NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Możdżeń, Konrad - "Chodź ze mną"
Wydawnictwo: Vesper
Data wydania: Wrzesień 2020
ISBN: 978-83-7731-366-4
Oprawa: twarda
Format: 140x205 mm
Liczba stron: 530
Cena: 54,90 zł



Możdżeń, Konrad - "Chodź ze mną"

Prolog

Breslau, rok 1924, luty
Struga lepkiej posoki spłynęła mu między palcami. Rozejrzał się, czy przypadkiem nikt go nie widzi i oblizał dłoń. Wiedział, że nie powinien tego robić, że mogło się to dla niego źle skończyć. To było jednak silniejsze od niego – niemożliwe do opanowania. Jakiś wewnętrzny, pierwotny instynkt zmuszał go do tego za każdym razem. Lubił czuć w ustach ten metaliczny posmak.
Mlasnął z lubością i ściągnął palcem jeszcze kilka kropel z ostrza trzymanego tasaka. Wtedy usłyszał zbliżające się kroki. Wzdrygnął się i otarł w fartuch wierzch dłoni wilgotny wciąż od jego własnej śliny. Twarde podeszwy stukały w posadzkę coraz głośniej. Ktoś się zbliżał. Poprawił uchwyt na rękojeści tasaka, uniósł go i opuścił z hukiem.
Wtedy usłyszał głos.
– Günter, na rany boga, streszczaj się, chłopie! – powiedział z wyraźnym przejęciem niewysoki mężczyzna w średnim wieku. Miał na sobie śnieżnobiały fartuch i kucharską czapkę. Stał przez chwilę, przyglądając się młodemu kuchcikowi sprawiającemu cielęcą tuszę. Zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem zakręcił sumiastego wąsa tak, aby jego owal był nienagannie symetryczny, po czym dodał: – Zaraz nadejdą nowe zamówienia! Ile jeszcze się będziesz nad tym mięsem modlił?
– Proszę wybaczyć, panie Brecht – mruknął pokornie Günter i przyspieszył ruchy. – Za sekundę wszystko będzie gotowe.
– No, ja myślę! Do roboty! – warknął szef kuchni i odszedł. Młody kucharz skupił się na pracy i po kilkunastu sekundach miał przed sobą elegancko podzielone porcje mięsa. Reprymenda szefa wyrwała go z zamysłu. Jego rozkojarzony umysł wrócił do wielkiej kuchni pełnej kręcących się w niej pracowników. Znów stał się członkiem armii ludzi przyodzianych w białe stroje, którzy jak pracowite mrówki uwijali się przy robocie.
Ponaglające słowa Klausa Brechta sprawiły, że Günter wrócił ze świata majaków. Znów buchały wokół niego kłęby pary, a na wielkich palnikach podskakiwały niezliczone garnki. Brzęczały sztućce, skwierczał rozgrzany olej i pluskała woda w drewnianych baliach, a zza niewielkiego okienka co chwilę rozlegały się nawoływania kelnerów zgłaszających kolejne zamówienia.
Turkot gastronomicznej maszynerii rozbrzmiał na nowo w uszach młodego kucharza, który od niedawna pracował w Goldenes Kalb – jednej z najbardziej ekskluzywnych restauracji w Breslau.
Po kilku minutach perfekcyjnie przycięte kawałki cielęciny wylądowały na żeliwnej patelni w towarzystwie roztopionego masła. Sprawnie podrzucone i obrócone w powietrzu spadły na rozgrzany metal, by podpiec się jeszcze kilka chwil, po czym wraz z parującym sosem spłynęły na talerz i zaległy na kopczyku puszystego, ziemniaczanego purée. Czyjaś dłoń z należytą dokładnością uzupełniła tę kompozycję o słuszną porcję blanszowanej fasolki. Talerz gotowy do wydania znalazł się w końcu na długim, drewnianym blacie w towarzystwie kilku sobie podobnych.
– Ósemka do wyjścia – oznajmił czyjś głos.
Na tę właśnie komendę czekał od kilku minut zniecierpliwiony kelner Fritz. Sprężystym krokiem zbliżył się do specjalnego okna, przez które wydawano gotowe posiłki. Poprawił białe rękawiczki i z należytym pietyzmem umieścił trzy talerze na ogromnej metalowej tacy.
Wtedy właśnie ich spojrzenia się spotkały.
A żeby cię krew nagła zalała, ty parchaty świński ryju, złorzeczył w myślach Günter, spoglądając na kelnera odbierającego zamówienie.
Obaj pracowali tu od niedawna i od pierwszego spotkania szczerze się znienawidzili. Nie byli w stanie tego przyznać, ale sami nie wiedzieli dokładnie, co jest powodem ich wzajemnej niechęci. Nie byli w stanie się nawzajem znieść. Kierowani jakąś niewytłumaczalną, antagonizującą siłą, za wszelką cenę starali się dowieść wyższości pełnionych ról. Gardzili sobą, a ta wzajemna niechęć była regularnie podsycana złośliwymi uwagami, którymi raczyli się za każdym razem podczas wspólnych zmian.
– Czego się gapisz? – rzucił w stronę Fritza, sprawdziwszy wcześ­ niej, czy przypadkiem nie usłyszy tego pan Brecht. Szef kuchni nie znosił takich zachowań w pracy. Uważał, że ujawnianie prywatnych konfliktów i niechęci w kuchni jest wysoce niestosowne i źle wpływa na pracownicze morale.
Kelner tego nie usłyszał, ale domyślił się doskonale, co ma mu do przekazania kolega z kuchni. W odpowiedzi uśmiechnął się tylko cwaniacko, puścił oko i zniknął za dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi na główną salę.
Günter prychnął i wrócił na swoje stanowisko. Nie znosił tego wypacykowanego elegancika w białych rękawiczkach.
– Ma się za nie wiadomo kogo, a tak naprawdę to dobrze do trzech nie umie zliczyć – zwykł powtarzać młody kucharz podczas rozmów z kolegami. – Ja to się na fachu znam, a przy mięsie to u nas od pokoleń się robi – zaznaczał za każdym razem, a im większa była liczba wypitych przez niego kufli piwa, z tym większym patosem opowiadał o masarskich tradycjach swojej rodziny.
Zdarzało mu się koloryzować, ale jego rodzina rzeczywiście była dobrze znana w Breslau. Ojciec Güntera, Horst Manz, był jednym z kierowników produkcji w Rzeźni Miejskiej przy Frankfurter Strasse – jednym z największych i najnowocześniejszych tego typu obiektów w Europie.
Młodszy z rodu Manzów poszedł jednak nieco inną drogą i postanowił zostać kucharzem. Terminował u kilku znanych lokalnie szefów kuchni, aż w końcu udało mu się spełnić jedno z największych marzeń – rozpocząć pracę w poważnej i ekskluzywnej restauracji.
Goldenes Kalb spełniał jego oczekiwania w każdym calu. Piorunujące wrażenie robił na Günterze nowoczesny sprzęt gastronomiczny, który za niemałe pieniądze nabył właściciel lokalu. Młody kucharz z namaszczeniem przygotowywał doskonałe produkty, zwłaszcza najlepszej jakości mięso, którego, o dziwo, nigdy nie brakowało, pomimo wielkiego kryzysu trawiącego cały kraj. Przygotowywanie ekskluzywnych potraw i praca pod okiem wielkiego mistrza Klausa Brechta sprawiały, że Günter czuł się panem świata. Może nie całego, ale przynajmniej tego swojego, małego świata marzeń i aspiracji.
Tymczasem Fritz Waitz, niewzruszony niemą obelgą, którą posłał mu kucharz, ruszył w stronę stolika, za który był odpowiedzialny. Wkroczył na główną salę i skierował się w stronę jednej z wnęk umieszczonych pod ścianą. Pracował tu od niedawna i wciąż nie mógł nacieszyć oka pięknem otaczających go wnętrz. Dziesiątki przyozdobionych stolików, pełnych drogiej zastawy, przypominały maleńkie statki płynące ogromną flotyllą po oceanie połyskującego parkietu. Z jednej strony głównego pomieszczenia, na specjalnym podeście było miejsce dla zespołu, które tego wieczoru zajmował kwartet smyczkowy. Po stronie przeciwnej rozciągała się długa lada dębowego kontuaru, za którą uwijali się dostojnie wystrojeni barmani. Spod sufitu zwisały pękate żyrandole, odbijające padające na nie światło elektrycznych lamp. Najlepszy wybór alkoholi, doskonale wyszkolona obsługa, wyrafinowane ozdoby i piękne obrazy, których pełno było na ścianach tego podziemnego przybytku, zapierały dech w piersiach wszystkim gościom, nawet tym o wygórowanych wymaganiach.
Niewiele brakowało restauracji Goldenes Kalb do takich miejsc jak Etablissement Schiesswerder lub Wappenhof. Lokal, w którym pracował Fritz, był znacznie mniejszy od tamtych gigantów wiodących bezdyskusyjny prym w Breslau. Miał za to inną zaletę – cieszące się najlepszą renomą jedzenie, a zwłaszcza dania z cielęciny, która ostatnimi czasy była niezwykle trudna do zdobycia.
Waitz dotarł wreszcie do stołu numer osiem zajmowanego przez młode małżeństwo z dziesięcioletnim na oko synkiem. Kelner z gracją rozstawił przed gośćmi parujące talerze i raz jeszcze pogratulował wyboru opartego na jego własnej rekomendacji. Wysłuchawszy pochlebnej opinii od szpakowatego dżentelmena, ukłonił się pięknie i ruszył w stronę kuchni.
– Przepraszam, czy można? – usłyszał, przemykając pomiędzy stolikami.
Fritz obrócił się i skłonił głowę przed dwoma starszymi panami zajmującymi miejsce w centralnej części sali.
– Oczywiście. W czym mogę szanownym panom służyć?
– Poprosimy jeszcze jedną butelkę Gold Wassera – odpowiedział jeden z gości, wskazując kelnerowi na flaszkę, którą zdążyli już opróżnić.
– Ma się rozumieć – odparł Waitz, błyskawicznie omiótł wzrokiem stolik i zabierając opróżnioną butelkę, zapytał: – Czy może życzą sobie panowie coś jeszcze do jedzenia? Pozwolę sobie zarekomendować tatar wołowy lub cielęcy gulasz według autorskiego przepisu szefa kuchni.
Mężczyźni nachylili się ku sobie i wymienili kilka krótkich zdań. W końcu ten drugi, który dotychczas w milczeniu nabijał fajkę świeżą porcją tytoniu, rzekł:
– Póki co dziękujemy. Może później. – Gość uśmiechnął się i wrócił do swojego zajęcia.
– Oczywiście. – Kelner ukłonił się i skierował w stronę baru.
Po chwili wrócił do starszych gości, rozlał do pustych kieliszków zmrożony likier, a butelkę postawił na świeżo rozłożonej serwetce. Wtedy poczuł, że ktoś wsuwa mu coś do ręki. Wzdrygnął się i spojrzał w dół. W jego dłoni odzianej w białą rękawiczkę spoczywał banknot o nominale, który wprawił Waitza w zakłopotanie. Właśnie dostał napiwek w wysokości dwóch całych dni swojej pracy.
Najpiękniej, jak umiał, podziękował jednemu ze zwolenników Gold Wassera, po czym odszedł zarumieniony. Przechodząc obok stolików zajętych przez zadowolonych gości, pomyślał, że naprawdę kocha tę pracę.
Zanim zniknął za drzwiami zaplecza, rzucił okiem w stronę trzyosobowej rodziny, którą obsłużył przed chwilą. Chłopiec w niebieskim sweterku siedział obok mamy i zajadał zaserwowane przez Fritza cielęce zrazy. Mały pałaszował, jakby nigdy nic lepszego nie jadł, a gęsty sos spływał mu po pyzatych policzkach.
Waitz westchnął i upewnił się, że otrzymany napiwek spoczywa bezpiecznie w kieszeni jego fraka.
To jest piękne, pomyślał, ustawiając na tacy kolejne talerze. Mało jest rzeczy, które potrafią człowieka uszczęśliwić tak, jak dobre jedzenie. No, chyba że serwowanie komuś tego właśnie jedzenia. Coś wspaniałego, stwierdził w myślach i ruszył na salę.
Ze wspaniałego samopoczucia nie wytrąciło go nawet niechętne spojrzenie Güntera Manza zerkającego znad swojego stanowiska w kuchni.

I

13 sierpnia 1895
Jest upalne lato, a ja znów piszę. Ze wstydem muszę przyznać, że z moim pamiętnikiem jest trochę jak z Bogiem. Przypominam sobie o nim tylko w trwodze. Pisałem kiedyś, gdy byłem dzieckiem. Wtedy czułem się osamotniony. Nie miałem przyjaciół, a w szkole szło mi źle. W domu raczej też nie było wesoło. Wtedy pisałem dużo. Nawet nie wiem, gdzie są teraz moje spisane dawno temu wspomnienia. Pewnie przepadły gdzieś, może ojciec nimi napalił w piecu. Więcej już jednak tego nie zrobi. Umarł. Chwilę później umarła też i matka. Zostaliśmy sami z bratem. On dostał dom, a ja pieniądze ze spadku. Źle się dogadujemy. Pewnie długo tu już nie zostanę. Gdziekolwiek bym poszedł, pamiętnik zabiorę ze sobą. Czuję, że bardzo mi się przyda.

21 lutego 1897
Stało się. Moje relacje z bratem stawały się coraz gorsze. Dom i całe gospodarstwo, choć całkiem duże, okazały się za ciasne dla nas dwóch. Opuściłem rodzinną ziemię i zamieszkałem w Münsterberg przy Teichstrasse. Kupiłem dom. Dość stary, ale całkiem duży. Mam niedużą działkę, ogródek i szopę. Niedaleko jest małe bajoro. Teraz trwa zima i skuwa je lód, ale latem można będzie się w nim kąpać. Nie znam tu prawie nikogo. Ludzie dziwnie na mnie patrzą. Jestem dlanich obcy. Pisanie wciąż mi pomaga. Łatwiej przeżywać tę samotność. Przed wyjazdem próbowałem odnaleźć mój stary pamiętnik. Nie udało mi się.

3 kwietnia 1897
Powoli przyzwyczajam się do nowego miejsca. Wiosna w tym roku jest wspaniała. Moje małe bajoro jednak nie nadaje się do pływania. Jest płytkie i błotniste, ale to nic. I tak miło posiedzieć przy nim i pomoczyć nogi. Rozmawiałem już z kilkoma sąsiadami. Okazali się całkiem miłymi ludźmi. Chodzę do kościoła. Parę razy gawędziłem też z ojcem Matthiasem. Zacny z niego człowiek i wspaniały duchowny. Myślę, że się polubimy.

1

Wrocław, rok 2015, maj
Tego poranka Dariusz Drzewiecki obudził się wcześniej, niż planował. Odrzucił kołdrę, ziewnął i przetarł oczy. Przez chwilę leżał i patrzył w sufit. Oddychał powoli, głęboko, a z wypuszczeniem powietrza czekał dwie sekundy. Ten sposób polecił mu kiedyś kolega. Trzeba dać sercu i mózgowi czas na rozbudzenie. Niech odetchną. Zawsze potem będzie im łatwiej wystartować w nowy, piękny dzień, mawiał.
Zerknął na zegarek, tak dla pewności. Trochę czasu jeszcze zostało. Cyfry budzika układały się w godzinę ósmą pięćdziesiąt pięć. Obrócił się. Marty już nie było. Pozostały po niej jedynie zmięta pościel i zapach rozgrzanego ciała. Lubił się do niej przytulać o poranku i czuć jej ciepło. Dziś to się nie udało.
Pstryknął przycisk budzika, by ten za kilka minut nie przyprawił go o zawał, przypominając o przykrym obowiązku codziennego wstawania. Poczłapał do okna i podniósł żaluzje. Do pokoju wdarły się promienie majowego słońca. Miasto od dawna już nie spało. Ulica Hallera zdążyła zakorkować się całkowicie. Ktoś krzyknął, w oddali rozszczekały się psy zaniepokojone posykiwaniem miejskiego autobusu. Chmary młodych ludzi obwieszonych torbami i plecakami gnały w każdą możliwą stronę. Dariuszowi zdawało się, że nawet przez zamknięte okno zawieszone sześć pięter ponad poziomem ulicy jest w stanie usłyszeć wesoły brzęk butelek, które zalegały obok książek i zeszytów.
Kilku starszych panów przysiadło na skwerku, racząc się piwem. Gdzieś z dala syrena karetki grała swoją symfonię przy wtórze warczących młotów pneumatycznych. Tętniące życiem wrocławskie Krzyki kraśniały zalane młodym słońcem.
Widok ten niezmiennie wprawiał Dariusza w dobry humor. Nie inaczej było i dzisiaj. Sprawdził telefon. Nikt nie dzwonił, żadnych wiadomości. I dobrze. Nastawił czajnik z wodą i wszedł do łazienki. Stojąc przed lustrem, spoglądał na swoją czterdziestoletnią twarz. Spod rzadkich, zmierzwionych przez noc włosów prześwitywały placki łysiny. Kwestia odpowiedniej fryzury – nic poważnego. Choć skórę na twarzy coraz wyraźniej znaczyły głębokie bruzdy zmarszczek, w jego oczach wciąż jaśniały iskry świadczące o determinacji i zdecydowaniu.
Nie miał złego dzieciństwa. Był jedynakiem w prostej, kochającej się rodzinie. Ojcu nie można było odmówić smykałki do interesów. Za komuny był kierownikiem jednej z większych restauracji w centrum Wrocławia, a na początku lat dziewięćdziesiątych postanowił wykorzystać warunki, jakie dawały czasy dzikiego, raczkującego kapitalizmu, zapożyczył się u kogo się dało i otworzył własną knajpę. Początki były ciężkie, ale na przełomie wieków jego lokal stał się jednym z popularniejszych w mieście. Darek miał wtedy nieco ponad dwadzieścia pięć lat i pracował u ojca jako zaopatrzeniowiec. Czas leciał, życie płynęło dalej i konkurencja zaczęła deptać im po piętach. Mimo to jakoś dawali radę, ale w 2010 roku trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: firma Drzewieckich lata świetności miała już za sobą. Zbliżało się nieuniknione. Na domiar złego ojciec zmarł, a cały biznes i zarządzanie nim spadło na barki Dariusza. Jak się okazało, pod jego kierownictwem interes znów stanął na nogi. Nowy właściciel poczuł wiatr w żaglach i ruszył naprzeciw zmieniającym się oczekiwaniom wrocławskiej klienteli. Restaurację zamienił w knajpę z muzyką na żywo. Dzień w dzień odbywały się tam koncerty. Od metalu po jazz. Można było zjeść, napić się i potańczyć. Pomysł wypalił w stu procentach. Renoma prowadzonego przez niego przybytku wzrosła na tyle, że z czasem musieli odmawiać niektórym zespołom chcącym u nich zagrać. Problemem okazał się również zbyt mały lokal. Dla Dariusza stało się jasne, że trzeba rozejrzeć się za czymś bardziej odpowiadającym jego potrzebom. Metodycznie przeszukiwał ogłoszenia i zdaje się, że w końcu znalazł idealne miejsce. Była to prawdziwa okazja, wręcz nie do odrzucenia. Agencja Mienia Wojskowego chciała pozbyć się fantastycznie umiejscowionego lokalu niedaleko rynku – ogromnej piwnicy dziewiętnastowiecznego gmachu Nowej Giełdy. Przy ulicy Krupniczej na nowego właściciela czekał podziemny system pomieszczeń z obszerną salą usytuowaną w centralnej części. Tym nowym właścicielem miał zostać Dariusz Drzewiecki i to właśnie dziś miał podpisać umowę kupna.
Chlusnął sobie w twarz zimną wodą. Krew w żyłach zaczęła krążyć szybciej.
Dziś wchodzimy na wyższy poziom, powtarzał sobie w myślach. To będzie wielki dzień!
Odziany w puchaty szlafrok wkroczył do kuchni i zaparzył sobie kawy. Z parującym kubkiem przeszedł do pokoju, który od kilku lat pełnił funkcję gabinetu. Śniadania nie jadł. Był zbyt przejęty. Czuł, że żołądek skurczył mu się jak zaciśnięta pięść boksera. Podniósł żaluzje, stopą przyciągnął fotel i zasiadł przy szerokim biurku. Normalnie na jego blacie walały się w nieładzie zapisane pospiesznie karteczki, wizytówki otrzymane od przedstawicieli handlowych i cała masa innych, mniej lub bardziej potrzebnych szpargałów. Dziś ta mieszanka kancelaryjnych śmieci została zepchnięta na boki, a w centralnej części leżała tekturowa teczka.
Kubek z niedopitą kawą wylądował na parapecie. Darek przygładził wilgotne jeszcze włosy, by nadać im kształt, jaki miały utrzymać przez resztę dnia. Spojrzał na telefon. Miał jeszcze godzinę do wyjścia. Ostatni raz przystąpił do przeglądania otrzymanych w zeszłym tygodniu dokumentów. Rzucił okiem na ogólny plan budynku, a przede wszystkim piwnicy, której wykupem był zainteresowany. Przypomniał sobie historię lokalu, który niegdyś się tam znajdował, i w myślach powtarzał jego nazwę: Goldenes Kalb, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „złote cielę”. Wiedział, że przed wojną stołowali się tam i bawili najznamienitsi obywatele Breslau – dygnitarze, przedsiębiorcy, handlarze, oficerowie Wehrmachtu i SS. Jadło i napitki były z najwyższej półki. Zwyczajni obywatele mogli jedynie pomarzyć o oferowanych tam rarytasach. Poza wielkomiejską elitą gromadziły się tam również najbardziej ekskluzywne kurtyzany świadczące usługi, o jakich nie śnili nawet najbardziej zwyrodniali wykolejeńcy. Dobra zabawa i jedzenie, a wszystko to w rytm wesołej muzyki.
Tak było kiedyś, a Dariusz Drzewiecki postawił sobie za cel przywrócenie zapomnianemu lokalowi jego dawnego blasku. Czasy komuny zamieniły podziemia Nowej Giełdy w surowy, zapuszczony pustostan, jednak już niebawem atmosfera beztroskiej hulanki miała powrócić tam, gdzie było jej miejsce.
Zamknął teczkę i wsunął ją do aktówki. Przebrał się w codzienny strój – ciemne dżinsy, skórzane buty i wpuszczony w spodnie czarny Tshirt. Z ulubionej ramoneski zrezygnował; termometr za oknem pokazywał dwadzieścia trzy stopnie, a nie chciał się spocić w tak ważnym dniu. W dodatku rozgrzewało go podniecenie. Dzwoniąc po taksówkę, aż drżał z ekscytacji.
Długo nie czekał. Ledwo zdążył zawiązać buty i zgarnąć ze stołu aktówkę z dokumentami, a telefon zawibrował, informując, że kierowca już czeka. Przez okno poruszającego się w ślimaczym tempie samochodu obserwował mijane budynki, drzewa i skwery, a oczami wyobraźni rozglądał się po ceglanych wnętrzach lokalu, który już niebawem miał być jego.
Tyle możliwości, tyle pomysłów. To nie może się nie udać.
O jedenastej piętnaście byli na miejscu. Rzucił kierowcy trzy banknoty dziesięciozłotowe, nie żądając reszty. Miał dobry humor. Do spotkania pozostało jeszcze piętnaście minut, które poświęcił na przechadzkę wokół monstrualnego gmachu. Budynek wyglądał, jakby nikt o nim nie pamiętał. Otoczony wyremontowanymi, eleganckimi kamienicami prezentował się ponuro. Przypominał zepsuty ząb tkwiący w szeregu białych i zdrowych. Tynk sypał się z każdej strony, a zardzewiałe rynny kołysały się bujane wiatrem, który wpadłszy przez powybijane okna, ze świstem hulał po pustych salach.
Pchnął żeliwną bramę i wkroczył na dziedziniec, rozgarniając butami sterty zgniłych liści. Szeleściły porzucone reklamówki i najróżniejsze papiery. Gdzieniegdzie walały się dawno już opróżnione puszki i butelki.
Urzekła go zaskakująca cisza. Choć ruchliwa ulica Krupnicza ciągnęła się zaraz za wejściową bramą, to tu, w jakiś magiczny sposób, nie docierał rumor pędzących aut, tramwajów i pokrzykujących przechodniów. W powietrzu czuć było swąd starego drewna, butwiejącej roślinności i wilgoci. Kilkanaście metrów dalej, za płotem i wiodącą wzdłuż niego ścieżką, trwała w bezruchu martwa fosa.
Jej widok i zapach wywoływały u Dariusza nieprzyjemny dreszcz. Samo wspomnienie zielonkawej, cuchnącej i brudnej wody sprawiało, że robiło mu się niedobrze. Bał się. Przypomniał sobie coś, o czym za wszelką cenę starał się zapomnieć.
Tym razem również nie chciał dać się ponieść wyobraźni. Ze wszystkich sił starał się powstrzymać uporczywie napływające wspomnienia. Wytężył umysł, aby odeprzeć niepokojące myśli.
– Tylko nie to… – mruknął do siebie i odwrócił głowę w drugą stronę.
Wtedy usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Spojrzał w stronę wejściowej bramy i ujrzał nadchodzącego mężczyznę ubranego w lekką, nieco przyciasną marynarkę, która z trudem opinała wydatny brzuch. Niski, krępy człowieczek dźwigał pod pachą skórzaną teczkę. Na jego łysinie połyskiwały promienie słońca.
– Dzień dobry. Pan Drzewiecki? – pisnął niepasującym do swojej sylwetki sopranem.
– Tak jest. Zgadza się. Dzień dobry.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Maciej Bartyński, cieszę się, że mogę pana poznać osobiście. Wymienili wcześniej wiele telefonów i niejednego maila, ale nie mieli jeszcze okazji spotkać się w cztery oczy, chociaż skala przedsięwzięcia w zasadzie powinna Drzewieckiego do tego skłaniać.
– Rozumiem, że nadal jest pan zainteresowany.
– Oczywiście. Dokumenty dostałem pocztą – ogólny plan budynku, opis i wzór umowy. Wydaje mi się, że dzisiejsze spotkanie będzie jedynie formalnością.
– Cieszę się. To miejsce jest… – Bartyński zawahał się, jakby szukał odpowiedniego słowa. Wzrokiem uciekł w bok. – Wyjątkowe. Zdecydowanie wyjątkowe. No i z tradycjami, jak już pan zapewne wie.
– Tak. Trochę pogrzebałem i poczytałem.
– No to co? Wchodzimy?
Agent postawił walizę na murku. Pogrzebał w niej i po chwili w jego dłoni zadzwonił pęk masywnych, zaśniedziałych kluczy, jakich od dawna się nie widuje.
– Proszę się nie dziwić. – Bartyński widocznie zauważył uniesione brwi Dariusza. – Ostatni raz te drzwi otwarto w sześćdziesiątym dziewiątym, podczas robienia porządków. Wyniesiono wtedy stąd wszystkie śmieci pozostawione przez Niemców, a później przez Sowietów. Lokal jest gotowy do zajęcia.
– To jest… Matko! Czterdzieści sześć lat! Niesamowite.
– Niesamowite… – Agent powtórzył słowa rozmówcy. – Kawał czasu.
– Nikt się nie włamywał? Nie zalęgły się tu żadne ćpuny czy inne menele?
– Ależ skąd.
– Trudno w to uwierzyć. Przez tyle lat?
– Niby tak, ale niech pan spojrzy na te kłódki. Tu by trzeba specjalny sprzęt przywieźć, żeby je pościągać, a innych wejść nie ma. Z raportu wynika, że w środku wszystko zostało zabezpieczone. Zresztą, zaraz sami się przekonamy.
Odwrócił się i zaczął mocować się z kłódkami, zamkiem i łańcuchem. Chwilę to trwało. Agent był jednak odpowiednio przygotowany. Z torby wydobył pojemnik ze specjalnym płynem, którym dokładnie spryskał wszystkie elementy. Ostukał młotkiem, dmuchnął specjalnym sprayem i po kilku minutach wszystko było gotowe. Ponownie sięgnął do walizy i wyjął dwie latarki. Jedną podał Dariuszowi, który zaczynał wreszcie rozumieć, dlaczego neseser agenta był tak pękaty. Teraz zastanawiał się, co jeszcze Bartyński w nim dźwigał.
Stalowe drzwi zaskrzypiały, a panujący wewnątrz mrok został rozdarty dwoma strumieniami zimnego, ledowego światła. Zawirowały w nich obłoki kurzu i pajęczyn poderwanych z posadzki nagłym powiewem. Woń stęchlizny i wilgoci uderzyła w nozdrza mężczyzn z pełną mocą. Wiek tego miejsca można było odczuć wszystkimi zmysłami. W sumie nic dziwnego. Przez prawie pięćdziesiąt lat zamknięte, nawet szpitalne laboratorium zarosłoby brudem. Wkroczyli w mrok.
– Jednego tylko się obawiam – zaczął niepewnie Bartyński. – Bardzo możliwe, że instalacja elektryczna nie będzie już działać. Tyle czasu minęło.
Podszedł do jednej ze ścian i po chwili poszukiwań odnalazł szafę z rozdzielnią. Rozległo się pstrykanie i chrzęst przekręcanych bezpieczników. Miał, niestety, rację. Jego wysiłki na nic się zdały i nadal tonęli w ciemnościach.
– Trudno, proszę mi wybaczyć tę drobną niedogodność. To już zabytek i będzie potrzebna nowa instalacja.
Drzewiecki zdawał się nie słyszeć jego słów. Jak zahipnotyzowany wodził wzrokiem za snopem światła. Podziwiał kunsztowne łuki ceglanego sklepienia, kolumny, wnęki i elementy dawnych mocowań. Bez słowa ruszył w stronę dębowej lady służącej niegdyś za bar. Zdmuchnął osiadły na niej kurz i przetarł jej powierzchnię dłonią. Blat był w doskonałym stanie. Aż westchnął z zachwytu.
– Piękny, prawda?
Dopiero teraz wrócił do rzeczywistości i skarcił się w duchu za zbyt jawne okazywanie zachwytu. Spojrzał na agenta i przyjął obojętny wyraz twarzy.
– Tak, tak… Ładny. Dobrze zachowany, jak na swój wiek – odparł z udawanym znudzeniem.
– Proszę za mną. Obejrzymy resztę. Uwaga pod nogi. Bartyński, posiłkując się planem budynku, oprowadzał Dariu
sza po podziemiach. Obeszli większość pomieszczeń, zajrzeli praktycznie wszędzie. Drzewiecki z każdą mijającą minutą coraz bardziej przekonywał się do starej piwnicy. Nie przeszkadzał mu fakt, że wnętrze zostało wyczyszczone niemalże do gołych ścian. Macał z namysłem stalowe elementy – pozostałości dawnych urządzeń, przyglądał się niszom, w których kiedyś mogły stać ozdobne ławy. Lubił historię i bardzo ciekawiły go losy przedwojennego Wrocławia. Wiedział, z jakim przepychem dawni mieszkańcy ozdabiali swoje lokale. Przeglądał setki stron internetowych i albumów, w których na starych fotografiach pyszniły się bogate restauracje, hotele i kompleksy kulturalne. Ze starych zdjęć bił blask marmurów, mebli inkrustowanych szlachetnymi metalami i finezyjnie zapętlonych poręczy schodów. Tu musiało być podobnie. Mógł to sobie jedynie wyobrazić, ponieważ po mieszczącej się tu restauracji Goldenes Kalb pozostało niewiele pamiątek – pojedyncze fragmenty dokumentacji towarowej, zabytkowe plany architektoniczne i garść pochlebnych opinii zamieszczonych w ostatnich zachowanych numerach gazety „Schlesische Zeitung”. Poza tym kilka zdjęć, które można było obejrzeć w Internecie. To jednak wystarczyło. Syn doświadczonego restauratora, z sukcesem dbający o otrzymany w spadku rodzinny interes, dobrze wiedział, jaki to miejsce miało potencjał. Kolejne pomysły na aranżację i wykorzystanie tych miejsc dosłownie pchały mu się do głowy. A co jeden, to lepszy.
Weszli za ladę. Przez chwilę stali w miejscu, w którym niegdyś pracowali barmani. Z tej strony kontuaru lokal prezentował się naprawdę okazale. Ściana, na której niegdyś musiały znajdować się półki z alkoholami lub ozdobne lustra, była teraz ogołocona jak wszystkie pozostałe. W jej lewej części widać było wąskie drzwiczki wiodące na zaplecze i właśnie tam udali się teraz obaj mężczyźni. Wewnątrz, równolegle do linii baru, ciągnął się krótki korytarz. Prawa ściana odgradzała to pomieszczenie od miejsca pracy barmanów, po lewej zaś znajdowały się wejścia do trzech niewielkich pokoi. Agent stanął w progu ostatniego z nich, szeroko rozkładając ręce.
– No, to byłoby wszystko. Te pomieszczenia też są puste i wyczyszczone, jak wszystkie pozostałe. W pierwotnym projekcie lokalu tej części nie było. Powstała niedługo przed wybuchem wojny jako magazyn i zaplecze. – Dotknął dłonią szarej gładzi. – Jak pan widzi, niewiele tu zostało poza gołymi ścianami. Ale to chyba dobrze. Nic nie będzie pana ograniczało podczas wcielania w życie nowych pomysłów. – Na twarzy agenta wykwitł jeden z tych uśmiechów, które trzeba starannie ćwiczyć.
– Zgadza się, zgadza się… – Drzewiecki był zachwycony i gotowy do pracy. Już od dłuższego czasu myślał tylko o tym, by sfinalizować transakcję. – Biorę – odparł z uśmiechem i podał dłoń Bartyńskiemu.
Wyszli na dwór. Przed Dariuszem wylądowała gotowa umowa. Przewertował jej treść, choć znał ją już niemal na pamięć, a potem na obu egzemplarzach złożył podpis.
– Doskonale. Jedna kopia dla pana, druga dla mnie. Tutaj jeszcze kopia szczegółowego planu. Jest nieco dokładniejszy od tego, który dostał pan pocztą. Są na nim zaznaczone dawne instalacje wodne i elektryczne. Dokładniej się już nie da.
– Fantastycznie. To już wszystko?
– To już wszystko – potwierdził agent i serdeczny uśmiech ponownie ozdobił jego twarz. – Klucze są pańskie. Proszę.
Wymienili jeszcze kilka uprzejmości i wręczyli sobie wizytówki z obietnicą pozostawania w kontakcie. Kłódki zatrzasnęły się na stalowej bramie. Agent odszedł, zostawiając Drzewieckiego. Nowy właściciel chwilę jeszcze cieszył oko wejściem do podziemi i najbliższą okolicą. Dobrego humoru nie psuł mu nawet zatęchły odór dobiegający z fosy. Zadzwonił po taksówkę i wyszedł na ulicę, zamykając za sobą bramę. Pod pachą trzymał zardzewiałą i nadgryzioną zębem czasu tabliczkę. Napis na niej głosił: TEREN WOJSKOWY. WSTĘP SUROWO WZBRONIONY.

* * *

Nie pojechał do domu. Sukces należało odpowiednio uczcić. Kazał zawieźć się do Wiecznie Żywej – restauracji, którą odziedziczył po ojcu. O tej porze było w niej jeszcze pusto. Za kontuarem powoli kręcił się barman zajęty rozkładaniem dostawy. Przy jednym ze stolików siedziała kelnerka. Na widok szefa zaczęła się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu miotły. Barman wyraźnie przyspieszył pracę.
– Nie udawajcie, że coś robicie – mruknął na przywitanie Drzewiecki.
Humor miał dobry, co pracownicy zauważyli od razu. Rozejrzał się po swoim lokalu i westchnął. Lubił to miejsce. Tu się wszystko zaczęło. Cała jego przygoda z restauratorstwem i gastronomią. Wodził wzrokiem po setkach bibelotów, które zawieszone pod sufitem cieszyły wzrok coraz liczniejszej klienteli. W drugiej, większej sali, gdzie znajdowała się scena, akurat schła podłoga. Z głośników sączył się blues.
– Lej rudą – polecił z uśmiechem na twarzy i usiadł na barowym krześle.
Dopiero kiedy kieliszek stuknął o ladę, barman zapytał:
– A co to się stało, że szef w takim dobrym humorze? Świętujemy coś?
– Powiem ci, Długi… – przerwał, wypił i chuchnął. Gestem poprosił o jeszcze jednego. – Powiem ci, że jest co świętować. – Kelnerka podeszła zaaferowana sytuacją. – Idą zmiany.
– Jakie zmiany? – Długi zmarszczył brwi.
Dariusz wychylił kieliszek i otarł usta dłonią. Nabrał rumieńców, a na czole pojawiły mu się kropelki potu. Uśmiechnął się z przekorą.
– Takie, mój drogi, że niedługo nie będziesz już tutaj pracował. Zapanowała cisza. Nawet melodia w głośnikach ucichła, a prze
rwa między utworami nieznośnie się przeciągała.
– Dlaczego? – Głos barmana zadrżał.
– Nalej jeszcze. Dla was też.
Barman zdawał się nie słyszeć polecenia. Butelka nadal bez ruchu tkwiła w jego dłoni.
– Lej, Długi, nie rób scen.
Trzy pełne kieliszki stanęły na barze.
– Pijemy – zarządził i chlusnął sobie wódką w usta.
Wziął głęboki oddech i z sykiem wypuścił powietrze.
– Ano tak – zaczął i spojrzał pracownikowi w oczy. – Słabo się starasz, obijasz się i jeszcze podwyżkę chcesz. Nic na tobie nie zarabiam. Mam przez ciebie same straty.
Barman stał jak sparaliżowany, a przez jego twarz przetoczył się huragan rozmaitych min i grymasów.
Co on pierdoli? – pomyślał Długi, przypatrując się szefowi z niedowierzaniem. Przeze mnie? Kurwa, przecież to niemożliwe.
Drzewiecki milczał jeszcze chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Poklepał pracownika po ramieniu i oparł się łokciami o ladę.
– Oj, żebyś ty siebie teraz widział. Nie narobiłeś czasem w portki ze strachu? – Znów się roześmiał.
– Nie rozumiem. – Napięcie z twarzy Długiego ustąpiło.
– No i widzisz… Może to i dobrze. Ja tu jestem od myślenia i rozumienia. Ty masz robić swoje. I będziesz. Tyle że nie tutaj.
– A gdzie? – Długi spoglądał to na szefa, to na kelnerkę.
– Otwieram nowy lokal. A w zasadzie, to otwieramy. – Znów spojrzał Długiemu w oczy. – Duża knajpa, duży bar, kuchnia na pełnym wypasie i jeszcze większe koncerty. Będziemy jednymi z najpoważniejszych graczy w mieście. Większe kapele i imprezy tam, mniejsze tutaj. Nie będzie na nas mocnych. Będziesz głównym barmanem. Wyszkolisz sobie ludzi, nauczysz ich roboty. Lokal większy, to i do pensji trochę dojdzie. No i co ty na to? Piszesz się? Czy odpuszczasz?
– No pewnie, że się piszę! – Długi dopiero teraz wypił swoją wódkę. Nawet się nie skrzywił. – Od kiedy?
– Na razie trzeba zrobić generalny remont. Lokal jest pod ziemią
– wyczyszczony do zera. Zostały tylko gołe ściany i masa syfu. Myślę, że potrwa to z pół roku, ale potencjał jest ogromny.
– A co ze mną? – Weronika nieśmiało stanęła przy blacie, blisko szefa.
– To znaczy? – Drzewiecki zmarszczył brwi.
– Zostaję tu, czy też idę na nowe?
– Przecież Długi by się bez ciebie zapłakał. Poza tym, gdzie ja taką drugą kelnerkę znajdę, co?
Dariusz znał się na interesie. Wiedział, że goście poza dobrym jedzeniem i czymś do wypicia potrzebują też odpowiednich doznań wizualnych. Trzeba na czymś oko zawiesić. A przyznać należy, że u Weroniki było na co popatrzeć.
– Tu zatrudnimy nowych ludzi, a wy przeniesiecie się do Goldena…
– Goldena? Tak się będzie nazywała nowa knajpa? – dopytywał Długi.
– Jeszcze nie wiem. Tak mi się powiedziało. Kiedyś, jeszcze przed wojną, była tam restauracja. Ogromna, dla najlepszych i najbogatszych. Nazywała się Goldenes Kalb, czyli Złote Cielę. Serwowali tam najlepszą cielęcinę i pewnie stąd właśnie nazwa. Trzeba więc zrobić tak, żeby u nas było jeszcze lepiej, i żeby jeszcze za sto lat o nas pamiętali. Póki co niech będzie Golden.
Zarządził jeszcze jedną kolejkę. Wypił, pożegnał się i wyszedł. Nie dzwonił po taksówkę. Pogoda była piękna. Wczesne, majowe popołudnie zachęcało do spaceru.
W ręku trzymał aktówkę, a w niej plany starej piwnicy. Tablicę z napisem TEREN WOJSKOWY. WSTĘP SUROWO WZBRONIONY cisnął przed wyjściem na zaplecze Wiecznie Żywej.
Niespiesznie szedł zatłoczonymi chodnikami. Czuł dumę i ekscytację. Krążący we krwi alkohol dodawał mu animuszu. Zwielokrotniał pozytywne doznania. Miasto – z tym całym swoim pędem, hałasem, z tymi wszystkimi zabieganymi ludźmi i warczącymi silnikami samochodów – było gdzieś obok. Drzewiecki czuł, że jest ponad tym wszystkim. Kroczył dumnie z uśmiechem malującym się na czterdziestoletniej twarzy, a od reszty świata zdawał się odgradzać go niewidzialny, szklany tunel.

* * *

– To ty, Darek? – zza otwartych drzwi łazienki dobiegł kobiecy głos.
Marta wróciła już z pracy i brała prysznic.
– Ja.
Aktówka z dokumentami padła na biurko z takim łoskotem, że kilka leżących na blacie spinaczy do papieru podskoczyło i wylądowało na podłodze. Zdarł z siebie przepoconą koszulkę. Czuć było od niej stęchlizną i wilgocią – miazmatami jego nowego królestwa. Cóż, będzie musiał się do nich przyzwyczaić.
– Ile można do ciebie dzwonić? – warknęła.
Była zdenerwowana i nie pocałowała go na powitanie, mimo że należało to do jej codziennych rytuałów. Obrzuciła męża gniewnym spojrzeniem.
– Piłeś? – zapytała, obwąchując go.
– Trzy szybkie, jeden spacerowy – odparł z niewinnym uśmiechem.
– Piętnastej jeszcze nie ma. – Na jej twarzy pojawił się grymas zażenowania. – Mów lepiej, jak poszło spotkanie z agentem.
– Kupiłem – odrzekł bez zbędnych ceregieli. Z jego twarzy zniknął uśmiech, za to pojawiła się duma. Objął i pocałował żonę. Dopiero teraz zauważył, że miała na sobie tylko ręcznik, który cicho opadł na podłogę. Przez chwilę cieszył oko jej nagim ciałem.
– I jak tam jest? – zapytała, otulając się szlafrokiem. – Opowiadaj. Tak jak myślałeś?
– Lepiej. – Darek wrócił do rzeczywistości, rozparł się w fotelu i wyciągnął otrzymane od agenta plany. – Jest znacznie lepiej, niż myślałem. Zobacz. – Podał żonie dokumenty.
– Niewiele mi to mówi – mruknęła. – Będzie coś z tego?
– Tam jest cudownie. Niestety, wszystko wygolone do zera. W sumie to nawet dobrze. Po pierwsze nie trzeba będzie się mordować z wywalaniem starych gratów. A po drugie, mamy czystą kartę, możemy wszystko robić po swojemu. Mam już pomysł. Chryste, setki pomysłów! To się nie może nie udać. Jestem tego pewien!
Odebrał od Marty szkice i położył je biurku. Posadził ją sobie na kolanach i całując, wsunął dłonie pod szlafrok. Poczuł wilgoć i ciepło. Nie protestowała. Kilka chwil później oboje tonęli już w skotłowanej pościeli. W ten sposób Darek najlepiej potrafił okazać uczucia żonie. Nie potrafił rozmawiać o uczuciach, wolał je okazywać w sposób fizyczny. Tak było od samego początku ich znajomości. Żona przywykła.
Ich związek liczył już ponad dziesięć lat, a wszystko zaczęło się, kiedy Dariusz pracował jeszcze w lokalu swojego ojca. Miał na głowie dużo obowiązków – dostawy, organizowanie koncertów, promocję knajpy i całą papierkową robotę. Potrzebował kogoś, kto mógłby mu pomóc. Któregoś dnia, podczas imprezy w Wiecznie Żywej, zagadał przy barze młodą dziewczynę. Bardzo mu się spodobała, a podryw na „szefa lokalu” zawsze działał. Trochę wypili, długo rozmawiali. Od słowa do słowa okazało się, że Marta kończy właśnie administrację, a po zajęciach dorabia jako księgowa w małej firmie handlowej. Narzekała na pracę i Darek postanowił to wykorzystać. Dwie pieczenie na jednym ogniu, myślał wówczas. Będzie miał pod nosem piękną kobietę, która do tego zajmie się prowadzeniem dokumentacji lokalu.
Dziewczyna zgodziła się. Po kilku miesiącach skończyła studia i zatrudniła się już na cały etat u Drzewieckiego. Nie ukrywała, że nowy szef bardzo jej się podoba. Młody, ustatkowany, z lokalem, który niebawem będzie jego własnością – dobra partia. Z czasem przelotny flirt przerodził się w poważny związek, a po czterech latach stanęli na ślubnym kobiercu. Uzupełniali się doskonale. On – zdystansowany, rozsądny i skupiony na pracy. Ona – rozkochana w mężu, opiekuńcza i pełna energii.
Pierwszy i jedyny jak do tej pory poważny kryzys pojawił się w zeszłym roku. Poczuli, że wspólna praca nie służy ich związkowi. Bezustanne roztrząsanie zawodowych problemów, wzajemne uwagi i wytykanie sobie błędów – zjawiska naturalne dla współpracowników, dla małżonków okazywały się niekoniecznie takie. Marta odeszła z firmy Darka i znalazła pracę w Urzędzie Wojewódzkim. I było to doskonałe rozwiązanie. Drzewiecki, jeśli miał pretensje o jakieś niedopatrzenia w firmie, to gniew i frustrację kierował do nowo zatrudnionej menadżerki. Za to Marta nie musiała już upominać swojego męża, że utrudnia jej pracę. Ich związek rozkwitł na nowo i pomimo małych, małżeńskich sprzeczek, nie był już wystawiany na żadne poważne próby.

2

Wrocław, rok 2015, sierpień
Wakacje powoli dobiegały końca. Lato wyjątkowo mocno dało się we znaki mieszkańcom Wrocławia. Większość dzieciaków niechętnie wyściubiała nosy z domów, wybierając całodzienne granie na komputerach lub konsolach wideo. Nieliczne tylko, ceniące sobie jeszcze pobyt na świeżym powietrzu, chcąc nacieszyć się ostatnimi dniami wakacji, przemykały pośród zacienionych i wiecznie chłodnych bram śródmieścia, zapełniały place zabaw w parkach lub moczyły się na odkrytych kąpieliskach. Szczęśliwcy spędzali ten upalny czas poza miastem.
Centrum Wrocławia jak zwykle było zatłoczone. Tyle że nieprzebrane hordy studentów, typowe dla zimniejszych miesięcy, zastąpione zostały przez pełzające w ślimaczym tempie grupki turystów. Na Starym Mieście zamiast „dzień dobry” częściej można było usłyszeć „guten morgen”. Jednak ta szlachetna fraza rzadko gościła na ustach dumnych Hansów i Helg zwiedzających i wspominających utracone miasto Breslau. Wielu z nich sprawiało wrażenie, jakby do obecnych mieszkańców Wrocławia żywili urazę. Jedni zapewne mieli żal, że to miasto nie jest już niemieckie, twierdzili, że Polacy nie zasługują na to, by być jego prawowitymi obywatelami. Inni zaś chcieli po prostu zademonstrować swoją wyższość, pokazać, że są lepsi, bogatsi i bardziej wartościowi. Na wrocławianach to nonszalanckie zachowanie turystów robiło jednak coraz mniejsze wrażenie. Historia, historią, a życie toczy się dalej.

* * *

Telefon w kieszeni Waldka Hołoty wibrował już dobrych kilku sekund. Minęło jeszcze parę chwil, zanim ten potężny, oszczędnie owłosiony facet zorientował się, że ktoś do niego dzwoni. Ściągnął ochronną rękawiczkę i przytrzymując ją zębami, sięgnął po komórkę.
– Halo.
– No, co jest z wami? Żyjecie tam, czy nie? – Głos brzmiał szorstko, ale z powodu ogólnego harmidru Waldek nie był w stanie dosłyszeć konkretnych słów. Co nie znaczy, że nie domyślał się, o co szef chciał go zapytać.
– Halo?!
– Ściszcie, do kurwy nędzy, tę muzykę, bo tak to się nie dogada­ my – warknął głos w słuchawce.
– Maniuś. Ej, Maniek! – ryknął Waldek, zasłaniając mikrofon w telefonie.
– Czego? – odpowiedział mu głos z głębi sali. – Ścisz to, bo nie słyszę, jak rozmawiam. – Co?
– Ścisz to! – Potężny głos wypełnił całe pomieszczenie i rozszedł się echem.
Mężczyzna nazwany Maniusiem zszedł z drabiny, przełożył papierosa z prawej strony ust na lewą i przycupnął przy małym, przenośnym głośniku. Przez kilka sekund udawał, że szuka przycisku odpowiedzialnego za regulację głośności, aby móc nacieszyć się końcówką refrenu, w którym wokalista zapowiada, że będzie kogoś brał w aucie. Zwolennik nieskomplikowanych piosenek szybko jednak poczuł na sobie lodowate spojrzenie szefa. Ściszył i z nietęgą miną powrócił na miejsce pracy. To była jego ulubiona piosenka.
– Dobra, mów – wznowił rozmowę Waldek.
– No. Jak wam idzie? Ile jeszcze na dziś zostało?
– Czy ja wiem? Dziś już raczej będziemy kończyć. Te ściany, co żeśmy gadali, to już są wyszlifowane i umyte. Nawierty porobione tam, gdzie chciałeś, a Franek już zaczął robić przy prądzie, więc dobrze idzie.
– No to w porządku. Co wam tam trzeba jeszcze, bo akurat w sklepie jestem.
– Znaczy się prywatnie, czy służbowo?
– Co? – W głosie rozmówcy dało się słyszeć zdziwienie.
– W sensie, co nam prywatnie trzeba, czy co do remontu?
– Prywatnie to my flaszkę zrobimy, jak już robota będzie skończona. A jak będzie ładnie, to nawet dwie. – Ton głosu Darka zmienił się na bardziej radosny. – No. – Rozmówca nagle spoważniał. – A teraz do roboty, a nie muzyczki sobie słuchać. To nie piknik. I tak wam za dużo płacę. Z budowlanego coś trzeba?
– A weź parę kątowników, takich jak ostatnio, kołków rozporowych czterdziestek z pięćdziesiąt sztuk.
– Tylko tyle?
– To w sumie jeszcze folię malarską byś mógł wziąć, tę grubszą, bo nam się skończyła.
– Już? Przecież wczoraj kupowałem, a wy żeście jeszcze nic nie pomalowali.
– Tak, no… ale zginęła gdzieś. Jedną chociaż.
– Ja cię kiedyś wezmę i zabiję. Co ty na to? Wejdę na stołek, żeby do tego twojego durnego łba dosięgnąć i strzelę ci w japę. Zgoda?
Waldek nie widział swojego rozmówcy, ale był święcie przekonany, że ten uśmiecha się, wypowiadając te słowa.
– Zgoda. Ja cię też kocham – odpowiedział równie serdecznie.
– Kończę zakupy, pakuję do auta i jadę do was. Cześć. – Drzewiecki rozłączył się.
– Dobra, chłopaki – ryknął dryblas. – Brać się do roboty, bo szefu będzie za jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut. Kończ, Maniek, to piwo, bo jak Darek zobaczy, że chlejesz na robocie, to wylecisz na zbity ryj, a sufity to sobie będziesz mógł robić co najwyżej pod mostem.
Mina wielbiciela głośnej muzyki zrzedła jeszcze bardziej. Waldek miał jednak silne argumenty. Dopił więc duszkiem, puszkę zgniótł i schował do plecaka. Beknął, zapalił i wrócił na drabinę.
Waldemar wsunął telefon z powrotem do kieszeni i założył zdjętą przed chwilą rękawicę. Nasunął na oczy ochronne okulary i chwycił za młotek. Lubił tę robotę, w zasadzie od dziecka ciągnęło go do budowlanki. Rodzice robili, co mogli, żeby syn zajął się jednak czymś bardziej perspektywicznym, ale bezskutecznie. W szkole szło mu marnie; jeśli sięgał po książki, to tylko po to, żeby wcisnąć je pod nogę chyboczącej się ławki, na której wyciskał sztangę. Z intelektem i chęcią do nauki było u niego nietęgo, ale na brak siły fizycznej i pewności siebie nie mógł narzekać. Już w podstawówce zaczął ćwiczyć z ciężarami. Z roku na rok wyciskał coraz więcej, a sylwetką zaczynał przypominać atletę. Wzrostu natura również mu nie pożałowała. Ławka z uchwytami ryła w betonowej posadzce piwnicy coraz głębsze koleiny, a te trzeba było wyrównywać – częściej sięgał więc po książki.
Z Darkiem Drzewieckim poznali się w technikum. Polubili się od razu. Pierwsze piwo, pierwszy papieros i wypad za miasto. Tworzyli ciekawy duet i nikogo więcej poza sobą nie potrzebowali. W końcu ich życiowe drogi jednak się rozeszły. Nie znaczyło to, że co jakiś czas się nie krzyżowały. Darek chętnie zatrudniał przyjaciela, do którego miał pełne zaufanie. Z kolei Waldek, który z czasem założył własną firmę remontową, lubił pracować dla starego kumpla. Po pierwsze dlatego, że ten dobrze i regularnie płacił, a po drugie, co sam uznawał za priorytet, pracując dla Darka, pracował dla swoich.
Z tego zlecenia był szczególnie zadowolony. Robota co prawda zapowiadała się na ciężką, ale za to miało jej wystarczyć na kilka dobrych miesięcy. Skrzyknął swoich ludzi i wzięli się do pracy. Nie miało dla nich znaczenia, czy remontują nowoczesne mieszkanie, strych czy potężną, przedwojenną piwnicę w podziemiach niemalże dwustuletniego budynku. Taką, w której właśnie siedzieli.

* * *

Kiedy pisnęły wciąż nienasmarowane zawiasy bramy, zgasły nagle papierosy, umilkły wesołe pogaduszki, a praca zawrzała ze zdwojoną mocą. Dariusz dobrze znał odwieczne prawa rządzące budowlanką – kiedy się robi, kiedy się odpoczywa, a kiedy się udaje, że się robi. Nie mógł mieć o to pretensji. Tak działał świat. Teraz najważniejsze dla niego było to, żeby robotę skończyć na czas, którego zostało już niewiele. Wkroczył więc na główną salę z uniesioną głową, śledząc przebieg prac. Było nieźle. Waldek nie kłamał. Wyglądało na to, że chłopcy zrealizowali wszystkie powierzone im zadania. Nawet widok kołyszącego się na drabinie Mańka nie zepsuł mu humoru, a zazwyczaj sama obecność tego prostaka o aparycji podwórkowego menela podnosiła mu ciśnienie.
– Gdzie wam to zostawić? – zapytał, widząc, że Hołota siedzi na taborecie uwięziony w plątaninie kabli.
– A rzuć gdzieś na zapleczu. Tam, gdzie reszta maneli.
Darek ostrożnie stąpał pomiędzy zwojami folii malarskiej, zręcznie omijał stosy śmieci i porozrzucane narzędzia. Z głośnika rozlewała się w pomieszczeniu piskliwa, rytmiczna muzyka. Rozglądał się z podziwem. Efekt pracy ekipy Waldemara był już dobrze widoczny. Stare cegły zaczerwieniły się z nową mocą – nabrały soczystej, przyjemnej barwy. Wszelkie wystające ze ścian żelastwo zostało dokładnie wycięte lub wyrwane. Ściany i sufit głównej sali o kształcie wielkiego prostokąta wyglądały wspaniale. Stare mury powoli odzyskiwały dawny blask.
Wszedł za bar. Jego powierzchnia zabezpieczona była kilkoma warstwami kartonów i ochronnej płachty, dębowa lada bowiem zachowała się w stanie niemal nienaruszonym i Darek nie chciał ryzykować, że w toku prac zostanie uszkodzona. Na koniec wystarczy ją pociągnąć lakierem dla odświeżenia i będzie po wszystkim. Uchwyty na barowe półki czekały, by dźwignąć ciężar butelek z alkoholem. Tu zostało jeszcze najwięcej pracy. Trzeba zamontować zlewy, położyć rury, podgrzewacze do wody. Również kanalizacja wymagała gruntownego remontu. Wiodące nie wiadomo dokąd odpływy co jakiś czas przypominały o sobie, buchając cuchnącymi wyziewami. No i schładzarki do piwa, lodówki plus cała kuchnia – tym wszystkim należało się jeszcze zająć.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo, pomyślał Drzewiecki.
Na zapleczu panował największy bałagan. Korytarzyk wiodący do trzech, bliźniaczo podobnych pomieszczeń zawalony był śmieciami i różnorakim sprzętem. Było tam wszystko – od wiaderek z gładzią, zwojów drutu, dziesiątek pudełek pełnych wkrętów i śrub, aż po walające się pod nogami miotły, szczotki i szufelki. Do bocznych pokoi­ków wciąż nie był doprowadzony prąd – kolejna rzecz do zrobienia. Na szczęście goła żarówka wisząca pod sufitem korytarzyka rzucała wystarczająco dużo światła, by móc odnaleźć się w panującym wewnątrz bałaganie.
Powoli przemieszczał się ku ostatniemu pokojowi. W pierwszym, który minął po swojej lewej, widział bielącą się piramidę plastikowych wiader i gazet; drugi wypełniony był do dwóch trzecich wysokości pudłami pełnymi kafli, które miały niebawem ozdobić łazienkę. W ostatnim było najciemniej. Z półmroku wychylały się stosiki zniszczonych, roboczych ubrań. W jednym z kątów leżał ubrudzony farbą samotny but. Nie było tam nic poza pustymi paczkami po papierosach, wiadrem z jakąś dziwną substancją i kilkoma złamanymi wiertłami.

– Ale burdel – mruknął pod nosem. Odłożył torby z zakupami, zakasał rękawy koszuli i przystąpił do pobieżnych porządków.
Po chwili wszelkie odgłosy remontowych prac umilkły. Zerknął na zegarek. Zbliżała się szesnasta, czyli czas na ostatnią przerwę. Codziennie o tej właśnie porze ludzie Waldemara Hołoty jak na komendę rzucali, co mieli w rękach, i wychodzili na dwór. Zapalały się wówczas papierosy, szeleściły torebki z kanapkami i rozwijały się rozpoczęte wcześniej rozmowy. Czasem, gdy szef nie widział, nieśmiało syknęła puszka piwa. Przerwa to święto, fajrant to zbawienie. Do fajrantu zostały im jeszcze dwie godziny.
Umilkła także uciążliwa muzyka. W podziemnych salach zapanowała cisza. Nareszcie.
Dariusz rozglądał się za czymś, do czego mógłby zebrać śmieci. Przyszykował worek i z pewną trudnością schylił się po rozrzucone po pomieszczeniu pozostałości prac remontowych. Worek zaczął powoli się zapełniać, gdy usłyszał jakiś dźwięk. Zatrzymał się, nasłuchując. Po chwili dźwięk rozległ się ponownie. Jakby chlupanie lub kapanie wody. Nasłuchiwał. Zbliżył się do skrajnej, nośnej ściany i przyłożył ucho. Przez chwilę przesuwał głowę, by znaleźć miejsce, w którym najlepiej było to słychać. Co jakiś czas skóra jego policzka nieprzyjemnie ocierała się o szorstki beton. Pluskanie wody stało się zdecydowanie wyraźne. Nie miał wątpliwości, że dochodzi zza ściany, tylko że… tam nie miało prawa nic się znajdować.
Kiedy na jego biurku wylądowała koperta z planem podziemi, dokładnie go przestudiował. Po pewnym czasie potrafiłby z pamięci odtworzyć każdą kreskę szkicu, każdy wymiar i wzajemne położenie pomieszczeń. Gdy zamknął oczy, widział je dokładnie i szczegółowo. Tym bardziej więc się zdziwił. Po drugiej stronie ściany nie powinno być absolutnie nic. Żadnych pomieszczeń, żadnych instalacji. Gruba warstwa betonu, ewentualnie zbita, twarda gleba. Nic więcej. Darek nie był w stanie wytłumaczyć sobie tego dziwnego zjawiska. Do cichego chlupania wody wkrótce dołączył kolejny odgłos – powolne, miarowe mlaśnięcia, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Zupełnie jakby ktoś bosy szedł po kamiennej posadzce. Darek odsunął na chwilę głowę od ściany, a potem ponownie przyłożył ucho. Odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy, zupełnie jakby istota, która je stawiała, była coraz bliżej. Przeszedł go dreszcz. W resztkach wpadającego przez drzwi świat­ ła ujrzał wydobywające się z jego nosa obłoczki pary. Zalała go fala chłodu. Miał wrażenie, że w pomieszczeniu jest przeciąg. Może wiatr znalazł jakąś drogę, by dostać się do wnętrza i lodowatymi łapami gładził go po spoconym karku? Ale to też nie miało sensu. W podziemiach nie było przecież żadnych okien. Żeby się rozgrzać, zatarł dłonie i poklepał się po torsie. Chłód stawał się coraz bardziej dojmujący. Darek zdał sobie nagle sprawę, że w pomieszczeniu rozchodzi się obrzydliwy odór. Słodkawy zapach zgnilizny uderzył w wyziębione nozdrza. Nadaremno jednak szukał jego źródła. Fale zimna uderzały coraz mocniej, nieprzyjemny zapach przybierał na sile, a kroki powoli się zbliżały. Darka zaczęło powoli ogarniać narastające przerażenie. I kiedy był już niemal pewien, że ktoś stoi tuż za betonową ścianą, wszystko zniknęło. Dźwięk człapania ustał, a odór odpłynął wraz z chłodem. Wszystko wróciło do normy. Wnętrze tonęło w głuchej ciszy.
Wstał, a chrupnięcie jego kolan odbiło się echem. Stał bez ruchu, próbując jakoś wyjaśnić sobie to, co przed chwilą zaszło.
Wydawało mi się. To jakieś dziwne złudzenie. Przecież to niemożliwe, myślał, drapiąc się po głowie.
Ostatni raz przyłożył ucho do ściany. I wtedy przerażający ryk uderzył z siłą, jakiej nie mógł się spodziewać. Miał wrażenie, że ktoś wbił mu w mózg rozżarzone szpikulce. Hałas był nie do zniesienia. Odskoczył jak poparzony, potknął się o worek ze śmieciami i wylądował na przeciwległej ścianie, uderzając głową o beton. Okazało się, że paraliżujący rumor dochodził właśnie z tej strony. Zawył z bólu. Miał wrażenie, że ściana, o którą się opiera drży, a wraz z nią całe pomieszczenie. Z sufitu posypał się biały pył. Chwilę trwało, nim odzyskał pełną świadomość. Wyskoczył na korytarz, przyciskając dłonie do uszu i mrużąc oczy z bólu.
Z wnętrza sąsiedniego pokoju zerkał na niego Maniuś, który z kretyńskim uśmieszkiem przywierał do ściany między stosami kafli, a w dłoniach trzymał ogromną, udarową wiertarkę. Widząc przerażonego szefa, wyłączył narzędzie i zdjął ochronne okulary.
– Co się stało, panie Darku?
– Czy ciebie już do reszty popierdoliło, Maniuś?!
– No, ale co? – Uwaga szefa dotknęła go do żywego. Wykonywał przecież swoją pracę.
– Gówno!
– Nie rozumiem. – Maniek skrzywił się, nadając twarzy jeszcze bardziej bezmyślny wyraz. – A szef to se spodnie pobrudził – dodał, wskazując palcem na białe ślady na dżinsach Drzewieckiego.
– Wiem, kurwa! Prawie zawału przez ciebie dostałem. Przecież mieliście tu dziś już nic nie robić.
– Tak, ale tam teraz mi drabinę zabrali i nie miałem co robić, to sobie pomyślałem, że jak mam jutro tu wiercić, to już dziś mogę zacząć, to jutro już nie będę musiał, a tak, to bym jutro jeszcze wcześ­ niej musiał zrobić tam, a potem dopiero…
– Zamknij się już – ryknął Dariusz, rozmasowując pulsujące bólem miejsce na głowie. Krwi na szczęście nie było. – Rób, co masz robić, i jazda do domu.
Splunął na posadzkę korytarza i wyszedł. Maniuś stał, jeszcze przez moment rozmyślając o tym, co przed chwilą się wydarzyło.
Za nic jednak nie mógł zrozumieć, o co Darkowi chodziło. Kolejno odezwały się wszystkie narzędzia – od wkrętarek po młotki, znów też zagrzmiał donośny głos Waldemara Hołoty, co jakiś czas przerywany rozmowami jego podwładnych. Praca ruszyła na nowo.
Widać chłopcy szybciej wrócili z przerwy, stąd te kroki. Ale ta woda? – zastanawiał się Darek. Tego nie potrafił logicznie wytłumaczyć.
Dwie godziny później Dariusz siedział już za swoim biurkiem, analizując plany podziemi. Marta czytała w łóżku. Kilka ulic dalej Hołota z ostatnimi pracownikami uprzątnął miejsce pracy i zamknął wejściowe drzwi. Nastał wieczór, knajpy powoli zapełniały się ludźmi. W małym, wybetonowanym pokoiku w podziemiach Nowej Giełdy ponownie rozległ się cichnący z każdą chwilą odgłos kroków. Mlask bosych stóp w końcu umilkł. Głuchy plusk wody również. Nastała cisza.



Dodano: 2020-09-15 11:55:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS