NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Maszczyszyn, Jan - "Necrolotum"
Wydawnictwo: Genius Creations
Cykl: Podmorskie Imperia
Data wydania: Październik 2019
ISBN: ISBN 978-83-7995-354-7
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 125×195 mm
Liczba stron: 590
Cena: 39,99 zł
Tom cyklu: 1



Maszczyszyn, Jan - "Necrolotum"

Z najniższego pułapu przydennego wielorodzinne gniazda ningenów jawiły się jako potężna forteca pełna zjeżonych wieżyc. Dotarliśmy w pobliże po kilku godzinach żmudnego kluczenia w labiryncie czarnych koralowców i ostów wysokich na całe metry. Pierwsza z budowli, nieco mniejsza i oszczerbiona u szczytu, dała nam wyobrażenie o skali konstrukcji. Przypominała mineralne wydmuchowisko wulkaniczne, któremu przypatrywałem się ongiś w podróży nurkowej jeszcze na Ziemi. Tyle że w przypadku ganimedowym były to większe, wprost niebotyczne formacje, najpewniej powstałe w konstrukcji sztucznej ze zlepionej spoiwem olejowym wypalanej cegły lub kamienia kawitologicznego uformowanego w gotowe, mocno przystające bloki. Wkrótce oglądaliśmy dwa następne gniazda. Dużo większe w obwodzie, bo dochodzące do czterystu lub sześciuset metrów. Wzniesione zapewne przed wiekami, tym razem w konstrukcji ceglanej, wspinały się ponad nas, niemal sięgając poza możliwości odbiorcze wzroku. W dalekiej głębi tego siedziska ciągnęły się rzędy następnych, zatkniętych w dnie niczym chorągwie budowli. Ogółem naliczyłem ich powyżej czterysta.
Pomiędzy nimi denna ziemia usłana była śmieciem, nierozpoznawalną miazgą lub ścierwem pozostałym z polowań lub biesiad. Eric wyjaśnił mi, że ningeny rzadko kiedy schodzą do fundamentów. Ich życie koncentruje się przy wylotach. Tam dochodzi do częstych rui i samczych paradnych spędów.
Architektura ta była zadziwiająca artystycznie: mroczną linię zdobień pokrywały filigranowe zrosty roślinności. Ujrzałem mrowia kroczących ostów, odłamujących się płatów grzybiczych narośli lub podróżujących z leniwym prądem wodnym lilii.
Ostrobok uznał, iż dostaliśmy się w pobliże ukrywanej hrabianki.
Powiem, że w gardle ze wzruszenia stanęła mi pokaźna gula. Drżałem cały. Myśli chodziły po mnie jak błyskawice. Raz po raz wyjmowałem rewolwer, odbezpieczałem i chowałem na powrót. Pociłem się straszenie albo tylko mi się zdawało.
Ostrobok, widząc moje roztrzęsienie, kazał za sobą wolno podążać, a sam rozpoczął nasłuchiwanie ścian. Po chwili z worków brzusznych wydobył długie ręce i począł nimi namacywać w kamieniu fałd i nieregularności. Wkrótce przebył kolejną setkę metrów, tuż przy dennych osadach. W chirurgicznym skupieniu i z dbałością przepatrywał, poszukiwał nici i więzi, których nie rozumiałem. Zauważyłem też, że wytryskiwał z pyszczka wydzielinę klejącą się do ściany i czyniącą ją przeźroczystą do pewnego stopnia dla myśli.
Sami mogliśmy z onych zamazanych wizji korzystać do woli.
A więc patrzyliśmy z rosnącym napięciem.
Ujrzeliśmy wnętrza wyposażone w piękne sprzęty. Towary najwyższej jakości i szkła dymne umieszczone były na półkach. W kredensach roiło się od broni białej, noży i kaleczących wszelką skórę drobiazgów. Dalej widzieliśmy ciasne paszteciarnie podmorskie i wszelakiego rodzaju piwniczki do przechowywania co godniejszego żelu pitnego, który nalany do szklanych kubełków pozostawał na dnie po wsze czasy, jeśli wcześniej nie był zlizanym lub ze smakiem wysiorbanym.
Nieopodal, w jednej z wieżyc o masywnej podstawie żelbetonowej, odkryliśmy sprzęt zaskakujący, bowiem wyglądał, jakby zgromadzony został w celu dokonania inwazji. Najpewniej chodziło tu o rozpętanie żywiołów wojennych na Ziemi lub na planecie jeszcze dalszej, ale na pewno lądowej, gdyż potężne maszyny posiadały koła i wspinacze zupełnie niepodobne do gąsienic.
Przepłynęliśmy chyba kolejny kilometr i otoczeni już całkowicie stłoczonymi kominami spojrzeliśmy na ostroboka z całkowitym zdumieniem, bo oto przygotowywał się do drążenia murów wyzwolonymi ciekami własnych prądów. Gdybym nie wiedział, że woda w jego operacji jest tylko narzędziem i telekinetycznym wyrazem jego potencjałów, uwierzyłbym w manipulacje czarcimi mocami, źródłowo niezwiązanymi z tym światem.
– Ważnym jest – powiedział rybostwór – aby nie uczynić zbyt wielkiej straty strukturalnej, bo wtedy masywny rozgniewany ningen nie będzie potrafił w gniewie staranować ściany. Musi konstrukcja pozostać w swej strukturze niewzruszoną, wtedy tłum ich pomknie do wierchów, gdzie jedyne znajduje się wyjście i wejście. Panie Jacku, niech pan obserwuje i sam rychtuje jaźń do rozróby w wodzie. Dysponujesz pan niecodzienną mocą. Zacznij od kropli.
– Kroplę mam ruszyć myślą? A gdzież ona? – zaśmiałem się.
– Pośród miliardów innych. Wszędzie. Znajdziesz ją najlepiej i z miejsca uformujesz. W tobie nasza nadzieja. Jeśli nie odnajdziesz własnej mocy, ningeny bez respektu nas zagniotą. Twoja osoba musi zmierzyć się z wyzwaniem. Uczyniwszy niewielką przeręblę, przekonamy bestie, iż to tylko początek agresji, uwierzą że większe siły planują inwazję i oczekują starcia na zewnątrz. Ruszą, by zetrzeć domniemane wrogie źródło z powierzchni dennej – mówiła ryba, tym razem spójnie i logicznie, co brałem za wynik naszego wspólnego, lepszego dostrojenia. – Pozwólmy im tak myśleć. Pozostali panowie niech tu przy dziurce czekają i szykują się do własnej obrony, bo o ile włamanie będzie łatwe, ucieczka stąd może okazać się niemożliwą.
– A czemuż to? – spytał rozzłoszczony lord, gdyż nie podobało mu się, że rządzi nami i planuje przyszłość ryba. Poza tym, jak go znałem, intrygowały go piwnice i zawartość mebli kominowych widzianych przedtem na podglądzie. Na siłę pragnął się wepchnąć za nami.
– Mam same dobre wieści. Hrabianka tam czeka wyzwolenia. Jest przytomna i zdrowa na ciele. Są przy niej najstarsze osobniki patriarchalne. Będąc najbardziej masywnymi, naszej dziury nie spenetrują. Jednak pozostałe ningeny poniesione wściekłością i nadmiarem wyzwolonego jadu obronnego, ruszą ku wylotowi, by dopaść nas po przeciwnej stronie. Mamy tylko kilka minut zapasu.
– A mniejsze osobniki? – spytałem.
– Cielaki ze względu na prowadzone szkolenia zwykle czekają u wylotów.
– Dobrze. Róbmy coś, bo rozniosą mnie przeżywane stresy – odrzekłem, ganiąc wszystkich w myśli za opieszałość.
Na słowa me ostrobok zareagował jeszcze bardziej wytężoną pracą. Pomagałem mu co sił i inni również nie stronili od wysiłku fizycznego, usuwając wykruszenia i demontując luźne partie kruszącej się ściany.
Rzucaliśmy wszystko za siebie, zanim nie przyuważyłem pewnej różnicy.
Oto dno pokrywały bowiem fragmenty jakiejś zrośniętej tkanki będącej zapewne izolatorem. Stanąwszy na niej, poczułem gwałtowne falowanie i śliskość, jakby skrywała pod sobą rozkładające się mazie. Natychmiast też coś przypominającego długie włosy tysiącami uniosło się z tworzących kobierzec nici i poczęło się wspinać i kleić do butów. Jeszcze chwila i tkanina by mnie wchłonęła, być może przekazując do dalszej konsumpcji bytom podskórnym. Zaniepokojony, uniosłem się na dobry metr ponad poziomy. Tutaj się uspokoiłem. Pod dnem podejrzewałem bowiem istnienie jeśli nie fabryki założonej rozumem, to zdziczałego pola błotnego ciągnącego się być może aż do nieznanych obcych światów.
Dalej kopaliśmy.
Trudno było mi się o cokolwiek zaprzeć, a w tylnych śmigłach nie czułem się lepszy. Patrzyłem tylko na ostroboka. Tam, gdzie rybostwór uparcie niuchał, zatopił też produkujące potworny żar myśli. Wiercił nimi i jednocześnie przenikał głębiej. Pomagałem mu w tym, pomny tego, co tak niedawno mi powiedział. Wkrótce potrafiłem poprowadził cięcie wzdłuż złożenia linii budulca, tak że zaczął kruszyć się mur. Wypadały cegły. Spojrzałem na lorda zadowolony. Ten, jak nic zazdrosny, tylko wzruszył ramionami. Powstała dziura wycisnęła z wnętrza stare pasożyty, śluz i błony jakoweś, tak że z obrzydzenia tylko cofnęliśmy się o dobre parę metrów. Potem ostrobok bez zapowiedzi wdarł się w głąb, ciągnąc mnie prądem swoim za sobą, czyniąc tam we wnętrzu zamieszanie, tumult równy nalotowi setki intruzów, budząc w bestiach ryk niespożyty i gwałtowny, pełen złości pęd ku górnym klapom.
Spojrzałem ku odległemu wierzchołkowi. Komin piął się ku zenitowi na wysokość dobrych kilkuset metrów. Płonęły tam kaganki żarliwie rozpalonych kryształów. Żadna poczwara nie była w stanie w tej ciasnocie osprzętów, półek i zawieszonych mebli dokonać owej wspinaczki w pięć minut. Uśmiechnąłem się do swej myśli. Dopiero teraz zrozumiałem planowaną taktykę zwierzęcia. Poklepałem je po szorstkim pysku i pogratulowałem w myśli, co woda skrupulatnie doń poniosła.
Przypomniałem sobie lorda Duncana, gdy sekundę wcześniej podawał mi mój rewolwer przestawiony na krótką serię, a sam przygotował sztucer wodny do walki. Mówił i kierował lufę w stronę wyrwy, jakby spodziewając się czegoś okropnego, co za chwilę miało z niej wychynąć.
– Niech pan podąża szybko, trzyma się rybiego prądu. Tylko on pozwoli panu na maksymalny i bezkolizyjny przepływ. Szkoda każdej sekundy. Przykre byłoby, gdyby coś wam się stało – podpowiedział. Sam miałem podobne czarne myśli. Poczułem w tym momencie do ryby wielki sentyment za jej oddanie. Wsunąłem się tym radośniej do środka.
Kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ujrzałem szybko oddalający się w stronę zenitu ruch wirowy, jakby ciecz gotowała się tam niczym taniec zdziczałego tłumu. Łatwo pojąć, że myśli, które snuły mi się po głowie, były mętne i niewyraźne. Z trudem przypominałem sobie, po co tu jestem. Włamanie, potem wlot w okropne, zatęchłe od dawnego niewietrzenia wody odbiły się na jakości z trudem chwytanego oddechu. Potem bolesny upadek i krótkie przychodzenie do siebie na śliskich kaflach. Wciąż czułem się zgubiony w ogromnej przestrzeni podłogi. Widziałem w mroku błyski i niewyraźne kształty. Poruszały się, zmierzając w moją stronę. Całkowity brak dźwięku napełnił mnie nagłym przerażeniem, przecież nawykłem do jego bogactwa. Przeklinałem siebie za strach, poniżenie i za niezawinioną nieruchomość. Paraliżowała mnie czyjaś wola lub sytuacja. Wyzwalała w mej świadomości wizję groźnej przyszłości, która raz po raz objawiała się w całej okropności.
Niedostateczne oświetlenie nie pozwalało dojrzeć obydwu ścian naraz. W świetle pokracznym, idącym z kilku punktów muru, ujrzałem przycupniętą, ogromną postać ningena. Skradał się. Nie posiadał bynajmniej nóg, to tułów jego był zmarszczony i rytmicznie to się kurczył, to rozszerzał, przyczepiając w nowym punkcie ściany lub podłogi. Pomimo tej groteski chodu nie przestawał być groźnym. Jego stan wynikał być może ze starości. Pozbawiony kości, wietrzejących u tych bydląt z wiekiem, degenerat tak dziwacznie był skrócony. Z trudem potrafił się ruchem robaka na kursie pomieścić, a chciał czegoś tu z desperacją własnym ciałem bronić. Zniedołężniały, z trudem kontrolował ruchy, które w sztywności wyrazu i prostoty mogłyby rodzić podejrzenie bycia w swym źródle zmechanizowanymi. Być może posiadał multum maszynowych implementacji i cały chodził tylko na hydraulicznych wspomagaczach, wykorzystując do tego celu oceaniczne ciecze?
Popłynąłem w jego kierunku z rewolwerem pana Bizzarda, odbezpieczonym i wycelowanym, bo pewny byłem, iż zaatakuję i jedną kulą go rozniosę, gdy tymczasem z boku nadpłynął ostrobok i kazał mi go zignorować.
– Niechże pan nie będzie głupcem. W kropli znajdzie się więcej energii niż w ołowianej kuli – siorbnął. Forma ta była dla mnie nowa, ale być może powodowana sztuczną tu w każdym względzie ciszą, dała się świetnie rozumieć. Jednocześnie wskazał drogę do pomieszczenia z boku. Było to zaledwie przepierzenie ze świeżo zmienianą wodą, która dolatywała tu jednym ciągiem z dwóch potężnych, elastycznych odprowadzeń.
Wpłynęliśmy do środka.
Już zadrżałem z niecierpliwości ujrzenia mej pani.
I znowu nic.
Ale zaraz…
Stały tu w rzędzie misy, do których przywiązano ofiary. Sam zdrętwiałem, gdym w jednej z nich ujrzał naszego pokładowego chłopaka cierpiącego nieprawdopodobne męki związania i cielesnego wykręcenia. Dzieża wyglądała jakby wytłoczona ze szczerozłotej blachy, z rzeźbieniami dospawanymi dopiero później. Obrzeżały ją gęsto perły tak lśniące, że aż obrzydliwe. A pasy krępujące ofiarę wykonano ze szczerej nici platynowej, subtelnej i elastycznej, niezwykle trudnej do przecięcia.
Pośpiesznie rozsypałem foniczne sole.
Abelia miała na sobie owej nocy strój wykonany z metalicznych łusek. Ciasno opinał jej nabrzmiałe kształty. Ze zdumieniem odkryłem jej stan błogosławiony. Jęknąłem w rozpaczy, słusznie podejrzewając liczne gwałty. Najpewniej znajdowała się w stanie bliskim porodowi, bo jęczała, zaciskając sine usta z bólu. Mój Boże, zaledwie po miesiącu? Czegóż to obca fizjologia i diety denne nie potrafią zdziałać? Gdy skurcze brzuszne stawały się regularniejsze, była zdolna trzeźwo myśleć. Wystający, wielki brzuch miarowo pulsował, jakby zaraz miał pęknąć.
Wtedy mnie ujrzała.
Zaszarpała się w swej pułapce.
Przyznam szczerze, że taka żałość we mnie wstąpiła, iż byłem gotowy zawyć. Rozplątałem więzy krępujące i przyciągnąłem lubą do siebie.
– Mój Jacku – jęknęła, natychmiast mnie całując. Była tak bardzo szczęśliwa, rozdygotana i mdlejąca z rozkoszy, iż obawiałem się o jej zdrowie. A nuż spełniły się jej marzenia i skłonna była teraz poddać wolę przetrwania bólowi i wycieńczeniu, by umrzeć? Nie wiedziałem, co robić…
– Abelio? – zapytałem, upewniając ją co do prawdziwości świata i do obecności w nim mej osoby. Nie żałowałem wtenczas uścisków i pocałunków.
I nic.
Jakby zemdlała.
Zauważyłem jednak, iż wolno unosi piersi, że faluje na niej mechanizm szyjny.
Oddycha!
Bez namysłu spróbowałem ją unieść. Pociągnąłem. Rzuciłem się wraz z nią do tyłu. I jeszcze raz. Nie dało rady. Coś mój ruch powstrzymało. Spojrzałem z dziką furią. Sznur długi na kilka metrów zlepiony z łydką mej ukochanej więził ją w miejscu i prowadził w poplątanej linii do ściany. Rozpoznałem przewód prądowy, którym na Ganimedesie zamiast cesarki wspomagano trudne porody. Jedną ręką pannę utrzymałem, a drugą zacząłem rąbać ostrzem znalezionej grzewczej stali, aż tryskały w bąblach włókna i buchała para. W wodzie tylko tej sztuki mogłem popróbować.
Żar wytworzyłem tak straszny, że sam bałem się poparzenia. W potężnych parowych bąblach wzniosła się wrząca rosa, tryskała i pięła się ku górze, omijając nas o centymetry. Srebrna ta rzeka rozlewała się ponad nami, wypełniając dziwną pienistą substancją przestrzeń komina, aż ku odległym jego, postrzępionym końcom. Czułem, że prowadzę moją Abelię niby mocarz na postronku.
Wreszcie sznur parszywy uległ rozkruszeniu.
Przeszło mnie potwornie bolesne mrowienie. Spojrzałem w panice na własne, poruszające się w gorączce nogi. Czyżby uległy ugotowaniu? Nie. Były czyste, choć mrowienia je przechodziły okropne.
Abelia poruszyła się, a ja ze szczęścia zapłakałem.
Dopiero teraz się zorientowałem, że to mój ostrobok ponagla mnie niespokojnym biadoleniem i ono przedkłada się na fizyczne bóle. Słowa zaczerpnął pewno z gnilnej mowy, bo ogólnoustrojowe mrowienie zazwyczaj było jej wstępem. Cofnąłem się i gniewnie go szturchnąłem. Zaraz potem przyciągnąłem narzeczoną ku sobie i usiłując oczyścić jej nogę z kleju i z resztki sterczącego sznura, wypłynąłem na zewnątrz przepierzenia. Rozbudził ją ten ruch kompletnie. Usiłowała mnie powstrzymać, bo mknąłem już za rybą ku wyjściu.
– Musimy się śpieszyć! – prawie ryknąłem, bojąc się o los nasz i przyjaciół.
Gry świateł i cienia na jej twarzy ułożyły się tymczasem na dźwięk mej myśli upiornie.
– Po tym, ile dla ciebie zrobiłam, winien mi jesteś choćby chwilowy posłuch – zaprotestowała prawie z płaczem.
– Przecież udawałaś pani mężczyznę!
– Robiłam to nieumiejętnie. Każdy by się zorientował. Tylko ty bałeś się ośmieszenia.
No cóż, miała rację. Zrezygnowany całkowicie, zawróciłem tam, gdzie chciała. Sypałem z kieszeni solami, z trudem asekurując jej pośpiesznie wypowiadane słowa:
– Phologhon, który mnie zapłodnił, był przystojnym geodetą. Jego posiadłości kominowe ciągną się aż do Urwiska – dodała, ciągnąc mnie w stronę niedalekiej ściany. – Dorobił się na szlachetnym mule ściąganym tutaj w beczkach spod marsjańskiego oceanu. Posiada więc skarby nieprzebrane kruszców i magnesów o różnych promieniach. Musimy podejść do schowka, bo jedna niewielka szkatuła przynależy się mojej osobie za wykonane usługi.
– Dziewczyno, przez te kosztowności życie stracimy – próbowałem ją napomnieć i od zamiaru odciągnąć.
Nie dało rady.
Musiałem przez wzgląd na jej ból i kondycję do wskazanej ściany podpłynąć. Wygrzebała tam z przykręconej wielkimi śrubami komody niewielki metalowy pojemnik pełen drobiazgów. Wcisnęła pod pachę, co przyjąłem z ulgą z uwagi na skromne gabaryty szkatuły i odwróciła się uszczęśliwiona. Rozsypałem z kieszeni tyle soli fonicznej, ile pozostało, by poprawić nasze wzajemne zrozumienie i znów począłem nakłaniać ją usilnie do powrotu. Zauważyła, co czynię, i na szarpanie niecierpliwe odrzekła:
– Cóż mi czynisz, Jack? Toż to jawne marnotrawstwo. Sole winny były dostać się do ucha, gdzie mieści się naturalna nasza słuchawka. Poczekaj, mam coś. – Przystałem na jej marudzenie, by oszczędzić nam zbędnej dyskusji, ale przyznam, nerwy we mnie już szalały i napięcie rosło. Przecież w głowie miałem te wszystkie gwałty i zboczenia, a ona… jakby, ot tak, wychodziła sobie z ulubionego jej domu, miast uciekać, gdzie oczy poniosą! – myślałem z goryczą. Tymczasem Abelia odnalazła niewielkie puzderko gdzieś przy sobie, otworzyła i zaczerpnęła z niego jasnej maści, jakby smalcowej, i podała mi. Nie komplementowałem, nie zadrażniałem, tylko impregnowałem wnętrze ucha mazidłem, od razu znajdując w tym ulgę i zrozumienie. – I takie tutaj aplikuje się do kanału słuchowego żele, że woda staje się pośrednikiem i jasnym ośrodkiem niosącym nie tylko myśli, ale i doznania erotyczne. Całkiem ciekawe.
– Miałaby ciecz działać na zasadzie telegraficznego drutu?
– Nie inaczej. Ciągnie się od ucha do ucha na kształt nieskończonego kabla, jak się to dzieje w aparacie telefonicznym pana Bella. Nic więcej nie potrzeba. Dlatego taka głuchota cię tu ogarnęła zaraz po wejściu, bo panują tu wody bezfoniczne – przypomniała mi mój niedawny stan. – Teraz…
– Teraz stąd już wiejmy, miła panno, bo minuty nasze będą policzone.
Znów mi się oparła i przyciągnąwszy do siebie, rzuciła:
– Większego od ciebie stukrotnie potrafiłam myślą i śpiewem usidlić. I tobie dam radę, ty mój wybawco. – Przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała z radością i czułością taką, że prądy życia mnie wszystkie na chwilę opuściły. Zdrętwiałem od tego i z rozkoszy prawie obumarłem. – Jeszcze chwilka i pójdziemy. Jack, musisz tylko zobaczyć jego kredensy! Są wyrabiane ręcznie, bowiem stworzenia te są niepomiernie manualnie uzdolnione. Ręce jak u człowieka! Obie zorientowane na prawe. W możliwości artystycznej i operatywnej przewyższają wszystko, co do tej pory widziałam.
– Abelio, nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa – perswadowałem, wciąż płynąc w ślad za nią. – Ale rozumiem, że być może obca ciąża robi ci szkodę. Kwasy płodowe, jakie zalewają ci krew hormonami, deprawują ludzki instynkt przetrwania.
– Tylko momencik – znów jęknęła.
Ujrzałem kątem oka, że ostrobok wraca i z rosnącą rozpaczą nas poszukuje.
– Meble są wyrabiane z kościanych desek. Wyobrażasz sobie tartaki, które owe potężne piszczele kroją i przycinają na równo? Potem idą w ruch ołówki kopiowe i dłuta. Potem stolarka i klejenie. Szyby wyrabia się z diamentów.
– Uciekajmy, Abelio. Ten ocean nie ma końca. Dopadną nas owe zamieszkujące tu bestie, jeśli nic nie zrobimy – panikowałem.
Znów wyglądała jak szalona. Podejrzewałem, że trapi ją nieznana gorączka.
– Ach, te niespotykane ziemskie głębie. Niebywałe to otchłanie – rzuciła jakby w zamyśleniu.
– Ależ mówię ci, nie jesteśmy na Ziemi.
– A gdzieżby indziej?
– Na księżycu Jowiszowym, Ganimedzie.
Po tym moim wyznaniu jakby słabość niespożyta ją ogarnęła. Omdlała i dała się już bezwolnie prowadzić. Porwałem ją w ramiona i tak, już niemocną, przed sobą niosłem. Ostrobok, piekląc się i sycząc, otworzył dla mnie swój napędowy kanał i migiem czmychnęliśmy na zewnątrz.
– W samą porę! – wykrzyknął do mnie pan Bizzard oczekujący z naładowaną metalową strzelbą. – Miałem tu już do czynienia z murarzami dennymi, którzy gwałtem chcieli tam pana w środku zamurować. Ale oto widzę i innych szykujących się do poważnej ofensywy chwatów. – Tu wskazał spadające na nas z kilku stron bestie z twarzami pałającymi wewnętrzną energią. Rozświetlone w nich oczy pełne były zajadłej nienawiści. W wyciągniętych w naszym kierunku łapskach szczególne wydały mi się palce, a w nich szpony miast przyzwoitych paznokci, wijące się niczym rozpędzone wkręty.
I znów muszę pochwalić niezłomną postawę naszego ostroboka, który nie dość, że zajadle na nich naskoczył prądami rozwirowanymi, to jeszcze, nie szczędząc wysiłków, by nie wdać się w dalszą poważną awanturę, pokazał nam, jak sprytnie przemknąć pomiędzy wielorybimi potworami na wolną wodę i pozostawić zbyt masywne ningeny daleko w tyle. Kazał mi sobie asystować. Tak potężny wywołałem prąd, że roztrąciłem cielska na boki. Potem posiałem po nich zagęszczone krople niezwykle gorącej wody, podobnej w swym lokalnym ciśnieniu do ostrych kryształów lodu, później zdefiniowanego przez uczonego jako osobliwy stan silnie zjonizowanej cieczy. Wirujące kryształki były czarne niczym drobiny węgla. Ich ciśnienie wewnętrzne przekraczało wszelkie moje wyobrażenie.


Dodano: 2020-01-06 22:35:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS