NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Orbitowski, Łukasz - "Wigilijne psy i inne opowieści"
Wydawnictwo: SQN
Data wydania: Luty 2016
ISBN: 978-83-7924-610-6
Oprawa: miękka
Format: 150 x 215 mm
Liczba stron: 480
Cena: 39,90 zł



Orbitowski, Łukasz - "Wigilijne psy i inne opowieści"

Autostrada

Wieczór był suchy i ciepły. Poklepałem Mirka w ramię.
– Mogę ci pomóc.
– We dwóch będziemy robili to rok. Popatrz, popatrz na ten sufit. Więcej grzyba niż farby. Jakbyś wyczarował paru chłopców, kupiłbym, co trzeba, i jakoś pchnął ten wózek. Śmiej się – jak przyszedłem, bałem się wejść. Serio mówię, stary. Kręciłem się wokół tej rudery chyba z pół godziny. Potem zamek nie chciał się otworzyć, a potem, Jezu… Zdrowie.
– Zdrowie.
– Zabrałem się do motelu. Myślałem, czy nie zadzwonić po dziwkę, ale popłakałbym się w jej cycki. Siedziałem tak przez dwa dni. Urządziłem tylko ten pokój i kuchnię, jak widzisz, da się spać, ale z jedzeniem gorzej.
– Śmierdzi – zauważył Mirek.
– Wiem. Myślałem, że zdechło tu jakieś zwierzę. Obszedłem dom, zszedłem nawet do piwnicy. Nawet nie wiesz, co tam się dzieje.
Mirek pociągnął nosem.
– To szambo. Wylało.
Kolejna radość, pomyślałem i usiadłem przy Mirku. Patrzyłem na ściany jak z bunkra, na gołą żarówkę i podłogę w kolorze grochówki. Znów chciało mi się płakać.
– Kiedy byłeś tu ostatnio? – zapytał Mirek.
– W dziewięćdziesiątym szóstym. Jak matkę odwoziliśmy do szpitala. Nie było cię jeszcze wtedy, prawda? Obiecałem jej, że będę przyjeżdżał trzy razy w tygodniu, karmił kury, czyścił meble i takie tam, wszystko na jej powrót. Nie pojechałem. Nie wierzyłem, że wróci. Cieszę się, że nie leży na tym cmentarzu tutaj, co go woda podmywa. Pamiętasz, jak Raba wylała? Trumny płynęły w dół, polami.
– Cieszyliśmy się. – Mirek napełnił szklanki. – A tobie, widzę, się powodzi.
Piliśmy finlandię.
– Stare zapasy. Teraz jest ciężko. Trzeba jakąś pracę znaleźć.
– Co robiłeś wcześniej?
– Kombinowałem, jak każdy. Czy, powiedz mi, da się tu żyć, nie kombinując? Ty kiedy wróciłeś?
– Cztery lata temu – odparł. – Nie skończyłem studiów. Żyło się studencko, a jakże. Jedna poprawka, druga, bania i do widzenia. Nie chciałem tutaj wracać, Boże, ty jeden wiesz jak bardzo nie chciałem wracać. Robiłem na budowie, byłem majstrem. Firma sprywatyzowała się i forsy było jak lodu. Zmiażdżyło mi stopę. Dlatego chodzę jak z gwoździem.
– Pech.
– Pech albo i szczęście. Jak w połowie lat dziewięćdziesiątych te czerwone skurwysyny przywaliły podatkami, firma padła, trzy miesiące po tym jak dostałem rentę. Mogę chodzić, choć w piłkę nie pogram, chyba że tak jak ty, jeszcze w podstawówce. Skakałeś jak kangur, na tej jednej nodze… W domu zrobię, ojcu pomogę, nim się wyprowadzi do Abrahamów. To małe miasto, nawet nowego osiedla nie wybudowali. Wszystko tanie. Da się żyć.
Zamilkliśmy. Byłem pewny, że myślimy o tym samym. Popatrzyłem poważnie na Mirka.
– Nie byłem tam – powiedział. – Ani razu nie poszedłem. Nawet nie wiem, czy drzewo jeszcze jest. A ty?
– Obiecaliśmy sobie przecież – odparłem.
Spojrzeliśmy na siebie i wszystko było jasne. Mirek spoważniał. Nalał. Butelka się kończyła.
– Co wiesz o naszych?
– Bartek jest dzieciaty i przeniósł się do Brzeska. Chyba robi w Tepsie albo coś z komputerami.
– Kulfon?
– Kulfona byś nie poznał. Biznesmen pełną gębą, fura, panie kochany, dziwne, że nie trąbi, jak jedzie przez miasto.
– Chujem był i chujem zdechnie.
– No.
Cisza.
– Beata też wróciła. Czekaliśmy tylko na ciebie. – Mirek roześmiał się. – Pamiętasz ją jeszcze? Pamiętasz wszystko?

Gdy masz dziewiętnaście lat, wierzysz, że można tylko wzrastać. Pamiętam klasę pół roku przed maturą. Trudno pojąć panikę narastającą z dnia na dzień. Tymczasem maturę zdaje każdy, kto umie się podpisać. Przejdzie, przebrnie, przepchną go, a nawet przeniosą, byle nie podważyć imienia szkoły. Stworzono drażniącą fikcję, rozpisano role nauczycielom, rodzicom, kolegom, rodzeństwu. Kazano zakuwać i siedzieć jak na szpilkach.
Piękna wiosna, pogoda złamała się jak kij. Do marca padał śnieg, a potem pstryk, zapłonęło słońce. Popołudnia spędzałem u Beaty.
Po raz pierwszy kochaliśmy się szesnastego marca. Beata nie była dziewicą, ja tak. Kłamałem o kobietach, które sunąłem we wszystkie trzy dziurki, ale jak przyszło co do czego, nie wiedziałem, gdzie jest cipa. Zrobiliśmy to trzy razy i czułem się, jakbym wygrał na wszystkich loteriach świata. Leżałem przy niej i śmiałem się do świata. Pyk!, i Krzyś został mężczyzną. Szesnasty marca.
Pamiętam datę dlatego, że szesnastego marca zaginął pierwszy chłopiec ze szkoły. Następnego dnia Zimnik został postawiony na nogi. Michał Trzmiel, zwany Kulą, przepadł i nie chciał się znaleźć. Rozmawiałem z policją, ale nie pomogłem. Kula często włóczył się po okolicy. Mirek widział go kiedyś, jak trzepie konia w zagajniku za miastem.
Z Kulą było tak, że mało kto go znał, a jak znał, to nie lubił. Trudno polubić kolesia z jedną połową kanapki w dłoni i drugą rozsmarowaną na twarzy. Kula pętał się więc po mieście bez większego celu, potem zaczął wędrować po okolicznych polach. Wtedy, w marcu, przepadł na dobre.
Mirek był wściekły, bo przestaliśmy przychodzić na drzewo. Kazano nam siedzieć w domach – powróciły wszystkie opowieści o zboczeńcach i tylko Konrad opowiadał, że słyszał, jakoby Kulę porwało UFO. Ludzie z Zimnika kręcili się za miastem i nie chcieliśmy, by złapano nas siedzących na gałęzi, z papierosami i butelką. Kula nigdy się nie znalazł, sprawa przycichła i pod koniec miesiąca znów przyłaziliśmy pod drzewo i piliśmy wino.
Drzewo rosło na wzgórzu za miastem, a wino nazywało się Skat. Skat kosztował tyle co dwa ciastka w szkolnym sklepiku, tylko był słodszy i śmierdział. Szliśmy do sklepu w piątkę, braliśmy po jednym i wspinaliśmy się na szczyt. Drzewo było samotne, wysokie, ale po gałęziach można było wejść prawie na wierzchołek. Widzieliśmy cały Zimnik, z ryneczkiem, wieżą ratuszową i kolorowymi dachami wcinającymi się w morze gomułkowskich bloków. Na rynku od rana do zmroku przesiadywało stadko emerytów, między innymi dziadek Mirka. Niektórzy drzemali, inni rozprawiali o pogodzie i polityce, czasem któryś się podnosił, by przegonić cygańskie dzieci depczące kwietniki i bawiące się w nieczynnej fontannie.
Była nas piątka: Mirek, Mały, Konrad, Beata i ja. Zaczęliśmy tutaj przychodzić na początku wakacji. Liczyłem, że wypiliśmy tysiąc win. Przegadaliśmy wszystkie tematy, opowiadaliśmy sobie o planach i obawach. Przewałkowaliśmy każdą pierdołę i każdego znajomego. Nigdy nikogo nie zaprosiliśmy. Tylko Bożej dobroci zawdzięczamy, że żadne z nas nie spadło po pijaku na głupi łeb.
Nie pamiętam tak ciepłego marca. Dochodziła dziewiąta, miałem lekką bluzę z ohydnym nadrukiem. (Czego wtedy słuchałem? Zespół nazywał się Cannibal Corpse i miał okładki pełne trupów jedzących się nawzajem). Obok Beata kończyła wino. Niżej chłopaki pluły z nudów.
– Skończyłem – rzekł Mirek i rzucił butelkę. – Odda się następnym razem. Pijcie szybciej. Muszę spadać, bo stara się wkurwi.
Powiedziałem mu, że też kończymy, i chciałem dorzucić coś złośliwego, gdy Beata chwyciła mnie za rękę.
– Zobacz, ile samochodów.
Grzbietem wzgórza sunął sznur świateł.
– Auta jak auta – rzekł Konrad i splunął.
– No.
– Dużo ich – burknął Mirek – spadamy.
– Nie widziałam ich wcześniej – upierała się Beata.
Milczeliśmy chwilę. Auta sunęły niespiesznie i znikały za wzgórzem.
– Ja też ich nie widziałem – przypomniałem sobie. – Nie wiem nawet, czy tam jest droga.
– To po czym jadą, po trawie? – Mirek zeskoczył z drzewa. – Są auta, to i droga jest. Idziecie czy nie?
I poszedł. Konrad z nim.
Zostaliśmy we troje. Objąłem Beatę. Mały, cholerny głupol, też mógłby pójść. Patrzyłem na samochody i próbowałem sobie przypomnieć, czy w dzień widziałem drogę na wzgórzu, a także czemu nie zwróciłem uwagi na światła. Wypiłem na drzewie galon wina, trzeźwiałem na nim, gapiąc się bezmyślnie w ciemność, ale widywałem tylko światła latarń, nietoperze i wzgórza wydęte pod atramentowym niebem.

(...)


Dodano: 2016-02-11 13:56:15
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS