NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Simak, Clifford D. - "Czas jest najprostszą rzeczą"
Wydawnictwo: Rebis
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: Time Is the Simplest Thing
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Data wydania: Lipiec 2022
ISBN: 978-83-8188-548-5
Oprawa: zintegrowana
Format: 135 x 215
Liczba stron: 288
Cena: 44,90 zł
Rok wydania oryginału: 1961



Simak, Clifford D. - "Czas jest najprostszą rzeczą"

1

W końcu przyszedł czas, gdy Człowiek pogodził się z myślą, że nie zdobędzie kosmosu. Zaczął to podejrzewać w dniu, kiedy Van Allen odkrył radio aktywne pasy wokół Ziemi, a uczeni z Minnesoty za pomocą balonów schwytali protony emitowane przez Słońce. Lecz Człowiek tak długo marzył o podróżach w kosmosie, że nawet w obliczu tych faktów nie mógł porzucić tego marzenia, nie próbując.
Tak więc próbował — i robił to nadal nawet wtedy, gdy śmierć kolejnych astronautów dowiodła, że tego planu nie zdoła zrealizować. Człowiek był zbyt kruchą istotą, żeby podróżować w kosmosie. Zbył łatwo umierał. Albo w wyniku promieniotwórczego działania Słońca, albo wzbudzonego przez nie wtórnego promieniowania metalowego kadłuba statku.
W końcu Człowiek zrozumiał, że to marzenie nigdy się nie ziści, więc z rozgoryczeniem i rozczarowaniem patrzył na gwiazdy, które były teraz dalej niż kiedykolwiek.
Po wielu latach, gdy ucichł ryk startujących rakiet, po milionach bolesnych rozczarowań, Człowiek w końcu zaniechał dalszych prób.
I dobrze się stało.
Ponieważ był lepszy sposób.

2

Shepherd Blaine czuł, że znajduje się w jakiegoś rodzaju domu lub — jeśli nie był to dom w ścisłym znaczeniu tego słowa — w czyimś miejscu zamieszkania. Ponieważ taki ład oraz doskonałe proporcje nie występują w naturze, nawet na obcej planecie nieznanej gwiazdy bardzo odległej od Ziemi.
Nie zostawiał śladów gąsienic na podłodze, chociaż pozostawił je na wydmach, zanim dotarł do tego domostwa — jeśli to miejsce nim było. Tu wiatr był tylko szeptem w porównaniu z rykiem burzy szalejącej na pustyni, przez którą brnął godzinami.
Podłoga była twarda i gładka, jasnoniebieska, i łatwo się po niej poruszał. Tu i tam widział porozstawiane obiekty, które mogły być meblami, urządzeniami lub dziełami sztuki; wszystkie były jasnoniebieskie i nie miały nieforemnych, przypadkowych kształtów uformowanych przez wiatr, słońce czy kaprysy pogody, lecz równe, proste lub wygięte linie przedmiotów użytkowych.
A jednak gwiazdy wciąż jaśniały, a odległe słońce było widoczne, choć świeciło słabo, tak więc to miejsce, na które się natknął, z pewnością nie było zamkniętym pomieszczeniem.
Blaine powoli ruszył naprzód, z układem sensorycznym włączonym i nastawionym na pełną moc. Nabierał przekonania, że to rzeczywiście jest dom, a po chwili zaczął również wyczuwać w nim życie.
Poczuł przypływ rosnącego podniecenia. Ponieważ nieczęsto napotykano życie. A napotkanie rozumnej formy życia było pamiętnym wydarzeniem. Tutaj o jej istnieniu świadczyły gładkość tej jasnoniebieskiej podłogi i obecność tych przedmiotów.
Poruszał się najwolniej jak mógł, z cichym szmerem gąsienic sunących po podłodze, z włączonymi sensorami, przy szeleście taśmy zapisującej każdy obraz, dźwięk, kształt i zapach, rejestrującej temperaturę, czas, zmiany pola elektromagnetycznego oraz wszystkie inne zjawiska zachodzące na tej planecie.
W oddali dostrzegł życie — coś, co bezwładnie spoczywało na podłodze jak rozleniwiony człowiek, niczego nie robiąc i niczego nie zamierzając robić — po prostu tam zalegając.
Blaine ruszył ku temu, wciąż powoli; jego sensory gromadziły, a rejestratory chłonęły wiedzę o tej formie życia.
A ta była różowa — przyjemnie różowa. Nie był to często spotykany obrzydliwy, mdły lub anatomiczny kolor, ale bardzo ładny róż sukienki, jaką córeczka sąsiadów może włożyć z okazji siódmych urodzin.
To coś patrzyło na niego — może nie oczami, ale spoglądało na niego. Wiedziało o jego obecności. I nie bało się.
W końcu dotarł do tego czegoś. Stanął w odległości dwóch metrów i czekał.
To coś było dość duże, na środku wysokie na trzy metry i o ponadsześciometrowej średnicy. Górowało nad niewielką maszyną, którą akurat był Blaine, ale nie okazywało nieprzyjaznych uczuć. Ani przyjaznych. Na razie żadnych. Po prostu tam było.
I to jest najtrudniejsza część misji, przypomniał sobie Blaine. Chwila, kiedy się powiedzie lub nie. To, co teraz zrobi, może wpłynąć na wszystkie przyszłe stosunki z tą formą życia.
Tak więc stał zupełnie nieruchomo i nie robił nic. Sensory schowały się i ledwie działały, a taśma prawie się nie przesuwała.
To oczekiwanie przychodziło mu z trudem, ponieważ czas naglił. Zostało go bardzo mało.
Nagle wyczuł drżenie wychwycone przez wyrafinowane elektroniczne wnętrzności maszyny, która w tym momencie była jego ciałem; reakcję tej różowej istoty zalegającej na podłodze — na wpół sformowaną myśl, początek porozumienia, przełamanie lodów.
Spięty, starał się powstrzymać falę emocji. Ponieważ za wcześnie było na emocje — jeszcze nic nie wskazywało na telepatyczne zdolności. Chociaż to drżenie było zapowiedzią, świadczyło o…
Trzymaj się, powiedział sobie, trzymaj się!
Trzymaj się tego czasu!
Zostało zaledwie pół minuty!
Drżenie się powtórzyło, tym razem głośniejsze i wyraźniejsze, jakby leżąca tam istota odkaszlnęła, zamierzając przemówić.
Rzadko nawiązywano kontakt z telepatami. Inne zdolności, umiejętności i cechy, przy których telepatia bladła, wcale nie były rzadkością, ale tylko wyjątkowo bywały równie użyteczne jak ten zwyczajny, staromodny sposób porozumiewania się.
A stworzenie przemówiło.
Cześć, koleś — powiedziało. Wymieniam z tobą świadomość. Umysł Blaine’a bezgłośnie wrzasnął ze zdziwienia, które było bardzo bliskie paniki. Gdyż nagle i niespodziewanie stał się dwiema osobami — sobą i tym stworzeniem. Przez jedną zaskakującą chwilę widział, czuł i słyszał to, co ten stwór. A jednocześnie był Shepherdem Blaine’em, odkrywcą z Fishhooka, ziemskim umysłem znajdującym się bardzo daleko od domu.
I w tym momencie skończył mu się czas.
Miał wrażenie, że pędzi, jakby kosmos przemykał obok niego z fantastyczną prędkością. Protestujący Shepherd Blaine został gwałtownie przeniesiony do odległego o pięć tysięcy lat świetlnych miejsca w północnym Meksyku.

3

Z niemal instynktownym uporem na oślep gramolił się z tej studni ciemności, do której go wrzucono. Wiedział, gdzie się znajduje — był tego pewny — ale nie mógł ogarnąć tego faktu. Bywał już w tej studni, bywał wielokrotnie, tak więc dobrze ją znał, ale teraz wydawała mu się obca jak nigdy przedtem.
Wiedział, że ta obcość jest w nim — niemal jakby był kimś innym, jakby tylko połowicznie był sobą, a tę drugą jego połowę zamieszkała jakaś nieznana istota, która prychała i jęczała, przestraszona i samotna.
Gramolił się z tej studni, a jego umysł rozpaczliwie zwalczał tę jęczącą obcość, chociaż czuł, że opór jest daremny, że ta obcość stała się jego częścią i pozostanie w nim do końca jego życia.
Na moment zaprzestał wspinaczki i spróbował to ogarnąć, lecz był zbyt wieloma osobami i w zbyt wielu miejscach, aby tego dokonać. Był człowiekiem (cokolwiek to oznaczało), a także maszyną zwiadowczą, różowym obcym leżącym na jasnoniebieskiej podłodze oraz przerażonym stworzeniem, które z wrzaskiem przeleciało tutaj przez eony czasu ostatecznie określonego, po sprowadzeniu do czysto matematycznego sensu, z dokładnością do ułamka sekundy.
Wygramolił się ze studni, a ciemność pierzchła przed łagodnym światłem. Leżał na plecach, w końcu był w domu i czuł znajomą, jakże znajomą ulgę, że znów mu się udało.
I w końcu wiedział.
Był Shepherdem Blaine’em i odkrywcą z Fishhooka, który udał się daleko w kosmos, aby badać coraz dziwniejsze układy gwiezdne. Przemierzał wiele lat świetlnych i czasem znajdował rzeczy, które miały jakieś znaczenie, a czasem nie. Tym razem jednak znalazł coś i część tego wróciła do domu wraz z nim.
Poszukał i znalazł to w zakamarku swego umysłu, zwinięte w kłębek ze strachu, więc spróbował to pocieszyć, chociaż sam się bał. Ponieważ to straszne, powiedział sobie, być uwięzionym w obcym ciele. Z drugiej strony równie nieprzyjemne było to, że coś takiego zostało uwięzione w jego umyśle.
To przykre dla nas obu, powiedział sobie oraz temu stworzeniu, które było teraz jego częścią.
Spokojnie leżał tam — gdziekolwiek to było — próbując wziąć się w garść. Wyruszył jakieś trzydzieści godzin temu — oczywiście nie dosłownie, gdyż jego ciało zostało tutaj — lecz jego umysł opuścił to miejsce, by w małej maszynie zwiadowczej przemierzać tamtą bezimienną planetę krążącą wokół nieznanego słońca.
Ta planeta niczym się nie różniła od innych, była jałowym pustkowiem, tak jak wiele napotykanych światów. Ten był jałową pustynią, choć równie dobrze mógł być pokryty dżunglą, lodem albo nagimi skałami.
Przez prawie trzydzieści godzin przemierzał te piaski i niczego nie znalazł. Potem nagle natknął się na tę wielką niebieską salę z leżącą w niej Różowością, a kiedy wrócił do domu, ta Różowość, lub jej cień, przybyła z nim.
Wypełzła ze swojej kryjówki i znów poczuł jej dotyk, świadomość, uczucia i wiedzę. Krew zlodowaciała mu w żyłach i zdrętwiał, czując stęchły zapach i oślizły dotyk obcego. O mało nie wrzasnął z przerażenia. Leżał zupełnie nieruchomo, a Różowość znów czmychnęła do swojej kryjówki i zwinęła się w niej w kłębek.
Blaine otworzył oczy i zobaczył, że pokrywa jego pojemnika jest odchylona. Oślepiło go jasne światło żarówki w metalowym kloszu.
Sprawdził, czy ma wszystkie części ciała. Nie było powodu, żeby którejś brakowało, ponieważ leżał tu w stanie spoczynku przez całe te trzydzieści godzin.
Poruszył się i usiadł, a wtedy zobaczył twarze spoglądające na niego i tonące w świetle.
—  Męcząca podróż? — spytała jedna z nich.
—  Wszystkie są męczące — rzekł Blaine.
Wygramolił się z przypominającej trumnę maszyny i zadrżał, bo nagle poczuł chłód.
—  Proszę, to pańska kurtka — powiedziała jedna z twarzy, zawieszona nad białym kitlem.
Włożył podaną mu kurtkę.
Postać wręczyła mu szklankę, a on upił łyk i wiedział, że to mleko. Powinien się tego spodziewać. Gdy tylko ktoś wracał, zaraz dawano mu szklankę mleka. Może coś w nim było? Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać. Była to po prostu jedna z tych wielu rzeczy, które jemu i wszystkim takim jak on kojarzyły się z Fishhookiem. W ciągu ponad stu lub więcej lat istnienia Fishhook zdołał wytworzyć całe mnóstwo takich uświęconych tradycją rytuałów, zawsze mniej lub bardziej nudnych i zbytecznych.
Ten towarzyszył powrotowi — czego Blaine był już świadomy, stojąc i pijąc mleko w wielkiej hali z rzędami lśniących gwiezdnych maszyn, jednych zamkniętych, innych z otwartymi pokrywami.
W tych zamkniętych leżeli tacy jak on: ich ciała pozostały tutaj, a umysły wyruszyły w daleki kosmos.
—  Która godzina? — zapytał.
—  Dziewiąta wieczór — odparł mężczyzna, który w ręku trzymał notatnik.
Obcy znów poruszył się w umyśle Blaine’a, a ten ponownie usłyszał słowa: Cześć, koleś. Wymieniam z tobą świadomość.
I teraz, w tym znajomym otoczeniu, wydawało się to czystym szaleństwem. Choć prawdopodobnie było powitaniem. Czymś w rodzaju uścisku dłoni. A raczej kontaktu dwóch umysłów. Co — gdy się nad tym zastanowić — było znacznie sensowniejsze od uścisku dłoni.
Dziewczyna wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.
—  Proszę dopić mleko — powiedziała.
Jeśli był to kontakt umysłów, to nie przelotny, ponieważ
Blaine nadal go czuł. Tę obcą obecność, płytko ukrytą w podświadomości.
—  Maszyna wróciła w całości? — zapytał.
Mężczyzna z notesem skinął głową.
—  Bez żadnych problemów. Przesłaliśmy taśmy.
Pół godziny, pomyślał chłodno Blaine, zdziwiony swoim spokojem. Miał tylko pół godziny, gdyż tyle czasu było trzeba na przejrzenie taśm. Wiedział, że zawsze przeglądają je zaraz po otrzymaniu.
Wszystko na nich będzie, wszystkie dane, cała historia. Nie będzie cienia wątpliwości, co tam się zdarzyło. Tak więc zanim je przejrzą, musi być już poza ich zasięgiem.
Rozejrzał się po sali i znów poczuł satysfakcję, dreszcz pod niecenia i dumy, tak jak wtedy, gdy przed laty przyszedł tu po raz pierwszy. Ponieważ tu biło serce Fishhooka, stąd sięgał gwiazd i przemierzał odległe miejsca.
Wiedział, że trudno mu będzie odwrócić się plecami do tego wszystkiego i odejść, ponieważ zostawi tu sporą część siebie.
Jednak nie miał żadnych wątpliwości — po prostu musi odejść.
Dopił mleko i oddał szklankę czekającej dziewczynie. Ruszył w kierunku drzwi.
—  Chwileczkę — rzekł mężczyzna trzymający notes. — Zapomniał pan się podpisać.
Z niechętnym pomrukiem Blaine wyjął długopis z uchwytu przy notesie i złożył podpis. To głupota, ale trzeba trzymać się przepisów. Podpisywać się przy wejściu i wyjściu i trzymać język za zębami, gdy cały personel Fishhooka zachowywał się tak, jakby przez brak jednego podpisu całe to miejsce miało się rozsypać w proch.
Oddał notatnik.
—  Przepraszam, panie Blaine, ale nie podał pan, kiedy wróci pan tu na odprawę.
—  Jutro o dziewiątej rano — rzucił Blaine.
Mogli sobie zapisywać cokolwiek, bo i tak tu nie wróci. Zostało mu trzydzieści minut — teraz już mniej — i chciał je jak najlepiej wykorzystać.
Wspomnienie tamtej nocy sprzed trzech lat z każdą sekundą stawało się wyraźniejsze. Pamiętał już nie tylko słowa, ale i ton, jakim zostały wypowiedziane. Gdy Godfrey Stone zadzwonił do niego tamtej nocy, był zdyszany, jakby biegł, a w jego głosie słychać było nutkę paniki.
—  Dobranoc wszystkim — powiedział Blaine.
Wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Wokół nie było nikogo. Wszystkie drzwi były pozamykane, chociaż w niektórych pomieszczeniach paliły się światła. Na korytarzu było pusto i cicho. Nawet jednak ta cisza i pustka wydawały się tętnić życiem, jakby wszyscy pracownicy Fishhooka stali na straży. Jakby cały ten potężny kompleks nigdy nie spał — jakby we wszystkich tych laboratoriach i placówkach badawczych, fabrykach i uniwersytetach, pracowniach projektowych, obszernych bibliotekach, repozytoriach i całej reszcie nikt nigdy nie zmrużył oka.
Blaine stał przez moment i się zastanawiał. Wszystko to było bardzo proste. Mógł stąd wyjść i nikt by go nie zatrzymał. Mógł wsiąść do swojego samochodu stojącego na parkingu zaledwie pięć przecznic dalej, a potem ruszyć na północ, do granicy. Jednak powiedział sobie, że to byłoby zbyt proste i przewidywalne. Zbyt oczywiste. Ci z Fishhooka odgadliby, że właśnie to zrobi.
I było jeszcze coś — dręcząca myśl, uporczywa i okropna wątpliwość: czy naprawdę musi uciekać?
Pięć osób w ciągu trzech lat od ucieczki Godfreya Stone’a — czy to wystarczający dowód?
Pomaszerował korytarzem, w myślach rozważając możliwości, choć dobrze wiedział, że nie ma miejsca na wątpliwości. Jakiekolwiek mogłyby się pojawić, wiedział, że ma rację. Lecz racja jest produktem intelektu, a wątpliwość ma emocjonalne podłoże.
Przyznał w duchu, że wszystko sprowadza się do jednego: nie chciał uciekać od Fishhooka. Lubił tu być, lubił swoją pracę i nie chciał jej porzucać.
Jednak przezwyciężył te wątpliwości już wiele miesięcy wcześniej. I podjął decyzję. Gdy przyjdzie czas, odejdzie. Nieważne, jak bardzo będzie chciał zostać, rzuci wszystko i ucieknie.
Ponieważ Godfrey Stone wiedział i kiedy podjął -rozpaczliwą próbę ucieczki, poświęcił chwilę, żeby do niego zadzwonić — nie poprosił o pomoc, ale go ostrzegał.
—  Shep — powiedział, ciężko dysząc, jakby biegł. — Shep, słuchaj mnie i nie przerywaj. Jeśli kiedyś staniesz się obcym, natychmiast wiej. Nie zwlekaj ani minuty. Po prostu wiej.
A potem rozległ się trzask odkładanej słuchawki i zapadła cisza.
Blaine pamiętał, że stał tam z telefonem w dłoni.
—  Tak, Godfrey — powiedział do ciszy na końcu linii. — Tak, Godfrey, zapamiętam. Dziękuję i życzę szczęścia.
Nie otrzymał żadnej innej wiadomości. Godfrey Stone już nigdy więcej do niego nie zadzwonił.
Jeśli kiedyś staniesz się obcym, powiedział. A teraz Blaine stał się obcym, ponieważ czuł w sobie tę obcość, niczym drugie ja kryjące się w jego mózgu. I właśnie w taki sposób stał się obcym. A co z innymi? Z pewnością nie wszyscy oni spotkali Różowość pięć tysięcy lat świetlnych stąd. Na ile sposobów człowiek może stać się obcym?
Fishhook odkryje, że on stał się obcym. Tego nie da się uniknąć. Dowiedzą się, kiedy przejrzą taśmy. A wtedy go zamkną i napuszczą na niego szperacza — bo choć taśmy dowiodą, że stał się obcym, to nie powiedzą w jaki sposób ani w jakim stopniu. Szperacz będzie rozmawiać z nim przyjaźnie, a nawet współczująco, przez cały czas usiłując wygrzebać z jego umysłu obcego — wyciągnąć go z ukrycia i ustalić, czym jest.
Dotarł do windy i naciskał guzik, gdy otworzyły się drzwi w głębi korytarza.
—  Och, Shep, to ty — powiedział stojący w nich mężczyzna. — Usłyszałem, jak idziesz korytarzem. Zastanawiałem się kto to.
Blaine odwrócił się do niego.
—  Dopiero co wróciłem — rzekł.
—  Może wpadniesz na chwilę? — zaprosił go Kirby Rand. — Właśnie miałem otworzyć butelkę.
Blaine wiedział, że nie powinien się wahać. Musi skorzystać z zaproszenia i wypić parę drinków albo zdecydowanie odmówić. Jeśli zdecydowanie odmówi, Rand nabierze podejrzeń. Ponieważ podejrzenia to jego specjalność. Rand jest szefem ochrony Fishhooka.
—  Chętnie — powiedział z udawaną beztroską. — Ale tylko na moment. Dziewczyna. Nie powinienem kazać jej czekać.
Ten wykręt, powiedział sobie, powinien zapobiec zaproszeniu na kolację lub na wspólne oglądanie jakiegoś występu.
Usłyszał odgłos nadjeżdżającej windy, ale już od niej odszedł. Niczego innego nie mógł zrobić. To była niepożądana zwłoka, ale nic nie mógł na to poradzić.
Gdy przeszedł przez drzwi, Rand przyjacielsko klepnął go w ramię.
—  Jak podróż?
—  Bez najmniejszych problemów.
—  Jak daleko?
—  Jakieś pięć tysięcy lat.
Rand pokiwał głową.
—  Pewnie to głupie pytanie — rzekł. — Teraz wszystkie podróże są dalekie. Te bliskie chyba już się nam skończyły. Za sto lat będziemy się wyprawiać na dziesięć tysięcy.
—  Żadna różnica — powiedział Blaine. — Wyruszasz i jesteś tam. Odległość wydaje się bez znaczenia. Może będziemy odczuwać skutki różnicy czasu, gdy zaczniemy podróżować jeszcze dalej. Do drugiej połowy galaktyki. Chociaż pewnie nawet i wtedy nie.
—  Tak uważają teoretycy — rzekł Rand.
Przeszedł do stojącego na drugim końcu gabinetu biurka i podniósł stojącą tam butelkę. Odkręcił zakrętkę.
—  Wiesz, Shep — powiedział — mamy fantastyczną robotę. Przyzwyczajamy się do tego i czasami bywa męcząca. Mimo to jest fantastyczna.
—  Tylko że stała się możliwa tak późno — rzekł Blaine. — Tak długo nie dostrzegaliśmy tej możliwości. Mieliśmy ją cały czas i nigdy z niej nie korzystaliśmy. Ponieważ to było niepraktyczne. I takie fantastyczne. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Już starożytni otarli się o to, ale nie potrafili tego zrozumieć. Uważali, że to czary.
—  Wiele osób nadal tak uważa — przypomniał Rand. Znalazł dwie szklaneczki i wyjął lód z wbudowanej w ścianę lodówki. Nalał spore porcje.
—  Napij się — zachęcił, wręczając Blaine’owi szklaneczkę, i opadł na fotel za biurkiem. — Usiądź — powiedział. — Aż tak ci się nie spieszy. I dużo się traci, pijąc na stojąco.
Blaine usiadł.
Rand wygodnie się usadowił i położył nogi na biurku. Zostało nie więcej jak dwadzieścia minut!
A siedząc tam ze szklaneczką w dłoni, w tej chwili ciszy, nim
Rand znów przemówił, Blaine ponownie miał wrażenie, że słyszy puls tego ogromnego tworu, jakim był Fishhook. Jakby ten był rozumną istotą leżącą tu w północnym Meksyku w objęciach matki Ziemi, jakby miał serce, płuca i liczne tętnice, których pulsowanie można było usłyszeć.
Twarz siedzącego za biurkiem Randa przybrała dobroduszny wyraz.
—  Wy, chłopaki, macie świetną zabawę — powiedział. — Czasem wam zazdroszczę.
—  Taka praca — powiedział ostrożnie Blaine.
—  Dziś byłeś pięć tysięcy lat stąd. Coś ci to dało.
—  Zapewne trochę satysfakcji — przyznał Blaine. — Intelektualny dreszczyk wywołany świadomością, gdzie się było. Chociaż ta podróż była lepsza niż zwykle. Chyba natrafiłem na jakąś formę życia.
—  Opowiedz — zachęcił Rand.
—  Nie ma o czym. Znalazłem to, kiedy kończył mi się czas. Nie zdążyłem niczego zdziałać, zanim ściągnięto mnie z powrotem. Musisz coś z tym zrobić, Kirby. To bywa cholernie krępujące.
Rand pokręcił głową.
—  Obawiam się, że to niemożliwe — rzekł.
—  Powinniście nam dać trochę swobody — nalegał Blaine. — Ramy czasowe nie powinny być takie sztywne. Trzymacie tam człowieka przez całe trzydzieści godzin, chociaż nie ma żadnego sensownego powodu, żeby tam był. A potem ściągacie go z powrotem, gdy jest bliski odkrycia czegoś.
Rand uśmiechnął się do niego.
—  Tylko nie mów mi, że nie możecie tego zrobić — powiedział Blaine. — Nie udawaj, że to niemożliwe. Fishhook ma całą armię naukowców gotowych…
—  Och, zapewne to jest możliwe — powiedział Rand. — Po prostu lubimy mieć wszystko pod kontrolą.
—  Boicie się, że ktoś tam zostanie?
—  Być może — odparł Rand.
—  I po co? — spytał Blaine. — Tam nie jesteś człowiekiem.
Tylko ludzkim umysłem uwięzionym w sprytnej maszynie.
—  Podoba nam się tak, jak jest — rzekł Rand. — A poza tym wy, chłopaki, jesteście cenni. Musimy podejmować odpowiednie środki bezpieczeństwa. Co by było, gdybyś utknął pięć tysięcy lat od domu? Lub gdyby coś się stało i straciłbyś kontrolę nad maszyną? Stracilibyśmy cię. Dlatego powrót jest automatyczny. Kiedy was wysyłamy, wiemy, że wrócicie.
—  Zbyt wysoko nas cenicie — powiedział sucho Blaine.
—  Wcale nie — odparł Rand. — Czy zdajesz sobie sprawę, ile w ciebie zainwestowaliśmy? Czy wiesz, ilu kandydatów odrzucamy, zanim znajdziemy jednego, którego możemy użyć? Takiego, który jest telepatą i w pewien szczególny sposób potrafi się teleportować, człowieka tak zrównoważonego, że wytrzyma wstrząs wywołany niektórymi rzeczami, które tam odkryje, a ponadto potrafiącego być lojalnym wobec Fishhooka.
—  Kupujecie tę lojalność — przypomniał Blaine. — Nikt z nas nigdy się nie skarżył, że za mało płacicie.
—  Nie o tym mówię — rzekł Rand — i dobrze o tym wiesz. Ciekawe, zapytał w myślach Blaine, jakie ty masz kwalifikacje na ochroniarza. Mogło nią być szperanie, czyli zdolność czytania w cudzych myślach, ale przez te wszystkie lata ich znajomości nigdy nie znalazł nawet cienia dowodu, że Rand jest szperaczem. Gdyby nim był, to po co trzymałby w swoim wydziale ludzi, którzy nic nie umieli poza czytaniem w myślach? —  Mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego nie dacie nam trochę kontroli nad czasem — powiedział Blaine. — Mogli-byśmy…
—  A ja nie rozumiem dlaczego miałbyś się tym przejmować — skontrował Rand. — Wrócisz na tę swoją wspaniałą planetę. Wznowisz przerwaną misję.
—  Oczywiście, że tam wrócę. Przecież ja ją znalazłem, nieprawdaż? Tak więc jest jakby moja.
Dopił drinka i odstawił szklaneczkę na biurko.
—  No cóż, idę — rzekł. — Dzięki za drinka.
—  Oczywiście — odparł Rand. — Nie zatrzymuję cię. Będziesz jutro?
—  O dziewiątej — rzekł Blaine.


Dodano: 2022-07-07 10:44:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS