NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Zamiatin, Jewgienij - "My"
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: Мы
Tłumaczenie: Adam Pomorski
Data wydania: Wrzesień 2020
ISBN: 978-83-8188-163-0
Oprawa: zintegrowana
Format: 135 x 215 mm
Liczba stron: 248
Cena: 39,90 zł
Rok wydania oryginału: 1921



Zamiatin, Jewgienij - "My"

Notatka 1
Konspekt:
OBWIESZCZENIE NAJROZUMNIEJSZA LINIA POEMAT

Przepisuję po prostu — słowo w słowo — to, co dziś opublikowano w „Gazecie Państwowej”:

Już tylko 120 dni dzieli nas od zakończenia budowy Integralu. Zbliża się wielka historyczna chwila, w której pierwszy Integral wzbije się w przestrzeń międzygwiezdną. Tysiąc lat temu wasi bohaterscy przodkowie ustanowili władzę Państwa Jedynego na całym globie ziemskim. Przed wami jeszcze chlubniejsze zadanie:­ szklanym, elektrycznym, płomiennym Integralem scałkować nieskończone równanie wszechświata. Przed wami zadanie jeszcze chlubniejsze: narzucić dobroczynne jarzmo rozumu nieznanym istotom z obcych planet — być może pozostającym jeszcze w dzikim stanie wolności. Jeżeli nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście, obowiązkiem naszym będzie zmusić je do szczęścia. Pierwszym naszym orężem będzie jednak słowo. W imieniu Dobroczyńcy obwieszcza się wszystkim numerom Państwa:

Każdy numer zdolny do poniższych czynności obowiązany jest układać traktaty, poematy, manifesty, ody lub inne dzieła poświęcone pięknu i wielkości Państwa Jedynego.

Utwory te stanowić będą pierwszy ładunek Integralu.

Niech żyje Państwo Jedyne, niech żyją numery, niech żyje Dobroczyńca!

Pisząc to, czuję: policzki mi płoną. Tak: scałkować monumentalne kosmiczne równanie. Tak: wyprostować wielką krzywą, dopasować ją do stycznej — asymptoty — do prostej. Albowiem linia Państwa Jedynego to — prosta. Wielka, cudowna, precyzyjna, rozumna prosta — linia najrozumniejsza z rozumnych…

Ja, 503, konstruktor Integralu — jestem tylko jednym z matematyków Państwa. Moje pióro nawykłe do cyfr nie jest zdolne stworzyć muzyki asonansów i rymów. Spróbuję tylko notować to, co myślę — czy raczej to, co my myślimy (właśnie tak: my, i niech to MY stanie się tytułem moich notatek). Będzie to jednak pochodna naszego życia, matematycznie doskonałego życia Państwa Jedynego — czy zatem, same przez się, mimo woli autora, notatki te nie staną się poematem? Staną się — wierzę i wiem.

Pisząc to, czuję: policzki mi płoną. Pewnie czegoś podobnego doznaje kobieta, kiedy po raz pierwszy czuje w sobie puls nowego — jeszcze mikroskopijnego, ślepego człowieczka. To ja, a zarazem — nie ja. Długie miesiące trzeba go będzie karmić sobą, swoim sokiem i krwią, a potem — z bólem oderwać od siebie i złożyć u stóp Państwa.

Lecz gotów jestem, jak każdy — czy prawie każdy z nas. Jestem gotów.


Notatka 2
Konspekt:
BALET
KWADRATOWA HARMONIA
IKS

Wiosna. Zza Zielonego Muru, znad niewidocznych dzikich równin wiatr niesie żółty miodowy pyłek jakichś kwiatów. Ten słodki pyłek wysusza wargi — co chwila przesuwa się po nich językiem — pewnie więc wszystkie mijane kobiety mają słodkie wargi (mężczyźni naturalnie również). To nieco utrudnia logiczne myślenie.

Ale za to niebo! Niebieskie, nieskalane żadną chmurką (co za nieokrzesane gusta mieli starożytni, których poeci mogli czerpać natchnienie z tych idiotycznych, niechlujnych, szwendających się niedorzecznie kłębów pary). Ja tam lubię — z pewnością nie pomylę się, mówiąc: my lubimy — tylko takie właśnie sterylne, nieposzlakowane niebo. W takie dni cały świat jest jak ulany z tego samego niezłomnego, wiecznego szkła co Zielony Mur i wszystkie nasze budowle. W takie dni wzrok sięga najbłękitniejszej istoty rzeczy, jakichś nieznanych dotąd, olśniewających równań — wszystko to dostrzec można w rzeczach najzwyklejszych, powszednich.

Chociażby to. Dziś rano byłem na pochylni, na której budujemy Integral — i naraz ujrzałem maszynerię: z zamkniętymi oczami, w zapamiętaniu krążyły kule regulatorów; korby, błyskając, wyginały się to w lewo, to w prawo; dumnie kołysał ramionami balansjer; w takt niesłyszalnej muzyki sunął w podskokach nóż frezarki. Dostrzegłem naraz całe piękno tego monumentalnego mechanicznego baletu oblanego lekkim błękitnym słońcem.

Dalej więc — sam do siebie: dlaczego — piękno? Dlaczego taniec — piękny? Odpowiedź: dlatego, że n i e j e s t t o r u c h s w o b o d n y, dlatego, że najgłębszy sens tańca polega właśnie na absolutnym podporządkowaniu estetycznym, na idealnej niewolności. Jeżeli prawdą jest, że nasi przodkowie uprawiali taniec w momentach najwyższego w ich życiu wzlotu natchnienia (misteria religijne, defilady wojskowe), oznacza to tylko jedno: instynkt niewolności od prawieków jest organicznie właściwy człowiekowi, a my — w naszym dzisiejszym życiu — jedynie świadomie…

Trzeba będzie dokończyć później: szczęknął numerator. Podniosłem wzrok: oczywiście O90. Za chwilę sama tu będzie: po mnie na spacer.

Miła O! — zawsze mi się wydawało — że przypomina własne imię: mniej więcej o 10 centymetrów niższa od Normy Macierzyńskiej — i przez to wykończona krągło, a różowe O — usta — otwarte na spotkanie każdego mojego słowa. Poza tym: krągła, pulchna fałdka na nadgarstku — dzieci miewają takie.

Kiedy weszła, we mnie jeszcze na całego huczało logiczne koło zamachowe, prawem bezwładności zacząłem więc mówić o ustalonej właśnie przeze mnie formule, w której mieściło się wszystko — i my, i maszyny, i taniec.

—  Cudownie. Prawda? — zapytałem.

—  Tak, cudownie. Wiosna. — Różowo uśmiechnęła się do mnie O.

No masz, dobre sobie: wiosna… Ona — o wiośnie. Kobiety… Zamilkłem.

Na dole. Aleja zatłoczona: przy takiej pogodzie poobiednią godzinę osobistą poświęcamy zazwyczaj na dodatkowy spacer. Jak zwykle wytwórnia muzyki mocą wszystkich swych kotłów grała Marsza Państwa Jedynego. W miarowych szeregach, czwórkami, uroczyście wybijając takt, kroczyły numery — setki, tysiące numerów w błękitnawych junifach, ze złotymi blaszkami na piersi — numer państwowy każdego czy każdej. Ja — my, nas czworo — to jedna z niezliczonych fal w tym potężnym potoku. Po mojej lewej O90 (gdyby to pisał któryś z moich włochatych przodków tysiąc lat temu — pewnie by ją określił śmiesznym słowem „moja”); po prawej — dwoje jakichś nieznajomych numerów, żeński i męski.

Sielankowo niebieskie niebo, mikroskopijne dziecinne słońce w każdej blaszce, twarze niezamroczone szaleństwem myśli… Promienie — rozumiecie: wszystko ulane z jakiejś jednej, promiennej, uśmiechniętej materii. A spiżowe takty: „Tratatatam. Tratatatam” — to migocące w słońcu stopnie z miedzi, a z każdym stopniem — wstępujecie coraz wyżej, w zawrotny błękit…

I oto tak samo jak rano na pochylni znowu spojrzałem, jakbym wszystko to widział po raz pierwszy w życiu: niechybnie proste ulice, rozjarzone promieniami szkło nawierzchni, boskie prostopadłościany przezroczystych budowli mieszkalnych, kwadratowa harmonia szarobłękitnych szeregów. Jakby to nie całe pokolenia — ale ja — właśnie ja — pokonałem starego Boga i stare życie, właśnie ja stworzyłem to wszystko; jestem jak wieża; boję się ruszyć łokciem, żeby nie posypały się okruchy ścian, kopuł, maszyn…

A potem moment — skok przez stulecia, z + na –. Przypomniał mi się (widocznie — skojarzenie przez kontrast) — nagle przypomniał mi się obraz z muzeum: ich ówczesna, z XX wieku, ulica, oszałamiająco pstrokata gmatwanina ludzi, kół, ­zwierząt, afiszów, drzew, barw, ptaków… A przecież tak podobno rzeczywiście było — mogło tak być. Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, tak idiotyczne, że nie wytrzymałem i naraz roześmiałem się głośno.

I zaraz echo — śmiech — po prawej. Obróciłem się: przed oczami — białe — niezwykle białe i ostre zęby, nieznajoma twarz kobieca.

—  Przepraszam — powiedziała — ale w takim natchnieniu podziwialiście wszystko — jak jakiś mityczny bóg w siódmym dniu stworzenia. Macie, zdaje się, pewność, że mnie też stworzyliście wy, a nie kto inny. Czuję się zaszczycona…

Wszystko to — bez uśmiechu, rzekłbym nawet — z pewnym szacunkiem (może wie, że jestem konstruktorem Integralu). Ale nie wiem — czy w oczach, czy w brwiach — jakiś dziwny, drażniący­ iks, w żaden sposób nie mogłem go uchwycić, nadać mu wyrazu liczbowego.

Speszyłem się czemuś i zacinając się lekko, zacząłem logicznie uzasadniać swój śmiech. To całkiem jasne, że ten kontrast, ta nieprzebyta przepaść między stanem dzisiejszym a ówczesnym…

—  Ależ dlaczego — nieprzebyta? (Jakie białe zęby!) Nad przepaścią można przerzucić kładkę. Proszę sobie tylko wyobrazić: werbel, bataliony, szeregi — przecież to wszystko już było — azatem…

—  No tak: jasne! — krzyknąłem (to była zadziwiająca zbieżność myśli: ona — prawie moimi słowami — to, co notowałem przed spacerem). — Rozumiecie: nawet myśli. To dlatego, że nikt nie jest „jeden”, ale „jeden z”. Jesteśmy tak jednakowi…

Ona:

—  Jesteście pewni?

Zobaczyłem brwi pod ostrym kątem zadarte ku skroniom — jak ostre różki iksa i znów nie wiadomo dlaczego zmieszałem się, spojrzałem w prawo, w lewo — i…

Po mojej prawej — ona, cienka, ostra, sprężyście giętka jak pejcz, I330 (widzę teraz jej numer); po lewej — O, zupełnie inna, cała z okrągłości, z dziecinną fałdką na ręce; a na skraju naszej czwórki — nieznany mi numer męski — jakiś taki dwuwygięty w kształcie litery S. Każde z nas było inne…

Ta po prawej, I330, dostrzegła widocznie moje stropienie — i z westchnieniem:

—  Tak… Niestety!

Istotnie to „niestety” było całkiem na miejscu. Ale znów coś takiego w jej twarzy czy głosie…

Jak na mnie — niezwykle ostro — powiedziałem:

—  Żadne niestety. Nauka się rozwija — jak nie dziś, to za pięćdziesiąt, sto lat… To jasne!

—  Nawet nosy wszystkim…

—  Tak, nosy — prawie już krzyczałem. — Skoro już — po co taki powód do zawiści… Skoro ja mam nos jak guzik, a inny… —  No, nos to macie akurat chyba nawet „klasyczny”, jak to się dawniej mówiło. Ale ręce… Nie, nie chowajcie — no, po

każcie ręce!

Nie znoszę, kiedy ktoś patrzy na moje ręce: całe owłosione, kosmate — jakiś idiotyczny atawizm. Wyciągnąłem rękę — i możliwie obojętnie powiedziałem:

—  Małpie.

Spojrzała na ręce, potem na mnie.

—  Ależ to arcyciekawy akord.

Ważyła mnie oczami jak na wadze, znowu mignęły różki w kątach brwi.

—  On jest zapisany na mnie — radośnie różowo otworzyła usta O.

Lepiej by już milczała — to było kompletnie bez sensu. W ogóle ta miła O… jak by to powiedzieć… ma niewłaściwie skalkulowaną prędkość języka: w przeliczeniu na sekundę prędkość języka zawsze powinna być nieco mniejsza niż prędkość myśli, w żadnym razie na odwrót.

U wylotu alei, na wieży akumulacyjnej dzwon donośnie wybił 17.00. Godzina osobista minęła. I330 oddalała się razem z tamtym esowatym numerem męskim. Twarz miał taką — budzącą szacunek, a teraz widzę, że nawet znajomą. Gdzieś go spotkałem — nie pamiętam już gdzie.

Na pożegnanie I — ciągle iksowato — uśmiechnęła się do mnie.

—  Zajrzyjcie pojutrze do audytorium 112.

Wzruszyłem ramionami.

—  Jeżeli będę miał przydział — akurat do tego audytorium…

Ona z jakąś niezrozumiałą pewnością:

—  Do tego.

Ta kobieta robiła na mnie równie nieprzyjemne wrażenie, co przypadkiem zaplątany w równaniu nierozkładalny element urojony. Cieszyłem się, że chociaż na chwilę zostanę sam z miłą O.

Ramię w ramię minęliśmy wylot czterech alej. Na rogu — ona musiała w prawo, ja — w lewo.

—  Tak bym chciała dzisiaj do was przyjść, spuścić zasłony. Właśnie dzisiaj, zaraz…

O nieśmiało podniosła na mnie okrągłe, kryształowo niebieskie oczy.

Śmieszna. Cóż mogłem jej odpowiedzieć? Była u mnie nie dalej jak wczoraj i nie gorzej ode mnie wiedziała, że nasz najbliższy dzień seksualny przypada pojutrze. To po prostu ciągle to samo jej „wyprzedzenie myśli” — jak (czasem szkodliwe) wyprzedzenie iskry zapłonowej w silniku.

Przed rozstaniem dwa… nie, będę ścisły: trzy razy pocałowałem cudowne, niebieskie, nieskalane żadną chmurką oczy.


Notatka 3

Konspekt:
MARYNARKA
MUR
DEKALOG


Przejrzałem wczorajsze notatki i widzę: pisałem nie dość jasno. Wszystko to jest wprawdzie zupełnie jasne dla każdego z nas, ale kto wie: może wy, nieznani, którym Integral zaniesie moje notatki, wy może doczytaliście wielką księgę cywilizacji zaledwie do tej stronicy, co nasi przodkowie plus minus 900 lat temu. Może nie znacie nawet takiego ABC, jak Dekalog Godzinowy, Godziny Osobiste, Norma Macierzyńska, Zielony Mur, Dobroczyńca. Śmiech mnie bierze — a zarazem bardzo mi trudno mówić o tym wszystkim. To tak, jakby pisarz, powiedzmy z XX wieku, musiał tłumaczyć w swojej powieści, co to jest „marynarka”, „mieszkanie”, „żona”. A zresztą, gdyby jego powieść tłumaczono dla dzikusów, czy „marynarka” obeszłaby się bez komentarza?

Jestem przekonany, że dzikus, patrząc na marynarkę, myś­ lał: „No i po co to? Tylko zawadza”. Wydaje mi się, że będziecie patrzyć kropka w kropkę tak samo, kiedy powiem wam, że od czasów Wojny Dwustuletniej nikt z nas nie był za Zielonym Murem.

Ależ, moi drodzy, trzeba troszkę myśleć, to bardzo pomaga. Przecież to jasne: cała historia ludzka, o ile wiemy, to dzieje przejścia od koczowniczych do osiadłych form życia. Co za tym idzie, najbardziej osiadła forma życia (nasza) — to zarazem forma najdoskonalsza (nasza), nieprawdaż? Ludzie mogli się miotać po ziemi z kąta w kąt w czasach prehistorycznych, kiedy istniały narody, wojny, handle, odkrycia różnych tam ameryk. Ale po co to komu, komu to dziś potrzebne?

Owszem, zakładam: ta osiadłość weszła w zwyczaj nie bez trudu i nie od razu. Kiedy podczas Wojny Dwustuletniej drogi uległy zniszczeniu i zarosły trawą — z początku pewnie bardzo niewygodne wydawało się życie w miastach oddzielonych od siebie gęstwą zielonych lasów. Ale co z tego? Kiedy człowiek utracił ogon, pewnie też nie od razu nauczył się opędzać od much bez jego pomocy. Z początku na pewno brała go tęsknota za ogonem. Ale dziś — czy możecie sobie wyobrazić, że macie ogon? Albo: wyobrażacie sobie, że wychodzicie na ulicę — nago, bez „marynarki” (bo wy może jeszcze spacerujecie w „marynarkach”)? To samo tutaj: nie umiem sobie wyobrazić miasta obnażonego z Zielonego Muru, nie mogę sobie wyobrazić życia nieprzybranego w liczbowy habit Dekalogu.

Dekalog… Właśnie ze ściany w moim mieszkaniu surowo a tkliwie patrzą mi w oczy purpurowe w złotym polu cyfry jego tablic… Mimo woli przychodzi na myśl to, co starożytni nazywali „ikoną” — chciałoby mi się układać wiersze albo modlitwy (na jedno wychodzi). Ach, czemu nie jestem poetą, bym oddał ci należną chwałę, o Dekalogu, o serce i tętno Państwa Jedynego!

My wszyscy (a może i wy) dzieckiem jeszcze w szkole czytaliśmy najwspanialszy z zachowanych do naszych czasów zabytek literatury starożytnej — Rozkład jazdy kolei. Ale nawet on w porównaniu z Dekalogiem jest jak grafit obok diamentu — w obu to samo C, węgiel, lecz jakże jaśnieje diament — wieczny, przejrzysty. Każdemu dech w piersiach zapiera, gdy z łoskotem pędzi przez stronice Rozkładu. Ale Dekalog Godzinowy — każdego z nas na jawie przeobraża w stalowego sześciokołowego bohatera arcypoematu. Co rano, z sześciokołową punktualnością, o jednej i tej samej godzinie, w jednej i tej samej minucie — my, miliony, wstajemy jak jeden mąż. O jednej i tej samej godzinie milionoistnie przystępujemy do pracy — milionoistnie ją kończymy. Łącząc się w jedno milionorękie ciało, w jednej i tej samej sekundzie — zgodnie z Dekalogiem — podnosimy łyżkę do ust — w jednej i tej samej sekundzie wychodzimy na spacer, idziemy do audytorium, do sali ćwiczeń Taylorowskich, kładziemy się spać…

Będę zupełnie szczery: u nas także nie podano jeszcze absolutnie dokładnego rozwiązania kwestii szczęścia: dwa razy dziennie — od 16.00 do 17.00 i od 21.00 do 22.00 — jeden potężny organizm rozsypuje się na poszczególne komórki: to właśnie ustanowione przez Dekalog — Godziny Osobiste. W tym czasie widzieć można: w mieszkaniach jednych cnotliwie spuszczone zasłony, drudzy — miarowo, spiżowymi stopniami Marsza przemierzają aleję, trzeci — jak ja w tej chwili — przy biurku. Wierzę jednak niezłomnie — choćby mnie nazwano idea­ listą i fantastą — wierzę: wcześniej czy później — kiedyś i dla tych godzin znajdziemy miejsce w ogólnej formule, kiedyś całe 86 400 sekund zmieści się w Dekalogu Godzinowym.

Wiele niewiarygodnych rzeczy czytało się i słyszało o epoce, w której ludzie żyli jeszcze w stanie wolnym, czyli niezorganizowanym, dzikim. To jednak wydawało mi się zawsze najbardziej niewiarygodne: jak ówczesna, choćby nawet zaczątkowa władza państwowa mogła dopuścić, by ludzie żyli bez czegoś, co przynajmniej przypominałoby nasz Dekalog, bez obowiązkowych spacerów, bez precyzyjnego uregulowania terminów posiłku; żeby wstawali i kładli się spać, kiedy im się spodoba; niektórzy historycy twierdzą nawet, że w owych czasach na ulicach przez całą noc paliło się światło, przez całą noc chodziło się i jeździło po ulicach.

To właśnie nigdy nie mieściło mi się w głowie. Przecież jakkolwiek ograniczony mieliby rozum, mimo wszystko musieli pojmować, że takie życie to najprawdziwsza zbiorowa zbrodnia, mord — tyle że powolny, dzień po dniu. Państwo (humani­ taryzm) nie pozwalało zabijać pojedynczego człowieka, ale godziło się na połowiczne zabijanie milionów. Zabić jednego, czyli umniejszyć sumę istnień ludzkich o 50 lat — to zbrodnia, lecz umniejszyć sumę istnień ludzkich o 50 milionów lat — to już nie zbrodnia. Czy to nie śmieszne? U nas to zadanie moralnomatematyczne w okamgnieniu rozwiąże byle dziesięcioletni numerek; u nich — nie mogły wszystkie ich Kanty razem wzięte (bo żaden z tych Kantów nie wpadł na pomysł skonstruowania systemu etyki naukowej, czyli opartej na odejmowaniu, dodawaniu, dzieleniu, mnożeniu).

A czy to nie absurd, że państwo (miało czelność nazywać się państwem!) mogło pozostawić poza wszelką kontrolą życie seksualne? Kto, kiedy i ile chciał… Całkiem nienaukowo, jak zwierzęta. I dzieci też rodzili jak popadnie, niczym zwierzęta. Czy to nie śmieszne: opanować umiejętność hodowli roślin, kur, ryb (ścisłe dane potwierdzają, że potrafili to wszystko), ale nie dojść do ostatniego szczebla tej drabiny logicznej: hodowli dzieci? Nie sięgnąć myślą naszej Normy Macierzyńskiej i Ojcowskiej?

Takie to śmieszne, tak nieprawdopodobne, że teraz, kiedy to napisałem, obawiam się: a nuż wy, nieznani czytelnicy, uznacie mnie za złośliwego kpiarza? A nuż pomyślicie, że chcę po prostu zakpić z was i z poważną miną opowiadam niestworzone bzdury?

Po pierwsze jednak: nie jestem zdolny do żartów — w każdym żarcie jako ukryta funkcja zawiera się kłamstwo; a po drugie: Nauka Państwowa twierdzi, że tak właśnie wyglądało życie starożytnych, Nauka Państwowa zaś mylić się nie może. Skąd by się wtedy miała wziąć logika państwowa, skoro ludzie żyli w stanie wolności, tzn. w stanie zwierząt, małp, stada? Czego można od nich żądać, skoro nawet w naszych czasach — z dna, z włochatych głębin — dobiega niekiedy dzikie małpie echo?

Na szczęście — rzadko. Na szczęście — to tylko drobne awarie elementów: łatwo je remontować, nie wstrzymując wiecznego, wielkiego biegu całej Maszyny. A po to, by usunąć odkształconą śrubkę — mamy wprawną, ciężką rękę Dobroczyńcy, mamy doświadczone oko Opiekunów…

Tak, nawiasem mówiąc, teraz sobie przypomniałem: ten wczorajszy, dwuwygięty jak S — zdaje się, że widywałem go, jak wychodził z Urzędu Opieki. Teraz rozumiem, skąd we mnie ten instynktowny wobec niego szacunek i jakaś konsternacja, kiedy ta dziwna I przy nim… Muszę przyznać, że ta I…

Dzwonią na spanie: 22.30. Do jutra.


Notatka 4

Konspekt:
DZIKUS Z BAROMETREM
EPILEPSJA
GDYBY


Do tej pory wszystko w życiu było dla mnie jasne (nie bez kozery chyba mam upodobanie do samego wyrazu „jasne”). A dzisiaj… Nie rozumiem.

Po pierwsze, rzeczywiście dostałem przydział właśnie do audytorium 112, tak jak mówiła. Chociaż prawdopodobieństwo wynosiło —

1500  3
— = —

10 000 000  20 000

(1500 — to liczba audytoriów, 10 000 000 — numerów). A po drugie… Ale po kolei…

Audytorium. Ogromna, nasłoneczniona półkula ze szklanych brył. Dośrodkowe okręgi szlachetnie kulistych, gładko ostrzyżonych głów. Z lekkim skurczem serca rozejrzałem się. Sprawdzałem, jak sądzę, czy nie błyśnie gdzieś nad błękitnymi falami junif różowy półksiężyc — miłe usta O. A tu czyjeś niezwykle białe i ostre zęby podobne do… nie, to nie to. Dziś o 21.00, wieczorem, O przyjdzie do mnie — to całkiem naturalne, że pragnąłem ją zobaczyć.

Dzwonek. Wstaliśmy, odśpiewaliśmy Hymn Państwa Jedy­ nego — i oto już na estradzie błyskający złotym głośnikiem i dowcipem fonolektor.

—  Proszę szanownych numerów! Niedawno archeologowie dokopali się do pewnej książki z XX wieku. Autor ironista opowiada w niej o dzikusie i o barometrze. Dzikus zauważył: ilekroć barometr zatrzymywał się na „deszczu” — rzeczywiście padał deszcz. Ponieważ dzikusowi zachciało się deszczu, wydłubał w sam raz tyle rtęci, żeby poziom stanął na „deszczu” (na ekranie — dzikus w pióropuszu wydłubujący rtęć: śmiech). Śmiejecie się: ale czy nie wydaje się wam, że bardziej wart śmiechu był Europejczyk tamtej epoki? Podobnie jak dzikus — Europejczyk chciał „deszczu” — deszczu przez duże D, deszczu algebraicznego. Sam jednak sterczał przed barometrem jak zmokła kura. Dzikus przynajmniej miał więcej śmiałości, energii i — wprawdzie dzikiej — logiki: potrafił ustalić związek między skutkiem a przyczyną. Wydłubując rtęć, uczynił pierwszy krok na wielkiej drodze, którą…

W tym momencie (powtarzam: pisząc, nie ukrywam niczego) — w tym momencie zrobiłem się jakby nieprzemakalny, podczas gdy z głośników płynęły życiodajne potoki. Wydało mi się nagle, że niepotrzebnie tutaj przyszedłem (dlaczego „niepotrzebnie” i jakże mogłem nie przyjść, skoro miałem przydział?); wydało mi się — wszystko to puste, sama skorupa. Z trudem włączyłem uwagę wtedy dopiero, kiedy fonolektor przeszedł już do tematu zasadniczego: do naszej muzyki, kompozycji matematycznej (matematyk — przyczyna, muzyka — skutek), do opisu wynalezionego niedawno muzykometru.

—  Kręcąc po prostu tą rączką, każdy produkuje do trzech sonat na godzinę. A waszych przodków kosztowało to tyle wysiłku! Mogli tworzyć tylko dzięki doprowadzeniu się do napadów „natchnienia” — nieznanej postaci epilepsji. Oto przezabawny przykład tego, co im wychodziło — muzyka Skriabina, wiek XX. To czarne pudło (na estradzie rozsunięto zasłonę, tam — ich pradawny instrument) — to pudło, fortepian, nazywali inaczej „royal”, czyli „królewskim”, co także dowodzi, jak dalece cała ich muzyka…

Dalej — znów nie pamiętam, może dlatego, że… No tak, powiem wprost: dlatego, że do „królewskiego” pudła podeszła ona — I330. Pewnie byłem po prostu zaskoczony tym jej niespodziewanym pojawieniem się na estradzie.

Miała na sobie fantastyczny kostium epoki starożytnej: obcisła czarna suknia, ostro podkreślona białość odsłoniętych ramion i piersi, i ten ciepły, kołysany oddechem cień pośrodku… i oślepiające, prawie wściekłe zęby…

Uśmiechukąszenie, tu — na dół. Usiadła, zagrała. Dzikie to, spazmatyczne, pstrokate jak całe ich życie — ani cienia rozumnej mechaniczności. Oczywiście wszyscy wokół mnie mają rację: śmieją się. Tylko niektórzy… Ale dlaczego i ja — i ja?

Tak, epilepsja — choroba psychiczna — ból… Powolny, słodki ból — ukąszenie i żeby jeszcze głębiej, jeszcze boleśniej. A teraz, powoli — słońce. Nie nasze, nie to kryształowo błękitnawe i równomierne przez szklane cegły ścian — nie: dzikie, pędzące, palące słońce — precz z siebie wszystko — wszystko w strzępy.

Ten, co siedział koło mnie, spojrzał z ukosa w lewo — na mnie — i zachichotał. Nie wiem, czemu zapamiętałem to wyraźnie: zobaczyłem — na wargi wyskoczyła mu mikroskopijna banieczka śliny, pękła. Ta banieczka mnie ocuciła. Znowu sobą.

Jak wszyscy — słyszałem tylko idiotyczną, rozbieganą trzaskaninę strun. Śmiałem się. Wszystko było łatwe i proste. Utalentowany fonolektor w nazbyt żywych barwach przedstawił nam tę dziką epokę — i tyle.

Z jaką rozkoszą słuchałem potem naszej muzyki współczesnej! (Zademonstrowano ją pod koniec — dla kontrastu). Kryształowe stopnie chromatyczne schodzących się i rozchodzących szeregów nieskończonych — i sumujące akordy formuł Taylora i Maclaurina; całotonowe, kwadratowo ciężkie suwy spodni Pitagorasowych; smutna melodia ruchu gasnąco wahadłowego; mieniące się Fraunhoferowymi liniami pauz dobitne takty — spektralna analiza planet… Jaka potęga! Jaka niezachwiana prawidłowość! Jaka żałosna jest samowolna, niczym — prócz dzikich fantazji — nieograniczona muzyka starożytnych!

Jak zwykle wszyscy opuszczali audytorium w równych szeregach, czwórkami, przez szerokie drzwi. W pobliżu mignęła znajoma dwuwygięta postać: ukłoniłem się z szacunkiem.

Za godzinę powinna przyjść miła O. Czułem się przyjemnie i pożytecznie podniecony. W domu — jak najprędzej do kantoru, podsunąłem dyżurnemu mój różowy bilet i dostałem zaświadczenie o prawie do zasłon. To prawo obowiązuje u nas tylko w dni seksualne. Na co dzień w swoich ścianach przejrzystych, jakby wysnutych z połyskliwego powietrza, żyjemy wiecznie na widoku, zawsze skąpani w świetle. Nie mamy przed sobą nic do ukrycia. Poza tym ułatwia to ciężką i szlachetną pracę Opiekunów. W przeciwnym razie do czego by mogło dojść! Być może właśnie dziwaczne, nieprzejrzyste domostwa starożytnych zrodziły tę ich żałosną komórkową psychikę. „Mój (sic!) dom — moja twierdza” — ależ wymyślili!

O 22.00 spuściłem zasłony — i w tym samym momencie weszła nieco zdyszana O. Podała mi swoje różowe usteczka — i różowy bilecik. Oddarłem talon — i nie mogłem się oderwać od różowych ust aż do ostatniej chwili — 22.15.

Potem pokazywałem jej moje „notatki” i mówiłem — zdaje się, że bardzo dobrze — o pięknie kwadratu, sześcianu, prostej. Słuchała tak czarująco różowo — i naraz z niebieskich oczu łza, druga, trzecia — prosto na otwartą stronę (s. 7). Atrament się rozmazał. No i trzeba będzie przepisać.

—  Δ, najmilszy, gdybyście tylko — gdyby…

No i co „gdyby”? Co za „gdyby”? Znowu jej stara śpiewka: dziecko. Czy może coś nowego — w sprawie… w sprawie tamtej? Chociaż to już chyba… Nie, to byłoby już nazbyt idiotyczne.



Dodano: 2020-09-09 13:25:22
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS