzasnął piskliwie.
Pieczara zatrzęsła się od grzmiącego śmiechu, przerywanego huczącą czkawką. Z czeluści wychynął łeb bestii.
— Ty?! — spytał smok, krztusząc się z wesołości i wypuszczając kłęby dymu nawet uszami.
— Terminatorem... szewskim, znaczy...
Smok uspokoił się nieco.
— A, to co innego... Bo już myślałem, że całkiem ci się popieprzyło we łbie... Dlaczego szewcy są tak głupi?
— Stój, bestio plugawa! — Strach całkiem odszedł Zelówę, może z powodu wstydu w kwestii zmoczonych spodni. A może z uwagi na wytkniętą mu głupotę. Wprawdzie od dobrych paru chwil za mądrego już się nie uważał, ale to on sam. No, w ostateczności mógł się zgodzić na przytyki ze strony czeladników. Ale żeby smok? Bestia? Na tyle durna, żeby wziąć się za dziewicę, której nikt inny tknąć nawet nie chciał?
–  Stawaj do walki!
Smok wytoczył resztę cielska z pieczary, zgrzytnął zębami, aż posypały się iskry. Może był stary i niemrawy, jednak jak na gust Jamroza całkiem wystarczający. Honor droższy żywota, pomyślał desperacko Zelówa.
— Stawaj — wrzasnął z histerią w głosie. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą. Uniósł miecz, już nie czując jego ciężaru.
— A co ja niby robię? — zdziwił się smok obłudnie. — Zaraz spalę cię mym ogniem, tylko ciżmy zostaną, he, he...
Począł się nadymać. Nieproporcjonalnie mała głowa uniosła się, świdrując przeciwnika bezdennymi oczyma. Jamroz skoczył, choć wiedział, że nie zdąży. Gdzieś w trzewiach bestii następował już zapłon. Za chwilę spomiędzy rozchylających się powoli warg, zza kłów, pożółkłych i wyszczerbionych, lecz wciąż ostrych, runie strumień piekielnego ognia.
W przepastnym gardle potwora zahurgotało, buchnął kłąb dymu. Gad nadął się jeszcze bardziej, pochylił łeb ku małej, atakującej go istotce. Natężył się...
...i zaniósł suchym kaszlem, puszczając rzadkie obłoczki dymu.
Smok był stary i niemrawy. Spotkał swoje przeznaczenie. Jak na jego możliwości całkiem wystarczające.
Kierowana niepewną dłonią klinga była ostra i ciężka. Wbiła się z tępym odgłosem w smoczą szyję, przecięła ją jak trzcinę, poleciała dalej, o mało nie wyry­wając Zelówie ręki ze stawu. Upadł ciężko, zanim chlusnęła na niego czarna, gorąca posoka.
Coś ciężko upadło tuż obok głowy Jamroza. Gdy po dłuższej chwili terminator odważył się otworzyć oczy, zachęcony faktem, iż nie czuje palącego ognia ani wgryzających się aż do kości zębów, ujrzał tuż przy swej twarzy potrzaskane kręgi, białe ścięgna, tchawicę i wszystko to, co smoki zwykły mieć wewnątrz szyi. I oko, martwe teraz i puste...
Wstał niepewnie, zgięty, wstrząsany torsjami. Popatrzył jeszcze raz na smoczy łeb, na bezwładne, teraz zapadnięte w sobie cielsko.
Zaczynało do niego docierać.
Zawsze wiedział, że tego dokona. Zawsze.
Pokonał smoka. Sława i zaszczyty. Bogactwo. I ona... Nagroda za męstwo.
Wyprostował się, drżący z emocji. Był szczęśliwy.
* * *
Wbijający się w podstawę czaszki bełt nie zostawia czasu na agonię. Na wizję zbliżającej się śmierci, rozpacz i ból. Na refleksję nad marnością tego świata. Świadomość gaśnie jak zdmuchnięta świeca. Później nie ma nic.
Zelówa umarł szczęśliwy.


Dodano: 2006-04-14 11:14:27
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS