NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Diaczenko, Marina i Siergiej - "Waran"
Wydawnictwo: SOLARIS
Tytuł oryginału: Waran
Tłumaczenie: Andrzej Sawicki
Data wydania: 2006
Oprawa: miękka
Liczba stron: 402



Diaczenko, Siergiej i Marina - "Waran"

Rozdział pierwszy

Franta przywieźli łodzią pocztową. Pomiędzy workami i skrzyniami starego Makei pasażer wyglądał dość głupio – śmieszny króciutki płaszcz narzucony na jasny kostium, nad głową jakieś błoniaste urządzenie bardzo podobne do parasola. Kiedy łódź podpłynęła bliżej, Waran przekonał się, iż jest to rzeczywiście parasol, tylko chroniący nie przed deszczem, a przed słońcem. Z takimi zabaweczkami chodzą tylko górenowie: odbieracz z górnej przystani na przykład, w międzysezonie śmieszy całe osiedle swoim kraciastym parasolem z koronkami.

Był cichy, szary poranek. Każda kropla uderzając w wodę, odbijała się dźwięcznie, jakby chciała wrócić w niebo i całe morze wydawało się przez to kosmate. Szeroka, niemal kwadratowa płaskodenka mieszała morze łopatami bocznych kół. Stary Makei kręcił pedałami – nad wodą daleko niosło się sapanie i pochrząkiwanie starego pocztyliona. Dumnie wyprostowany pasażer dumnie siedział na burcie.

- Pooooczta! – radosnym okrzykiem powiadomił wszystkich Makei, choć oprócz Warana na przystani nie było nikogo. – Dobrzy ludzie, przyjmijcie pozdrowienia od waszych bliskich i dalekich, za dobre nowiny dziękujcie Imperatorowi, a za złe przeklnijcie Szuu! Pooooczta!

Stary miał głos nie tyle miły dla ucha, co donośny. Waran zauważył, że obcy pod parasolem krzywi się, walcząc z pragnieniem zatkania uszu. Jeszcze sobie pomyśli, że Makei drze gardło na jego cześć!

Waran nagle obraził się na starego pocztyliona. Makei przed nikim nie giął karku, ale szanował zaprowadzony raz porządek i brodę rozczesywał na dwoje nawet wtedy, kiedy mu przychodziło tygodniami błąkać się po otwartym morzu. Gdyby w okolicy nie czekał na niego ani jeden odbiorca, Makei tak czy owak wykrzyczałby ustawowe powitanie cechu pocztowców, choć tego nawet nie warto było wyjaśniać młodemu frantowi, który rozpierał się na burcie z łaskawym uśmieszkiem.

Łódź przybiła do pomostu.

- Witajcie, dziadku Makei.

- Witaj, Waraszka. Znaczy, khe…

Rozkaszlawszy się nienaturalnie, Makei zwrócił się do pasażera:

- Dopłynęliśmy, Wasza Miłość.

Miłość złożyła parasol, uśmiechnęła się kwaśno i balansując w chybotliwej płaskodence wstała.

Na oko miłość miała z osiemnaście lat. Spod nisko nasuniętego kaptura wysuwały się bezbarwne miękkie włosy, nieprawdopodobnie długie – chyba do ramion. Cienkie wargi nie różniły się barwą od bladych policzków; najbardziej jaskrawym punktem na obliczu przybysza był nos – czerwony i nabrzmiały od kataru, z nerwowo rozdymającymi się nozdrzami.

- Goście do was – Makei zerknął na Warana. – Raczej nie goście, a tego… góren.

Pocztylion miał najwyraźniej trudności w określeniu statusu przybysza. Jego pasażer odziany był jak ważna osoba, ale teraz wyglądał po prostu jak przeziębiony smarkacz i zachowywał się bez odpowiedniego dostojeństwa – wyskoczył na przykład na kamienną przystań nie czekając na rzucenie trapu. I jeszcze jedno – jeżeli jesteś górenem, to czemu nie podróżujesz górą?

Znalazłszy się na lądzie obcy od razu się poślizgnął i niewiele brakowało, aby upadł:

- Oj… dzień dobry, szanowny… Przybyłem do was z polecenia Imperatora.

Powiedziano to prosto i zwyczajnie.

- Do mnie? – zdumiał się Waran.

- Do waszego kniazia. – Przybysz ponownie się poślizgnął na innym miejscu i przez chwilę machając niezgrabnie ramionami, łapał równowagę. – Tam… – i dość nieokreślonym gestem tknął palcem w spód swego błoniastego parasola.

Makei rzucił na przystań dwa worki z pocztą – dla podedniaków i górenów. I machnął Waranowi ręką, jakby chciał rzec: ja swoje zrobiłem. Usiadłszy do pedałów odbił ostro wstecz, aż w przystani zakipiała woda. Łódka cofnęła się od brzegu, zostawiając wyraźny ślad na wodzie.

- Powinienem pewnie okazać papiery uwierzytelniające – zapytał obcy i kichnął niepewnie.

Łódź Makei powoli znikała za przylądkiem – kierując się do rudokopów, na Maleńką. Waran zarzucił oba pęcherze na ramiona; worki były lekkie, na początku sezonu ludzie mają inne zajęcia niż drapanie nożykiem muszelek, ale Waran zgiął się pod brzemieniem i nawet stęknął – niech przybysz zobaczy, jak mu ciężko i że ma zajęte obie ręce. I nikt, oprócz właściciela, nie poniesie drewnianej skrzyneczki, wyzywająco sterczącej na środku pomostu.

Obcy odczekał chwilę, a potem podniósł skrzyneczkę za skórzany uchwyt. I podniósł bez wysiłku. Pewnie skrzynka jest pusta, pomyślał nie wiedzieć czemu rozdrażniony nagle Waran. Dla pozoru ciągnie ze sobą pańską drewnianą skrzynię, żeby uznawano w nim ważną osobistość. Albo zamierza ją sprzedać. O ile w ogóle gdzieś jej nie ukradł. A całe to gadanie o poleceniu Imperatora jest łgarstwem albo jeszcze gorzej, zuchwałą herezją…

- Może jednak przedstawię te dokumenty uwierzytelniające? – nieco bardziej natarczywym tonem zapytał obcy.

- Chodźmy, panie góren – odpowiedział Waran. – Pokażecie je, komu trzeba.

I nie oglądając się ruszył ku brzegowi, zręcznie przeskakując z kamienia na kamień. Worki z pocztą chrzęściły cicho i kłuły go w plecy.

Obcy został w tyle. Na ścieżce pod zadaszeniem Waran musiał na niego poczekać, co uczynił zrzuciwszy worki na ziemię. Paniczyk nie raz i nie dwa się poślizgnął, wpadając po kolana w wodę. Parasol w końcu zamknął i wsunął go sobie pod pachę. Wreszcie do niego dotarło – rybie parasol nie jest potrzebny… A może po prostu nie miał sił na to, żeby jednocześnie szamotać się z parasolem i skrzynią.

Waran spodziewał się przekleństw i wściekłego sapania – dlatego mocno go zdziwił uśmiech, który zobaczył na twarzy paniczyka. Co prawda sapanie też było, i to w nadmiarze; przybysz kichał jak najęty i wycierał nos przemoczoną już batystową chusteczką.

- Mokro tu u was – zauważył wesoło. – Czekacie na sezon?

- No…

- A gdzie ludzie? Pusto tu jakoś, na przystani ni żywego ducha, a na brzegu…

Waran chciał powiedzieć, że skoro dobrodziej nie raczył nikogo uprzedzić o swoim przybyciu, to miejscowi zapomnieli zwołać trębaczy i heroldów. Ale ugryzł się w język. Nigdy nic nie wiadomo…

- Podedniacy sieją… Łatają arkę… Sami mówicie, że czekamy na sezon, wczoraj sytuchy spod brzegu się wyniosły, czyli niedługo zabulgocze…

Czemu ja tak wiele mówię, pomyślał Waran z niezadowoleniem. Co ja, wójt jestem, żebym mu meldunek składał? A przy okazji jeszcze pytanie, czy wójt jest u siebie – może się wybrał wcześnie z rana siatki na swoim polu układać? Ojciec mówił, że wszystkie najlepsze siatki zabrał, drań jeden…

- To… dobrze – powiedział paniczyk. W jego głosie słychać było zadyszkę.

- Co dobrze? – odezwał się Waran tonem nie za bardzo świadczącym o szacunku dla gościa; szli teraz po suchym tarasie pod kamiennym zadaszeniem, Waran pierwszy, a przyjezdny z tyłu. Taras wił się po krawędzi skały zakosami i coraz wyżej. Worki kłuły w plecy – czemuż oni, karaluchy niemyte, niczego miękkiego do ośrodka nie włożyli?

- Dobrze… że już niedługo… sezon… – sapnął niewidoczny paniczyk z tyłu. – Nie mogę sobie wyobrazić… jak wy tu żyjecie?

Waran wykrzywił twarz w paskudnym grymasie, za który nieraz dostawał po karku od ojca. No, ale teraz i tak nikt niczego nie widział.

- Dobrze żyjemy… reps żujemy, ryby żremy. Zabawki kleimy z muszelek… Sezon wspominamy. I tak do następnego sezonu.

- Wolniej – odezwał się przyjezdny. – Ciężko mi oddychać…

On jest naprawdę urodzonym górenem, pomyślał Waran. Tego nie da się udawać. I rodził się, widać, na szczycie… I dlatego mokro mu u nas, i źle, i nie ma czym oddychać.

- Już niedługo dotrzemy na miejsce – odezwał się nieco łagodniej. – O, już dymki widać…

Osada z daleka wyglądała jak obłoczek, który przycupnął na ziemi. Po ziemi ścielił się dym, a nad płaskimi kamiennymi dachami unosiła się para. Waran skierował się wprost do domu wójta, wlokąc za sobą niby ogon coraz bardziej opadającego z sił paniczyka.

- Karp! Hej, Karpie! Poczta przyszła, i sprawa jest…

- Pocztę połóż pod drzwiami, a sprawa niech poczeka – odezwał się niewyraźny, senny głos. – Drzwi nie otwieraj, słyszysz – u mnie jest sucho. Sprawa na potem.

Zanim jednak Waran zdążył cokolwiek odpowiedzieć, przyjezdny odsunął go na bok i pchnął nasmołowane drzwi.

- Powiedziałem, nie otwierać! – warknął wójt. – Zapłacisz ty mi za to, gnojku jeden!

Waranowi nie pozostało nic innego, jak przekroczyć próg za obcym.

U wójta naprawdę było sucho. Z sufitu zwisały nabrzmiałe worki z solą – z tych, które jak gąbka wchłaniają z powietrza wodną parę. Podłoga pokryta była chrupiącą warstwą różowej i błękitnej soli; sam Karp, w pięknie tkanej domowej odzieży siedział przed paleniskiem ze smakowicie pachnącą miską na kolanach. Nie ryba, o ile Waran mógł zobaczyć. I nie reps.

Przełknął ślinę.

- Proszę o wybaczenie – odezwał się paniczyk, prostując się i upodabniając do prawdziwego pana z panów. – Przybyłem na Okrągły Kieł z imperatorskim zleceniem dla waszego kniazia… Gotów jestem pokazać dokumenty uwierzytelniające.

Karp, trzeba mu to przyznać, nie udławił się jarzynowym ragout. Zmierzywszy obcego spojrzeniem popatrzył przelotnie na Warana (który domyślił się w porę, że za obcym trzeba szczelnie zamknąć drzwi) i ostrożnie odstawił miskę na niewysoki kamienny stolik. Pochyliwszy głowę upodobnił się zdumiewająco do ryby-garbusa.

- Zechciejcie pozwolić…

Waran przestąpił z nogi na nogę. Sól pod jego butami chrupnęła basowo, wilgotno i niechętnie – mało tego: wokół mokrych trzewików przybysza drogocenny słony dywan nie tylko nasycił się wodą, ale zaczął się rozpuszczać!

Obcy pochylił się nad swoją skrzyneczką – rzeźbiona szkatułka z litego drewna! Waran widział, jakim wzrokiem wójt popatrzył na tę zabawkę; kto jak kto, ale Karp się na takich sprawach znał. Otworzył wieczko – szkatułka nie była pusta, jak wcześniej Waran podejrzewał. Pełna była cienkich kart papieru. Były to suche, szeleszczące kartki, tak, że zawartość skrzyneczki przedstawiała sobą pewnie znacznie większą wartość niż powłoka.

Jak to się stało, że go nie ograbiono po drodze, zdziwił się Waran.

- Moje dokumenty…

Obcy rozwinął coś na dłoni.

Waran odskoczył. Nad otwartą kartką papieru zapłonęła tęczowa poświata; i lekko potrzaskując zatańczyły iskierki. Wójt wybałuszył oczy i bezwiednie przyłożył dwa palce do warg, odpędzając Szuu i jej sługusów.

- Sprawdźcie uważnie – odezwał się przybysz, a Waranowi wydało się, że w jego głosie pobrzmiewa drwina. Jakże, przecież wetknął prowincjonalny szczurzy nos prosto w imperatorską pieczęć…

Trzeba oddać wójtowi sprawiedliwość – niemal od razu wziął się w garść.

Niespiesznie wstał i oficjalnie skłonił się gościowi, nie wyżej, ale i nie niżej niż należało. Wyciągnąwszy szyję starannie zbadał dokument i z ważną miną kiwnął głową:

- Witamy serdecznie na Okrągłym Kle, dostojny mieszkańcu wierchów Lereala…ru…ruunie. Jakiego rodzaju usług się spodziewacie po miejscowych władzach?

Waran wspiąwszy się na palce zobaczył na papierze migające wieloma barwami pole, a na nim wypukłą, jakby żywą, twarz obcego górena, bez kaptura, okoloną suchymi włosami i nie spuchniętym, zdrowym nosem, opaloną i poważną, prawie surową. Liter nie zdążył zobaczyć.

- Chcę tylko jednego – obcy o dziwnym, długim nazwisku złożył papier, gasząc tym samym jego blask. – Niezwłocznie dostarczycie mnie na górę. Dobrze byłoby natychmiast, teraz.

- A-a-a… - wójt kaszlnął, przeczyszczając zachrypniętą gardziel. – E-e, panie góren… Nie wiem, czy mamy dziś jakikolwiek transport… Ty! – spojrzał nagle na Warana. – Twój ojciec wysyła dziś wodę?

- Wysłał wczoraj – burknął Waran, który tak czy owak wolał się nie stawiać. – A dziś ma śrubę nie do końca nakręconą.

- To niech dokręci – zaproponował wójt zwodniczo łagodnym głosem. – Widzisz, pan góren się spieszy, nie ma ochoty na moknięcie z nami… śledzikami… Biegnij więc do tatki, niech nakręca śrubę i wyprawia pana górena na górę. Pieczęć Imperatora – co, życie mu zbrzydło?

Waran niemal udławił się złością. Żeby tak, od ręki i bez wysiłku zrzucić kłopot z własnego grzbietu na cudzy i jeszcze się powołać na Imperatora, niechby cię Szuu wyrzygała w…

- Jakże to… wczoraj latali… a sprężyna… trzeba ją nakręcić… nie można uruchamiać niedokręconej… A jak nie doleci i spadnie, to co?

- Czyli twojemu ojcu polecenie Imperatora wisi i powiewa? – łagodnie zapytał wójt.

Waran bezradnie spojrzał na obcego górena.

Ten stał w kałuży szybko się rozpuszczającej soli, odrzuciwszy na plecy kaptur. Jego włosy, istotnie długie do ramion, przylgnęły do głowy. W opuszczonej ręce trzymał dokument uwierzytelniający.

- Tacy już u nas ludzie – westchnął wójt. – Leniwi i przebiegli, tylko swego patrzą – jak dla siebie, to ze skóry wyłażą, a dla gromady czy dla państwa coś zrobić, tysiąc wymówek, setka wykrętów, tak i siak… Zagor Jednooki, rodzic tego lenia i obiboka, zarządza u nas podnośnikiem. Ja wam, panie góren, wystawię pismo, niech wam dadzą coś zjeść, napoją czymś ciepłym i odzieją w suche szatki, bo widzę, rzadkim gościem jesteście u nas na podedniu.

Wójt zachichotał cicho. Pogrzebał ręką w niszy pod stołem, wyjął sporą, matową muszlę, zza ucha wydobył rysik, poślinił go nie wiadomo po co, i zaczął drapać. Dźwięk był cichy, ale do niemożliwości obrzydliwy.

Waran przełknął gorzką ślinę. Opór byłby daremny, ten tłusty sum zawsze wygrywa: najlepsza siatka - jemu, owocowe ragout w misce – jemu, leniem nazwać, obibokiem i smarkaczem – proszę bardzo, i nie śmiej nawet odpowiedzieć wrogim spojrzeniem.

- Co się gapisz? – Wójt miał chyba oko na ciemieniu. – Ale co tam, pogap się jeszcze. Masz tu zlecenie dla ojca. Co pan góren zamówi, wszystko ma dostać – zapłaci się z gromadzkich pieniędzy… No, zmiataj! Ty i ojciec głową odpowiadacie za gościa!

I ukłon temu Lereala… czy jak mu tam. Tym razem ukłon był niski, pełen uniżonego szacunku. Otwarte drzwi, kłęby pary… Waran ledwo zdążył z unikiem, bo dostałby kopniaka w zadek.

Ale to Karp miał szczęście, że Waran zdążył się uchylić. Potem, oczywiście, byłoby pochyło… Ale wójt długo by musiał prać pięknie tkaną domową koszulę, zakrwawioną juchą z rozbitego nochala.

- Ależ ty masz charakterek – odezwał się góren i ponownie kichnął. – Z oczu iskry ci się sypnęły. No, weź moją skrzyneczkę.

Waran – cóż było robić – ujął skórzany uchwyt drewnianego siedliska skarbów. Okazało się, że skrzynia nie jest taka lekka, na jaką wyglądała – w rzeczywistości była cięższa od worków z pocztą, moknących teraz pod daszkiem.

- Dokąd idziemy? – zainteresował się usmarkany góren.

A żebyś ty w dupie Szuu utknął, serdecznie pomyślał o gościu Waran. I nie przerywając zawziętego milczenia kiwnął głową, wskazując kierunek.

***

Trzy sezony temu, kiedy Waran skończył czternaście lat, niewiele brakowało, a uciekłby z tratwiarzami.

Zjawiali się zwykle pierwszego miesiąca jesieni, kiedy każdy gołodupiec w mieście jest bogaty jak król, kiedy wszyscy pilnie chcą mieć nowe belki na drzwi, nowe łódki, nowy osprzęt, smołę i drewno. Zwykle zauważano ich na horyzoncie dzień przed przybyciem – w centrum kolosalnej tratwy wznosiło się koło z biegającymi wewnątrz ludźmi, ogromne łopaty wznosiły się i opadały pieniąc wodę, a tratwa płynęła jak pijany żółw, tak była ciężka. Wielowarstwowa, piętrzyła się nad wodą i zanurzała w głąb, a cała jej potworna masa była drewnem z dalekich stron - białym i żółtym, twardym i miękkim, niepodatnym na gnicie, wonnym świeżym drewnem.

Gdyby w międzysezonie był wiatr, tratwiarze z pewnością ustawiliby żagiel. Ale sezon minął, a z nim wiatry i lekkie zabawki bogatych górenów – barwne, żaglowe łódeczki - poznajdowały schroniska w pieczarach górnego świata… Tratwiarze poruszali się niespiesznie i targowali z sercem – wszyscy byli krępi, o białych lub żółtych twarzach, pełnych sęczków brodawek, jakby niedbale wyciosanymi z drewna. Każdy miał za pasem ogromny kindżał, a poniektóry i miecz lub kuszę na plecach: tratwiarz ma wiele do stracenia. Pływają po morzach na stercie pieniędzy – nic dziwnego, że amatorów łatwego zarobku na tratwiarzach jest znacznie więcej niż drwali. Każdy miałby ochotę na osiodłanie cudzej tratwy – i pływanie w żółwim tempie od wyspy do wyspy, dopóki tratwa się nie rozejdzie, a sakiewka nie napęcznieje jak pęcherz…

Niekiedy drewno wystawione na sprzedaż było zlane krwią. Przesądni go nie kupowali, a tratwiarze nie nalegali – nie chcesz kupować, nie kupuj. Nie ty weźmiesz, to wezmą inni. Co ci przeszkadza ta ruda barwa – wyschnie i spłowieje, w ogniu spłonie – nawet nie zauważysz, deszcz ją zmyje – i zniknie.

Pewnego razu pod Okrągłym Kłem zatrzymała się ogromna tratwa ze zmienioną obsadą. Jeden w drugiego rzezimieszki, że strach patrzeć – byli wśród nich zubożali górenowie, i mieszkańcy podednia, i biali jak lód cudzoziemcy, odrażający i pokryci bliznami. Czystego drewna w wiązkach prawie już nie było – a z tratwiarzy ani jednego; wiadomo, ci się nie poddają i walczą do końca. Zresztą, w niewoli nic dobrego ich nie czeka.

Pierwszego dnia wstrząśnięci mieszkańcy osiedla nie wyszli na handel. Wystawili straże, nabili jedyne działo i posłali na górę, do kniazia, prośbę o pomoc i obronę. Odpowiedź przyszła prawie natychmiast: przede wszystkim wyjaśnić zamiary handlarzy. Jeżeli zamierzają tylko sprzedawać drewno, to po co krzyk podnosić? Garnizon na szczycie niewielki, a trwożyć Imperatora i wzywać patrol? Hm… czy podedniacy gotowi są na poniesienie konsekwencji, jeżeli wezwanie okaże się fałszywym alarmem?

Zaczęły się spory. Jedni krzyczeli – nie bierzcie skrwawionego drewna! Nic dobrego z tego nie wyniknie! Oddacie swoje pieniądze mordercom – staniecie się ich wspólnikami, martwi tratwiarze tego wam nie wybaczą, pomyślcie też ludzie i o swoich sumieniach…

Ojciec Warana niewzruszenie stał wsparłszy się pod boki pośrodku kwadratowego placyku osady, a wokół niego miotał się i krzyczał sąsiad Sola:

- A jak inni w tym roku się nie zjawią? A jak w ogóle nie będzie żadnego drewna, tylko to? Czym będziesz palił? Swoimi włosami? Brodą?

Ojciec Warana zaciskał zęby, aż mu mięśnie szczęk grały, ale z miejsca się nie ruszał i nie odpowiadał. Trzeciego dnia podedniacy cichutko, pojedynczo, zaczęli się przekradać na brzeg. Kryli spojrzenia – drewno okazało się wyjątkowo tanie i wszyscy brali, ile kto mógł, cały brzeg zastawili stosami bierwion, tylko ojciec Warana nie wziął ani sęczka.

Po tygodniu piraci odpłynęli na znacznie uszczuplonej tratwie.

Inne w tym sezonie nie przypłynęły, choć na nie czekano. Gdzieś tak w połowie jesieni w domu Warana zabrakowało materiałów do palenia; ojciec kupował suszniak na górze – wyschnięte wodorosty, którymi zazwyczaj rozpalano najbardziej mokre i niepodatne na ogień drewno. Suszniak był drogi i błyskawicznie się spalał.

W domu zrobiło się zimno i mokro. Dzieciaki płakały; ojciec spalił w palenisku łódkę. Wszystko, co było w domu z drewna, kolejno poszło do pieca.

Na początku zimy ktoś podrzucił pod dom stos polan. Wszystkie wydawały się czyste, jasne i ciepłe; trzynastoletni Waran długo siedział obejmując jedno polano, przyglądał się słojom i wdychał niezwykły, rześki zapach…

A matka Warana, która od tamtego pamiętnego i niesławnego targu nie odezwała się do ojca słowem, powiedziała:

- Bierz.

I ojciec je wziął. Nie zostawił go na deszczu, jak to zamierzał zrobić.

Sąsiedzi chyłkiem pomagali im przez całą zimę – jeden podrzucił polano, drugi wiązkę, inny cały stos. A ojciec przez całą zimę brał bez jednego słowa ich datki.

Mocno się zmienił od tamtej pory. Zaczął pić. Czasami krzyczał na Warana i bił za byle co – a przedtem to się nie zdarzało.

Dobrze choć, że nie tykał dziewczynek.

I Waran postanowił odejść z domu; nocami śniły mu się drewniane żyłki. Oczami wyobraźni widział ziemie, gdzie drzewa rosły nie tylko do wysokości człowieka, a pod samo niebo; pewnie można się było pod nimi nawet kryć przed deszczem! Śnił mu się las, o jakim dawno temu opowiadali prawdziwi tratwiarze, krępi o twarzach pokrytych sęczkami brodawek; pokazywali mu słoje rocznego przyrostu na przeciętych pniach, a Waran mimowolnie otwierał gębę – czyżby to drzewo rzeczywiście było dwa razy starsze od niego? A to – dziesięć razy?

W jego snach panowały zapachy smoły i liści. W domu pachniało dymem i wilgotnymi rybami, ojciec siedział na kamiennej ławeczce, ponury i podpity, a dzieciaki czepiały się spodni, prosząc o słodycze… A skąd je weźmiesz, te słodycze, skoro wszystko co zarobili w sezonie, poszło na ten cholernie drogi suszniak?

Waran postanowił opuścić dom.

W sezonie jego determinacja nie tylko nie rozpłynęła się w nicość, ale okrzepła – specjalnie wyszukiwał przyjezdnych i sprzedając im pokryte lakiem zabawki i cacka z muszelek wszczynał rozmowy o dalekich krajach. Słuchał ochoczo opowiadanych historii o lasach, zalanych trawami stepach i o śnieżnych pustyniach. O krajach, które można przemierzać całe życie ani razu nie zamoczywszy nóg; o krajach, w których nie ma gór, ale są głębokie wąwozy. O krajach, w których mieszkają ludzie o złotej skórze. O krajach, w których kamienie obdarzone są życiem, a rzeki mową…

Tratwiarze przypłynęli tego roku późno, pod koniec pierwszego miesiąca jesieni. Waran wynajął się do pomocy przy rozładowaniu – choć był wyrostkiem, to jednak silnym i zręcznym. Postawiono go do rąbania sęków – zabrał się do roboty ochoczo i wesoło, pracował niby golibroda w razurze dla górenów; a na kilka dni przed odpłynięciem tratwy dostał się przed oblicze kapitana i poprosił, żeby go przyjęto do załogi jako pomocnika.

- Tfu! – powiedział kapitan i zmarszczył nos. – Ileż ty ważysz? Będziesz łaził po kole, jak mucha po suficie!

I zobaczywszy zdziwienie Warana dodał:

- Nie potrzebuję jungi ani rębacza sęków, ale kolarza, który potrafi godzinami chodzić w kole bez zmęczenia… a ty, z twoją wagą – to tylko zbędna gęba do żywienia.

Waran przysiągł, że włoży na plecy worek z kamieniami i będzie chodzić z dodatkowym obciążeniem – i pomyślał skrycie, że kiedy dotrą do brzegów, gdzie rosną lasy, da po prostu nogę z tratwy i tyle go będą widzieli. Kapitan uśmiechnął się i pomyślał, że chłopczyna może sobie myśleć, co chce – sprzeda się go z zyskiem gdzieś na wolnych wodach rubieży Imperium.

W noc przed odpłynięciem Waran chyłkiem przedostał się na tratwę, a o świcie następnego dnia ruszyli w świat, sprzedawać drewno, a potem (bardzo szybko, na co liczył Waran), w dalekie kraje, na skraj świata, gdzie rosną lasy.

Drugiego dnia rankiem Waran nie był już tak entuzjastycznie nastawiony do swojego pomysłu. Po nocnej wachcie bolały go nogi, rwało w plecach i pękały mu płuca, a porcja wody okazała się tak maleńka, że trzeba było zlizywać spływające po twarzy krople deszczu. Waran nawet się nie przestraszył, kiedy w kilka godzin po świcie na horyzoncie pokazała się łódź wiosłowa, płynąca znacznie szybciej niż tratwa. W łodzi siedzieli ojciec Warana, wójt i smagły czarniawy góren – jak się okazało, przedstawiciel samego okrągłokielskiego kniazia.

Waran nie był obecny przy rozmowach tej trójki z kapitanem i nie dowiedział się, o czym rozmawiano. Ojciec kazał mu skakać do łodzi, a on skoczył i od razu wziął się do wioseł.

Przez całą drogę do domu – a płynęli niemal cały dzień – nie padło ani jedno słowo. Waran spodziewał się wszystkiego – chłosty, rózeg, zamknięcia w kamiennej studni z wodą pełną jadowitych meduz…

I nic. Matka pochlipywała, ale nie powiedziała mu słowa wymówki. A ojciec od tego dnia osobliwie się ożywił – jakby się obudził z głębokiego snu. Przestał pić, bawił się z maluszkami, uczył je czytania i pisania, śpiewał na weselach – można by rzec, że wszystko wróciło do normy…

Waranowi śniły się tylko czasami lasy zakrywające niebo, przeplatające się dalekie drogi niczym żyłki słojów na drewnie – zwłaszcza pod jesień, kiedy nad mokrym brzegiem wisiał zapach jesiennych tratew, a wilgotna kora pni wyglądała jak żywa – pogładź ją, a się otrząśnie…

***

Ojca nie było w domu. Maleńtasów też nie było – matka zabrała dzieciarnię ze sobą w pole. Wewnątrz niewysokiego, tulącego się do ziemi kamiennego budynku panowała wilgoć: dobrze, że - chwała Imperatorowi! - nie kapało na głowy!

Waran przede wszystkim odszukał w schowku trochę suszniaku [resztki zapasów przed rozpoczęciem sezonu!] i rozniecił ogień na palenisku. Syknęły mokre drwa.

…tęczowe lśnienie. Podobne, tylko nieporównanie mniej jaskrawe, emitują pieniężne płytki o większych nominałach. Królewscy magowie kładą na pieniądzach pieczęć, której nikt na ziemi ani na wodzie nie jest w stanie podrobić. Waran niejeden raz słyszał od ojca, tratwiarzy, kupców i rudokopów z Maleńkiej, że ostoją Imperium są nie ostrza mieczów, nie skrzydła lotnej królewskiej gwardii i nie wola siwych podziemnych magów – tylko lekkie płytki imperialnych pieniędzy. Pieniędzy, które nie toną w wodzie i nie płoną w ogniu, którym ufa i podedniak i góren, pieniędzy rozsiewających tęczową poświatę…

Tam w podziemiach imperatorskiej stolicy, siwi magowie siedzą za długim stołem, a na podnóżkach ich rzeźbionych krzeseł leżą zwinięte ich własne, łuskowate ogony. Mówi się, że raz na siedem lat mag pozbywa się ogona dokładnie tak samo jak jaszczurka, i wtedy może wyjść na krótko na powierzchnię, pokazać się ludziom… i zjawić się na przyjęciu u Imperatora. A ogon potem gotują w brązowym kotle i robią z niego lek przedłużający życie o siedem lat – równo o siedem, ani dnia mniej lub więcej…

Czyli przeziębiony obcy nie tak dawno spuszczał się do lochów ku magom… a może dokumenty uwierzytelniające otrzymał już gotowe? Kim on jest, w takim wypadku? I dlaczego podróżuje dołem?

- Przysiedlibyście, panie góren – mruknął Waran udając, że interesuje go tylko ogień.

Gość nie odpowiedział, więc Waran się obejrzał.

Góren sterczał pośrodku pomieszczenia, oglądając je ze zdziwieniem i pogardą. Usiąść? – można było wyczytać w jego wzroku. Gdzie? Pokryte pleśnią ściany, wilgotna kamienna ławka pod jedną z nich, kupki soli po kątach, portret Imperatora – a raczej ciemna deska z konturem ludzkiej głowy, a pod spodem napis głoszący, że to Jego …ratorska W…l…ść – napis był tak stary i wypłowiały jak sam portret, i nikomu jeszcze nie udało się go odcyfrować całkowicie.

Waran wpatrzył się w ogień. Nie miał ochoty na rozmowę, zresztą nie było o czym rozmawiać. Dla oficjalnego i zaopatrzonego w pełnomocnictwa smarkacza ojciec uruchomi śrubę nakręconą zaledwie do połowy, co oznacza utratę dwóch dni targów przed samym sezonem. Z góry krzyczą – woda, dawaj wodę, rezerwuary jeszcze niepełne… Z dołu krzyczą – podatek, dawaj pieniądze, śruba należy do gromady, a woda do Imperatora, jak wszystko, co spada z nieba… Maluchy będą się opychać rybą i morską kapustą, ale jak się zacznie sezon, zapomną o skargach. W sezonie nikt nie choruje, nikt nie narzeka, w sezonie nawet całują się rzadko – nikt nie ma do tego głowy. Żeby już się zaczął…

- A na Osim Nosie – oznajmił góren zza pleców Warana – rozniecanie ognia zawsze proponują gościowi.

- Dlaczego? – zapytał Waran tylko dlatego, żeby jego milczenia gość nie uznał za impertynencję.

- Nie wiesz? – gość się naprawdę zdziwił. I nagle się uspokoił, jakby sobie przypomniał, z kim ma niehonor. – A-a-a…

No pewnie, pomyślał Waran, co my możemy wiedzieć… Żremy surowe ryby, myjemy się w plwocinach, tyłek rękawem podcieramy. Prowincjusze. Dzikusy.

- Na Osim Nosie – oznajmił góren po pewnej pauzie – wiele tradycji pochodzi z kontynentu. A na kontynencie do tej pory wierzą w tego włóczęgę – Zduna Wędrownika… Nazywają go jeszcze Wędrowną Iskrą. Wierzą, iż w domu, w którym on roznieci ogień… wiesz co się zdarzy? Nie wiesz… Posuń się.

Bezceremonialnie odepchnąwszy Warana gość przysiadł w kucki i wyciągnął dłonie do ognia:

- Ech, ty… Jak wy tu odzież suszycie?

- Nasza nie przemaka – burknął Waran.

Gość dotknął rękawa jego kurtki:

- Aaaa… Jak woda ze skrzydlaka – i niewiadomo czemu się zaśmiał.

- To sytucha, sam złowiłem – oznajmił Waran, któremu śmiech gościa wydał się obraźliwy.

- Nie masz zapasowej?

- Co?!

- No, jak tam wójt powiedział: gorący napój, sucha odzież…

- Jak tak powiedział, to niech sam daje! – krzyknął Waran i natychmiast pożałował swojej niewyparzonej gęby. I dodał nieco ciszej: - Nie mamy zapasowej. Niczego nie mamy. Sezon za pasem. Wszystko zużyliśmy. Mam dwie małe siostrzyczki. Pole maleńkie. Jest solona ryba i mogę zagotować wodę. To wszystko.

- Dawaj tę wodę – zażądał łakomie góren. – I tę rybę. Chleb macie?

- Reps…

- Dawaj ten reps. I jeszcze – nie macie jakiejś kołdry? Zwykłej suchej kołdry z wełny albo z puchu…

I nie czekając na zgodę Warana, zaczął się rozbierać. Z radością zrzucił na podłogę kusy płaszczyk, zdjął mokrą kurtkę, posapując ściągnął z grzbietu osobliwie skrojoną koszulę, szeroką i wiązaną tasiemkami… Waran myślał, że na tym się skończy, ale góren wcale się nie krępując zdjął spodnie, a potem gatki, aż wreszcie gospodarz odwracając wzrok podał gościowi grubo tkany koc.

- Co jest? – góren jakby dopiero teraz zauważył żywy rumieniec na twarzy Warana. – Och… wybacz, jeżeli cię uraziłem, każdy, wiesz, ma inne obyczaje… Myślałem, że się w tej wilgoci rozpuszczę. - Z odrazą trącił bosą stopą kupkę drogiego ubrania leżącą na podłodze. – Dawaj szybko ten wrzątek, bo naprawdę się przeziębię, czemu kniaź, jak sądzę, rad nie będzie…

A co ja, pomyślał ponuro Waran, mam odpowiadać przed kniaziem za twoje smarki?

- Może macie coś do podścielenia na ławie? – zapytał gość.

- Co?

- No, do podłożenia. Jakąś skórę albo drugi koc. Bo wiesz, zimno tak siedzieć, i pleśni tu pełno…

A kto cię tu prosił, zgrzytnął zębami Waran. Zostałbyś, bratku, u wójta, u niego jest sucho. Cała osada za tę jego suchość płaci… i my z ojcem też.

- Więc jak? Ciekawi cię to? To o włóczędze, który ogień roznieca? Opowiedzieć?

- Drogi są po to, żeby się po nich włóczyć – burknął Waran. – A u nas, panie góren, dróg nie masz. U nas drogi wiodą przez morze albo w górę. I nie ma włóczęgów. Wszyscy się znają.

- Hardy jesteś. – Gość wreszcie usiadł, ale nie na ławce, lecz na swojej skrzyneczce. – Kiedy będziemy mnie podnosić? Pamiętasz, co powiedział wójt?

Stuknęły drzwi. Młodsza Lilka wpadła od razu na środek pokoju i zamarła, zobaczywszy długowłosego górena zakutanego po szyję w koc.

- A…

- Gdzie matka?

- Na polu – pisnęła Lilka. – Siatki zakłada z ciotkami. Kazała przynieść umocnienia dla kotwic, i drugi nóż i…

- Gdzie Tośka?

- Matusi pomaga…

- A tatko?

- Sprężynę nakręca… Nakręcił już połowę, powiedział, żebyś wszystko rzucił i poszedł mu pomagać, bo jak…

- Idź i powiedz ojcu – polecił Waran z ciężkim sercem – żeby szedł do domu. Powiedz, że mamy gościa. Powiedz, żeby się pospieszył.

***

Ojciec natychmiast wszystko zrozumiał. Przebiegł wzrokiem po pisałce wójta, zerknął z ukosa na tęczowy blask tryskający z otwartego dokumentu górena i pochylił się w niezbyt składnym ukłonie człowieka, który nie przywykł do gięcia grzbietu przed kimkolwiek.

- Niech będzie jak chcecie, panie góren. Podniesiemy was, bez waszej urazy, zwykłą towarową śrubą. Zbierajcie się…

I już rzeczowo, półgłosem, zwrócił się do Warana:

- Połowa obciążenia. Zamawiali rybę dla żołnierzy – trzy worki… Czyli sześć bukłaków minus trzy worki ryby i minus góren – będą cztery bukłaki… Ruszaj się.

Warana uradowała możliwość pozbycia się wreszcie towarzystwa górena. W niszy stołu odszukał okulary – dwa okopcone szkła w prymitywnej metalowej oprawie. Ciaśniej zawiązał kurtkę i nie pożegnawszy się, wyskoczył z domu.

Poranna ryba, jeszcze żywa, pływała obok w kamiennym basenie. Zręcznie operując sakiem Waran napełnił i zważył trzy worki; deszcz się nasilił i zmył z niego łuski zanim ciężar został worek po worku dostarczony na placyk śruby.

Nakręcona do połowy sprężyna śruby wydała mu się niezwyczajnie grubą. Na hakach kosza wisiały już dwa bukłaki; Waran załadował rybę, a potem, uporawszy się nie bez trudu z drewnianym wózkiem, podwiózł do śruby jeszcze dwa ciężkie bukłaki z wodą ze zbiornika. Zanim nad skraj placyku wystawił głowę blady i zasapany góren, zdążył jeszcze odpocząć i pożuć trochę słodkiej żywicy. Jasne – pomyślał Waran ze złośliwą uciechą. Sto stopni w skale i już mdlejemy…

- Nie ma czym… oddychać - wysapał góren i usiadł wprost na mokrych kamieniach. Za górenem wspiął się na placyk ojciec Warana – ten był dwa razy starszy, na jednym ramieniu dźwigał drewnianą skrzyneczkę, na drugim worek z pocztą dla wierchowych, a jego równy oddech ani na chwilę nie stracił zwykłego rytmu.

- No dobrze – odezwał się ojciec, obejrzawszy śrubę i oceniwszy robotę Warana. – Ładujcie się.

Waran pierwszy wlazł do kosza i przycupnął obok worków z jeszcze żywą, trzepoczącą się rybą. Ojciec długo krążył dookoła, sprawdzając mocowania, węzły, gładząc sprężynę, mamrocząc modlitwę dźwigowych i spluwając co chwila przez ramię. Potem dał Waranowi do ręki linę cumowniczą z potrójnym hakiem na końcu:

- Kto ma dziś dyżur?

- Łysik.

- Przekaż mu ode mnie pozdrowienia i dopilnuj, żeby wszystko dobrze zapisał: rybę, wodę, pocztę. I... – ojciec zerknął na górena, który zamarł na krawędzi placyku, jakby oczarował go widok nieskończonego szarego horyzontu: - I niech górena przejmie z rąk do rąk… To wszystko. Chwała Imperatorowi. Leć, synku.

Klepnąwszy Warana szybko w ramię ojciec podszedł do spustu. I zupełnie innym, bezbarwnym głosem zwrócił się do obcego:

- Panie góren, zechce pan wejść do wzlotni…

Waran nie podał paniczykowi ręki. Ten z trudem wlazł do kosza, kichając i ślizgając się na kamieniach, potem rozejrzał się za wolnym miejscem i z twarzą męczennika znów usiadł na swej skrzyneczce. Wczepił się palcami w krawędź kosza:

- Nie przewróci nas do góry dnem?

- Idziemy ze śrubą nakręconą do połowy – Waran nie mógł się powstrzymać. – Jak coś pójdzie nie tak, możemy się wykopyrtnąć. Szuu nie śpi – i mrugnął porozumiewawczo do ojca.

- Tfu! Nie gadałbyś byle czego – odpowiedział ojciec surowo, ujmując w dłoń dźwignię spustu. – No, z Imperatorem… Raz, dwa… Trzyyyy!

Spust zgrzytnął i uwolnił sprężynę.

Sprężyna tępo i wściekle, jak głębinowy stwór, szarpnęła łańcuch ku sobie.

Łańcuch zaczął się odwijać z bębna. Nad głowami Warana i górena rozkwitł piękny kwiat uwolnionego wirnika; widać go było tylko przez kilka sekund, a potem znikł, przekształciwszy się w szare koło rozmazanego ruchu. Niewidzialna siła wdusiła Warana w sprężyste worki z szamoczącą się rybą i placyk odpłynął w dół, drobna figurka ojca mignęła i przepadła, a w uszach zagwizdał wiatr, jakiego nigdy nie uświadczysz pod chmurami w międzysezonie.

W następnej chwili wszystko znikło Waranowi z oczu we mgle – nawet siedzący obok góren. Powietrze stało się szare i mokre jak meduza. Waran wstrzymał oddech.

- To chmura? – zawołał góren, a Waran raczej domyślił się pytania niż je usłyszał. Droga przez obłoki była dla niego najbardziej nieprzyjemną częścią wzlotu w górę; mówiono, że chmury od środka przypominają królestwo Szuu i Waran gotów był się z tym zgodzić. Wilgotne, lepkie, nieprzeniknione…

Szara mgła rozpadła się na strzępy. Nad głowami pojawił się błękit, obłoki zabarwiły się nagle bielą i Waran zmrużywszy oczy sięgnął do kieszeni na piersi po okulary.

Góren znów zawołał coś niezrozumiale, zachłystując się z radości. Śruba przebiła warstwę obłoków i wyłoniła się po drugiej ich stronie. Obłoki lśniły, białe, miękkie, odświętne, bezpieczne i suche – nad głowami nieprzerwanie rozlewał się błękit, pośrodku którego tkwiło straszne, białe słońce. Waran starał się w ogóle nie patrzeć w tamtym kierunku.

Gwizd wirnika się zmienił. Śruba traciła prędkość.

- Ej! Gdzie przystań? – zapytał niepewnie góren. Och, jak bardzo już mam cię dość! – pomyślał Waran.

Wielkie i małe wirniki śruby jeden po drugim zmieniały swoje zarysy. Kosz podniósł się jeszcze wyżej i prawie znieruchomiał; niezbyt daleko od nich majaczyła biała kamienna ściana, od której ciągnęły się niczym promienie cienkie deski pomostów, omotane osprzętem niczym starcze dłonie żyłami. Waran naparł brzuchem na dźwignię zmieniając nachylenie głównego wirnika; kosz osunął się niżej, przylgnął niemal do desek, a wtedy Waran zamachnął się i zarzucił potrójny hak na pachołek.

- Co oni tam, pozasypiali?

Od skały biegł już krzyczący coś człowieczek, wymachujący rękami tak, iż Waran mógłby przysiąc, że krzykacz lada moment zleci w przepaść. Wirnik trzymał jeszcze obroty, ale kosz opuścił się niżej niż powinien. Klnąc cały świat, Szuu, leniwych przystaniowych i do połowy nakręconą śrubę, Waran próbował samodzielnie osadzić wirnik na śliskim skoblu – ale kosz osiadał i nic z tego nie wychodziło.

- Ej! Trzymajcie się tam! Kurczę, możemy się przewrócić! – krzyknął beztrosko pasażerowi; maleńki człowieczek o głowie łysej jak jajo zdążył jednak podbiec, zarzucić skobel i osadzić kosz nad przepływającymi w dole, odświętnie białymi i oświetlonymi przez słońce obłokami.

- Ogłupiałeś, czy co? – rzucił się na niego Waran. – Jak dyżurujesz, co?

- A po kiego wała dziś tu przyleciałeś? Wczoraj cię nie było, co? Nie pieprzyłeś to wczoraj Gorbusze, że będziesz pojutrze, co? A oprócz ciebie na nikogo nie czekaliśmy…

- No, toście się doczekali. – Waran poprawił okulary, które zsunęły mu się z nosa, wyrównał oddech i spojrzał na pasażera. – Mamy… nie, to wy macie gościa. Szlachetnie urodzony góren z polecenia Imperatora. Prosto do kniazia. O, proszę – machnął ręką wskazując bladego i nie wiedzieć czemu bardzo cichego górena.

Deska pomostu wyginała się sprężyście, jakby oddychała pod nogami idących. W dole leżały obłoki – jak morze. Tylko że prawdziwe morze jest szare i gładkie, a chmury, jeżeli patrzeć na nie z góry, wydają się być bajkowym ogrodem, białym cieniem imperatorskiego pałacu.

Deska pomostu była maleńka słomką na krawędzi wielkiego portu. Nad głowami idących piętrzyły się szerokie przystanie; wszędzie kręcili się ludzie, jak drobne głębinowe rybki – malowali, odnawiali, poprawiali wszystko przed rozpoczęciem sezonu. Za dwa tygodnie do pustych przez całą zimę pomostów zawiną statki pod barwnymi żaglami. Górne galerie będą przyjmowały jeźdźców na skrzydlakach i nadęte ogniem kolorowe latające kule – nie wiadomo zresztą, jakie dziwadła się zlecą z krańców świata, port przyjmie wszystkich gotowych płacić tęczowymi imperatorskimi pieniążkami…

Pasażer Warana niezdarnie przelazł nad krawędzią kosza. Mimo woli przysiadł, wyczuwając kruchość pomostowej deski. Nie oglądając się ruszył ku skale, ku wejściu do portowej pieczary; szedł po niteczce nad przepaścią jak prawdziwy góren, nie patrząc pod nogi. Nie włożył też okularów – szedł z odkrytą twarzą pod słońcem i jego ostry czarny cień przemknąwszy po żółtym drewnie zsunął się w przepaść, ku obłokom.

- Co przywiozłeś? – zapytał gderliwie Łysik. – Podliczmy od razu, wiadomo, jak to jest…

Waran przełknął obraźliwą aluzję. Czy to pierwszy dziś policzek od losu? Skrzyżowawszy ręce na piersi stał i czekał, aż przystaniowy skończy swoje rachunki.

- Bukłaki z wodą, cztery… Pełne, co? No, uważaj sobie… Ryba, trzy worki na wagę… Zważę na swojej, żebyś wiedział. Poczta… o, to dobrze. A to co takiego?

Łysik wskazał na skrzyneczkę górena.

- Rzeczy przybysza.

- Bogaty człeczyna… - Łysik przygładził rzadką i nierówną bródkę. – No, bierz i nieś.

- Ojciec kazał pozdrowić i sprawdzić, jak ty wszystko wpiszesz do książki przyjęć.

- Wpiszę, nie bój się, wpiszę…

Waran nie umiał chodzić tak jak góren. Szedł po wąziutkiej desce zamierając wewnętrznie ze strachu i chwiejąc się w podmuchach niezwykłego o tej porze wiatru – mogliby choć jakieś poręcze dać, czy co… Słońce grzało i oślepiało oczy mimo przyciemnionych szkieł okularów. Chciało się do domu, na dół…

Góren czekał przy wejściu do pieczary. Na słońcu wyprostowały mu się ramiona, wyschły włosy i stał z wysuniętą jedną nogą i uniesionym nieco podbródkiem niczym kniaź na paradnym portrecie. Poczekał, aż Łysik podejdzie bliżej; chybnął się i bez rozmachu, nic nie mówiąc, strzelił przystaniowego w pysk. Łysik stęknął i usiadł na kamiennej posadzce, dwa kroki od krawędzi przepaści.

- Jesteś na służbie? – zapytał góren, ponownie przyjąwszy pozę z paradnego portretu. Jej dostojeństwa nie psuły nawet smarki pod nabrzmiałym nosem.

- Tak – wymamrotał Łysik, który natychmiast zrozumiał, kto ma przewagę.

- Odpowiesz mi za to – obiecał góren spokojnie i beznamiętnie. Odwróciwszy się na pięcie ruszył w głąb skały, jakby bywał tu wcześniej i doskonale wiedział, dokąd iść.

Łysik wstał, postękując z urazą. Rozmazał krew na podbródku; podszedł do Warana, zmierzył go zimnym, lepkim spojrzeniem i stęknąwszy głośniej wyrżnął go pięścią w twarz – chłopak nie zdążył się uchylić. Błysnęły iskry przed oczami – sypnęły się ze sklepienia, niczym podświetlone przez słońce kropelki deszczu. Waran odkrył, że siedzi na ziemi jak przedtem Łysik, a posadzka kołysze się jak przeciążona łódź.

- Odpowiesz mi za to – warknął przystaniowy złowrogo nad jego głową. – Jeden bukłak ci odpisuję, jako uzupełnienie… strat. I żebym cię tu już więcej nie widział, szczeniaku!

Zaraz potem podniósłszy skrzyneczkę ruszył za górenem, pokrzykując w biegu:

- W prawo, panie, w prawo! Zechce pan coś przekąsić, przebrać się, umyć…

Podedniak przecie, to podedniak… Czegóż od nich oczekiwać…

Waran podniósł z posadzki swoje okulary i wytarł krew z podbródka.

No nic, pomyślał. Trafisz ty jeszcze na mnie w sezonie.

***

Jak zawsze, zabrakło dnia. A przynajmniej godziny. A już pół godziny to zawsze brakuje.

Wszyscy uwijali się jak mrówki. Pakowali rzeczy, chowali w suche skrytki. Zdejmowali z zawiasów drzwi, smarowali tłuszczem niepotrzebne w czas sezonu przedmioty, zaszywali je w worki albo mocowali w szopach. Ładowali na arkę żywność, po raz ostatni rzucali okiem na pola, sprawdzając, czy siatka wszędzie dobrze leży i czy denne prądy nie zmyją pierwszego plonu repsu…

Deszcz się przerzedził, a potem w ogóle ustał. Po raz pierwszy w międzysezonie.

Dzieciaki hałasowały, biegając po całym osiedlu:

- Słoneczko, słoneczko, zajrzyj w okieneczko!

Niebo wyraźnie pojaśniało. Morze pokryło się drobnymi, a potem grubszymi falami.

- Szybciej, szybciej!

Waran pomógł matce wsiąść do łodzi, a potem wsadził do niej obie siostrzyczki. Na koniec wsiadł sam i usadowił się przy wiośle razem z ojcem.

- No, z Imperatorską pomocą – odezwał się ojciec urywanym głosem. – Jazda.

Brzeg odpłynął wstecz. Arka szybko się zbliżała – spoczywająca w wodzie skrzynia o pochyłych bokach, z których zwieszały się sznurowe drabinki. Z licznych kominów snuły się już w górę nikłe niteczki dymów.

Łódką zaczęło kołysać. Dziewczynkom zrobiło się niedobrze.

- Mamo, czy to Szuu rzyga wodą?

- Nie powtarzaj głupot. To Imperator otworzył śluzy w tamie i teraz woda się podnosi.

- A czemu my się tak kołyszemy?

- Siedź cicho!

Dotarli do wysokiej burty arki. Wydostali się na pokład i wciągnęli łódź; a potem jakoś tam ulokowali się w maleńkiej kajutce. Za ścianką z napiętej skóry popłakiwał sąsiedzki maleńtas.

Porozkładali się na szorstkich półkach. Znieruchomieli, nasłuchując jak na zewnątrz bulgocze woda.

- Maaamo… - zaczęła marudzić Lilka.

- Co?

- Mogę sobie kupić szklane paciorki?

- Możesz…

- A ja – odezwała się Tośka basem – niczego sobie nie kupię. Będę oszczędzać, a potem przejadę się na wielkim żółwiu. Minuta za monetę. A jakże!

- Najpierw uzbieraj sobie te pieniądze…

Arką zakołysało. Raz i drugi. Teraz Tośka usiadła na ławeczce i zatkała buzię rączkami:

- Oj, zaraz mnie zemdli…

- To wyjdź na zewnątrz.

- Boję się, że mnie zmyje.

- Idź z nią, Waran.

Waran wstał, wziął siostrzyczkę za ramionka, i wyprowadził ją pod wąski daszek nad wzburzonym morzem. Niebo zrobiło się całkiem jasne, nad morzem wisiała mgła, a na poły zatopiona już osada wyglądała nierealnie i widmowo. Przy samym brzegu spod wody wystawały już tylko dachy. W domu Warana woda doszła już do poziomu stołu.

Jacyś zapóźnieni lenie wiosłowali zaciekle od brzegu ku arce. Ich łódeczką miotało jak piórkiem.

- Popatrz, Warasza, niebieskie!

Brudny dziecięcy palec z obgryzionym paznokciem wskazywał niebo.

- Popatrz, tam jest już dziurka! I w tej dziurce jest niebieskie! To niebo, niebo!

Zachwyty Tośki przerwał nowy atak nudności.

Waran, nie puszczając siostry, patrzył w niebo, ale nie na skrawek błękitu, który w przeciwieństwie do dziewczynki wielokrotnie widywał w międzysezonie. Wysoko w przerwach pomiędzy chmurami zataczając szerokie kręgi leciały ptaki – nie dojne krzykałki i nie dzikie sytuchy, ale prawdziwe ptaki wysokiego lotu, płastuchy, a może nawet skrzydlaki…

Na szare, straszne, wzburzone morze padł pierwszy promień słońca. Padł i utonął we mgle; arka kołysała się na falach, brzydka, ale absolutnie niezatapialna. W powietrzu wisiał zapach pieczonej ryby. I zapach wiatru. Mgła się rozwiewała, a gdy ustąpiła ostatecznie, nie było widać osady ani chmur. Przed oszołomionymi, mrużącymi oczy podedniakami rozwarło się morze – niebieskie, nie szare i niebo – też niebieskie, nie szare. Zobaczyli też białą skałę w plamkach pierwszej zieleni – świat górenów, który teraz miał się przekształcić w wyspę pośród wód, a nie jak dotąd obłoków, ze zdziwieniem patrzących w dół, na swoje nieznane do tej pory odbicia.




Dodano: 2006-04-06 19:20:10
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS