Dwa opowiadania o Elizebediathu Moncku czytałem już jakieś czas temu w magazynie Science Fiction. Trochę czasu minęło i ich obraz mi się zamazał, pozostało tylko wrażenie sympatycznej lektury. Gdy Fabryka Słów wydała zbiorek opowiadań o szacownym grabarzu nawet się ucieszyłem, akurat miałem ochotę na coś lekkiego i niewymagającego. Niestety okazało się, że wrażenia z dawno czytanych tekstów faktycznie uległy mocnemu zatarciu i otrzymałem coś nie do końca odpowiadającego nadziejom. „Wyjątkowo wredna ceremonia” im nie sprostała…
Elizabediath Monck jest mistrzem grabarskiego fachu. Jego wiedza zawodowa nie ma sobie równych, w gildiach jest poważany, sam kieruje się nieskazitelnym honorem. Ot, specjalista. Pech Moncka polega na tym, że ktoś lub coś musi mu ciągle zakłócać karierę: a to z grobów stają ci, którzy wstawać już nie powinni, a to przy trumnach grzebią hieny cmentarne, to znów w niewyjaśnionych okolicznościach na cmentarzu znajdują się trumny, które nie mają prawa się tam znajdować, a wampiry naprzykrzają się coraz bardziej. Elizabediath, często mimowolnie, będzie musiał wziąć udział w kilku „przygodach”, których mało kto by mu pozazdrościł.
W zbiorku znajduje się sześć tekstów, z czego o przygodach grabarza Moncka traktują cztery (czwarty jest wstępem do zapowiadanej powieści o Elizabediathu). Pozostałe dwa to rozgrywające się w tym samym, autorskim świecie Bochińskiego, historie z pewnych wojen, do jakich w nim doszło.
Niby wszystko zapowiadało się dobrze: dowcip, może nie najwyższych lotów, ale uprzyjemniający lekturę, lekkie i w miarę sprawne pióro autora, ciekawa sceneria i pomysł (przeszyte czarnym humorem przygody mistrza grabarskiego fachu) – wszystkie elementy potrzebne do napisania zbiorku lekkich a zajmujących opowiadań. I mniej więcej tak jest, czyta się całkiem przyjemnie, pamiętając, że to lektura czysto rozrywkowa. Co więc kuleje? Prowadzenie fabuły, jej rozwiązania. Trochę leżą związki przyczynowo-skutkowe, akcja gna do przodu tak, że często całkiem wiadomo co się dzieje, dlaczego i jak. Gdy bohaterowie znajdą się w opałach, dochodzi do niejasno opisanych scen fajerwerkowych, coś się dzieje, ktoś wymyśla niezrozumiałe dla czytelnika wyjście z sytuacji, wszystko gna! Brrr… Wszystko to sprawiło, opowiadania czytało mi się – zwłaszcza sceny kulminacyjne – strasznie topornie. Dużo lepiej prezentują się ostatnie dwa teksty, bez osoby Elizabediatha Moncka – w nich widać, że autor potrafi umiejętnie opowiedzieć historię, jednak i one nie są pozbawione wad poprzednich utworów.
Trochę inaczej opowiadania Bochińskiego zapamiętałem z łamów Science Fiction – czas zrobił swoje, zatarł obraz tych utworów i zmienił mój gust czytelniczy. „Wyjątkowo wredna ceremonia” nie jest gniotem, w ostatecznym rozrachunku nie żałuję poświęconego czasu – to taka typowa książka na leniwe popołudnie, gdy nie ma się ochoty na nic mądrzejszego. Jednak jest to lektura, która bardziej wymagającego czytelnika nie przyciągnie, a wręcz odrzuci. Jest tu pewien potencjał – opowiadania mogły być lepsze, mogły zostać napisane inaczej. Mam nadzieję, że lepiej wypadnie kolejna zapowiadana książka Tomasza Bochińskiego o tematyce grabarskiej, tym razem powieść. A „Wyjątkowo wredną ceremonię” można przeczytać, można sobie darować. Zależnie od zafascynowania notką wydawniczą.
Ocena: 4/10
Autor:
Vampdey
Dodano: 2006-03-01 13:35:41