NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Kres, Feliks W. - "Szerń i Szerer. Zima przed burzą"

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Shepard, Lucius - "Modlitewnik amerykański. Luizjański Blues. Viator"
Wydawnictwo: Mag
Kolekcja: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: Viator, Louisiana Breakdown, A Handbook of American Prayer
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Data wydania: Sierpień 2013
ISBN: 978-83-7480-368-7
Oprawa: twarda
Format: 135x202
Liczba stron: 560
Cena: 49,00 zł



Shepard, Lucius - "Modlitewnik amerykański"

ROZDZIAŁ 1

Kiedy człowiek spogląda wstecz i z perspektywy czasu ocenia rzeczy, których mu wstyd, i upiera się, że musiał je zrobić ktoś inny (chociaż nie ma pojęcia kto), to w rzeczywistości mówi – chociaż najczęściej nie zdaje sobie z tego sprawy – że doskonale zna tamtego człowieka, nie wie natomiast, kim jest obecnie. Wierzy (lub przynajmniej udaje, że wierzy), że wiek i doświadczenie uczyniły zeń osobę lepszą, mądrzejszą, wspanialszą, a przez to mniej poznawalną niż jego poprzednie „ja”, niezdolne do podobnych szubrawstw. Może akt skrajnej przemocy pomaga nieco rozwiać te wątpliwości, ponieważ wiem dokładnie, kim byłem tamtej nocy, dwanaście lat temu, kiedy zabiłem Mario Kirschnera, i choć od tamtej pory nauczyłem się cierpliwości i wyzbyłem pewnych złudzeń, jestem dzisiaj dokładnie tym samym człowiekiem, tak samo podatnym na głupotę. Modlitwa zmieniła moje życie, mimo że – wbrew temu, co sugerują kaznodzieje – nie okazała się wcale cudownym lekiem na całe zło. Oczywiście nie mierzę w swoich pacierzach tak wysoko jak księża i mułłowie; nie liczę na cuda, lecz na uzyskanie drobnych, konkretnie mierzalnych efektów.
Do morderstwa podszedłem jak aktor do roli. Po tym, jak wyleciałem ze studiów, pracowałem jako barman i właśnie za barem nauczyłem się, że wystudiowana obojętność bywa poważnym wyzwaniem dla pijanych kobiet. Nauczyłem się odgrywać światowca (chociaż nie wyściubiłem jeszcze nosa poza stan Waszyngton), wyluzowanego i bez zobowiązań, i z biegiem czasu ten fałszywy wizerunek przeniknął moją prawdziwą naturę. Do czasu, gdy zimą 1991 roku zatrudniłem się w Galley, restauracji dla turystów na Lopez Island w archipelagu San Juan, u wylotu Zatoki Puget, wyrobiłem w sobie serdeczne niezadowolenie ze świata. Nudziły mnie nawet kobiety, z którymi sypiałem; nasze spotkania były dla mnie wyłącznie okazją do popisania się cynizmem. Przypuszczam, że wszyscy mordercy są w mniejszym lub większym stopniu podobnymi egoistami.
Zimą mieliśmy niewielu turystów i większość pracowników Galley najpóźniej o dziewiątej zmywała się do domu; zostawałem sam, żeby wyprosić maruderów i pozamykać. I to właśnie wtedy najlepiej mi się piło. Pewnej nocy pod koniec stycznia siedziałem akurat w boksie przy panoramicznym oknie, sączyłem czwartą już podwójną wódkę i gapiłem się na oślepiające białe światła łodzi kolebiących się na kotwicy na czarnych i połyskliwych wodach zatoki, gdy na parking zajechało czerwone porsche. Niebrzydka babeczka po trzydziestce, z długimi kasztanowymi włosami, wysiadła z wozu, weszła do restauracji i zaczęła ze mną flirtować, próbując naciągnąć mnie na drinka. Miała piękny makijaż (prawdziwe artystyczne malowidło w naturalnych odcieniach skóry i delikatnych brązów), wydatne kości policzkowe i jedwabiste usta, które przypominały mi usta malowane na fasadach objazdowych teatrzyków ze striptizem. Powiedziałem, że jest mi bardzo przykro, ale nie mogę jej pomóc. Oparła się chwiejnie o oparcie kanapy w boksie, uczepiona sterczącego zeń chromowanego wieszaka.
– Nie wygłupiaj się, facet! Mam naprawdę spieprzony wieczór!
Miała szare spodnie, buty na obcasie i sweter z niebieskiej angory. Do tego grube złote bransoletki i złote kolczyki z szafirami.
– Stać cię na drinka – zauważyłem.
– Zostawiłam portfel u swojego chłopaka.
– To do niego zadzwoń, niech ci przywiezie.
– Ale to właśnie przez niego mam spieprzony wieczór! – Klapnęła na siedzenie naprzeciwko mnie i ukryła twarz w dłoniach. – Po prostu mi polej, dobrze? – poprosiła zza splecionych palców. – Jutro się policzymy.
– Jak się nazywasz?
Podniosła splecione dłonie niczym zasłonę hełmu i łypnęła spod nich tępo.
– A ty?
– Wardlin Stuart.
– Wardlin? – powtórzyła z komiczną emfazą i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Śmieszne imię, nie uważasz?
Uśmiech zbladł. Domyślałem się, że zastanawia się, czy warto drwić z faceta, od którego próbuje wycyganić drinka.
– Ja jestem Wanda – dodała, odrzucając włosy gestem, który sugerował, że w jej mniemaniu to imię nieodłącznie kojarzy się z dziką i rozpustną naturą. – Wanda i Wardlin... Jakie to milusie.
– Wanda... – powtórzyłem w zadumie. – Jakoś mi nie leży. Nie pasuje do ciebie. Wyglądasz mi raczej na... Brooke. Tak, tak cię będę nazywał: Brooke.
Nie była zachwycona, ale nic nie powiedziała.
– Zdecydowanie tak – ciągnąłem. – Pasuje do twojego wizerunku panny z dobrej uczelni. Z Vassar, na przykład. Po przejściach, ale seksowna. I bystra.
Na tę „bystrą” wyraźnie się ożywiła, założyła nogę na nogę i rozsiadła
się wygodniej.
– Widzę, że prawdziwy z ciebie dupek.
– Taka praca, Brooke.
– Więc mam być Brooke, tak? W porządku. Jestem Brooke. Jestem bardzo, bardzo Brooke. Teraz postawisz mi drinka?
– A może pokażesz mi, co tak wypycha od środka ten śliczny niebieski sweterek? Wtedy ci czegoś naleję.
Ślady tego, co działo się w jej głowie, przesączały się na twarz: złość, uraza, niezdecydowanie, niechęć, aż w końcu (musiało jej cholernie zależeć na tym drinku) konsternacja.
– Mam ci pokazać cycki?
– Jeśli się odważysz, ma się rozumieć. Mnie tam wszystko jedno.
– To taki twój... obyczaj? Tak to załatwiasz z innymi?
– Ty jesteś pierwsza. Rzadko miewamy klientów, których nie stać na drinka.
– Ja się nie dziwię!
– A nawet gdyby się tacy zdarzali, nie prosiłbym ich o zdejmowanie swetrów. Jeśli chcesz – dodałem łagodniejszym tonem – możesz to potraktować jako prowokacyjny komplement.
Roześmiała się – krótko, sardonicznie – i zerknęła na swoje czerwone porsche. Spodziewałem się, że wyjdzie, ale posłała mi spojrzenie typu „czytam ci w myślach”. Wahała się chyba, czy powinna mi zaufać, i zastanawiała, na ile może pozostać Wandą.
– Dobrze, ale nie tutaj – zastrzegła się, wskazując za okno. – Ktoś może podjechać.
Zaprowadziłem ją na zaplecze, do kuchni. Stanęła przy gorącym bufecie, w świetle jarzeniówek, wyprężyła się i zdejmując sweter przez głowę, z iście ekshibicjonistycznym zacięciem wykręciła półpiruet. Piersi miała duże, ale moim zdaniem nie aż tak duże, żeby uzasadniały użycie usztywnionego, masywnego, pancernego stanika, w który były opakowane; sprawdziłby się w roli wiktoriańskiego narzędzia tortur, w sam raz dla krnąbrnych panienek. Szorstki brudnobiały materiał wspierał się na grubych drutach, ramiączka były szerokie jak pasy do krępowania chorych. Ze wstydliwym uśmiechem sięgnęła rękami za plecy i odpięła zapięcie. Ramiączka zsunęły się z jej barków, miseczki oddzieliły od ciała. Skóra pod spodem była cała pokryta żółtym i fioletowymi siniakami, szwy chirurgiczne krzyżowały się na całej jej powierzchni, przecinały nawet brodawki. Piersi narzeczonej Frankensteina. Kształtne, ale makabryczne. Nie mogłem oderwać od nich oczu.
– Tylko nie ściskaj za mocno, dobrze? – uprzedziła Wanda. – Dopiero co je sobie pomniejszyłam.
– Czego się napijesz? – zapytałem. – Szkockiej? Mamy taką jednosłodową, jest naprawdę doskonała.
Przypuszczałem, że nieuprzedzenie mnie o niedawnej operacji i późniejsze popisanie się niedotykalnymi piersiami było z jej strony próbą wystrychnięcia mnie na dudka, ale sprawiała wrażenie autentycznie wkurzonej, kiedy okazało się, że nie mam ochoty jej pomacać. Oparła ręce na biodrach i patrzyła na mnie spode łba, kiedy odwróciłem się, żeby wrócić do baru.
– Ej! A ty dokąd? Ej!
Minutę później, już ubrana, usiadła przy barze i zamówiła manhattan, który wypiła bez słowa, od czasu do czasu zerkając na mnie ze złością.
Zacząłem porządkować wieczorne rachunki, a kiedy schyliłem się, żeby pozbierać rozsypane drobniaki, usłyszałem pośpieszne kroki i odgłos otwieranych drzwi wejściowych.
Odprowadziłem wzrokiem czerwony samochodzik, kiedy ruszył z piskiem opon i śmignął łukiem wzdłuż zatoki, po czym wciągnąłem jeden stołek za bar, postawiłem sobie pod ręką świeżą butelkę ketel one i zadumałem się nad funkcjonowaniem umysłu Wandy. Przyjechała do restauracji bezpośrednio po jakiejś traumatycznej scysji z chłopakiem i zgodziła się, żebym ją pomolestował – pewnie liczyła na to, że takim nic nieznaczącym spotkaniem dokona zemsty. A ponieważ była wstawiona, nie wpadła na to, w jaki sposób widok jej świeżo zmasakrowanych piersi wpłynie na potencjalnego kochanka. Z drugiej strony, mogło być i tak, że zabawiła się moim kosztem, a cała ta złość była po prostu udawana – tyle że na Lopez Island nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by miał aż tyle zimnej krwi. Jednakże, bez względu na skalę manipulacji z jej strony, byłem dla niej pełen podziwu; jak na bogatego dzieciaka, który po kielichu rozbija się porszakiem, spisała się naprawdę nie najgorzej.
Trzy kieliszki po jej odjeździe na parkingu pojawił się szary mercedes, z którego wysiadł barczysty mężczyzna w średnim wieku z ogoloną na łyso głową, w szarym tweedowym płaszczu z aksamitnymi wyłogami. Zostawił włączony silnik i skierował się do drzwi, a ja sobie uświadomiłem, że zapomniałem je zamknąć na klucz.
– Zamknięte – powiedziałem, kiedy tamten wszedł do środka.
– To ciebie powinno się zamknąć – warknął.
Podszedł do baru, stanął naprzeciw mnie i położył ręce na kontuarze.
Patrzył na mnie z beznamiętnym wyrazem twarzy, ja jednak czułem bijącą od niego wrogość. Był blady, policzki miał upstrzone szkarłatnymi plamami, ozdobna bródka (na razie ledwie naszkicowana kilkudniową szczeciną) plamiła mu górną wargę i podbródek. Przez kontrast z mięsistymi rysami twarzy oczy – duże i błyszczące – wyglądały wręcz kobieco.
Ogólnie rzecz biorąc, prezentował się paskudnie, ale miało się przynajmniej wrażenie, że ciężko sobie zapracował na uzyskanie tego efektu.
– Jestem Mario Kirschner, przyjaciel Janet – zadudnił głośno i nienaturalnie basowo, jakby obwieszczał coś o wiele bardziej złowieszczego. Na przykład „Jestem Ringo. Johnny Ringo”.
Nie mogłem się nie roześmiać.
– Janet – powtórzyłem. – Tej Janet?
– Wiesz, o kim mówię.
Mogłem być wprawdzie pijany, ale nie głupi; byłem właściwie pewien, że wiem, kim jest Janet. Cwana dziewucha, pomyślałem.
– Taka wysoka? Puszysty niebieski sweterek, rudokasztanowe włosy?
Powiedziała mi, że ma na imię Wanda.
– Dwadzieścia lat temu połamałbym ci kości – powiedział Kirschner z tęskną nutą w głosie. – Dziś zostawiam to moim adwokatom. Bardziej boli.
– A zanim zadzwonisz po tych swoich adwokatów, nie zechciałbyś mi powiedzieć, co niby zrobiłem?
– Tobie się, kurwa, wydaje, że to jakaś zabawa? Nie traktujesz mnie poważnie?
– Niech pomyślę: Wanda... Nie, przepraszam, Janet! Janet przyjeżdża do knajpy po kłótni z tobą. Nawalona jak szpak. Tak bardzo chce się napić, że pokazuje mi cycki. Nawiasem mówiąc, ich widok nawet pitbulla odstraszyłby w pizdu. Stawiam jej, ona pije, wychodzi, a potem zjawiasz się ty i straszysz mnie prawnikami. – Pociągnąłem łyk wódki. – Wiesz, chyba masz rację: nie traktuję cię poważnie.
Kirschner zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. Wprawdzie byłem głównie rozbawiony całą tą sytuacją, ale w tym momencie poczułem ukłucie paranoi.
– A według niej jak było? – zapytałem.
– Co to za pierdolenie?!
– Stary, mówię serio. Zaintrygowałeś mnie. Bo widzisz, ja jej palcem nie tknąłem, ale widzę, że wcisnęła ci jakiś kit, więc... Może ona coś kombinuje? Próbuje namieszać?
– Może powinienem ją przyprowadzić? Spojrzysz jej w twarz po tym, co zrobiłeś?
Zerknąłem na dymiącego białą mgłą spalin mercedesa, usiłując dojrzeć jakiś kształt za zaparowanymi szybami.
– Przyjechała z tobą? To ją przyprowadź. Po tym, jak widziałem te cyce, nic mnie już nie ruszy. Nic, kurwa.
Kirschner złapał mnie garścią za bluzę na piersi i przyciągnął do siebie.
– Ty skurwysynu! – wycedził, obryzgując mnie śliną.
Powiedział coś jeszcze, ale ciąg dalszy mi umknął. Ciepła ślina, zapach perfum i pudru... Dosłownie wszystko w tym wyfiokowanym palancie tak mnie odrzucało, jakbym nagle zobaczył, że pająk maszeruje mi po ręce. Zdystansowałem się od niego, od całej tej sytuacji, i wepchnąłem mu przedramię pod brodę. Pchnąłem go w tył, a gdy próbował mi się wyrwać, wyrżnąłem go butelką wódki w sam czubek głowy. Butelka nie pękła, zadźwięczała tylko bonk! głucho i niewinnie, jakby ktoś uderzył się głową o nadproże drzwi. Twarz Kirschnera straciła wyraz i osunął się na ziemię, jakby ktoś wyciągnął mu wtyczkę.
Teraz już wiem, że od chwili, gdy padł na podłogę, powoli umierał na skutek pęknięcia czaszki i krwotoku podpajęczynówkowego, ale wtedy nigdzie nie było widać krwi, a puls miał silny i regularny. Spodziewałem się, że ocknie się za minutę albo dwie, podszedłem więc do okna i wyjrzałem na dwór. Wanda (z domu Janet Pietkowski) wychuchała sobie mały otworek w zaparowanej przedniej szybie. Dostrzegłem jej sweter, ramę z włosów wokół twarzy, błyszczące czerwone usta rozwarte w okrągłym „O”. Nie ulegało wątpliwości, że wszystko widziała. Patrzyliśmy na siebie długą chwilę, na mój gust co najmniej dwadzieścia, trzydzieści sekund, i to w tej właśnie chwili ukształtował się ciąg dalszy mojego życia; przez te dwadzieścia albo trzydzieści sekund Wanda (nigdy nie myślę o niej jako Janet ani Brooke) ustaliła szczegóły swojej wersji wydarzeń, opowieści o niczym nieuzasadnionej napaści, która natchnęła prokuratora okręgowego do postawienia mi zarzutu zabójstwa.
Kiedy dziś myślę o tamtej chwili, odczuwam pokusę, żeby podrasować wspomnienia, wmówić sobie, że czułem, jak przeznaczenie gęstnieje wokół mnie, tężeje skłębioną chmurą jak biały tuman spalin z mercedesa – prawda jest jednak inna: nie miałem za grosz poczucia, że dzieje się coś niezwykłego. Zastanawiałem się, co Wanda nakłamała Kirschnerowi; próbowałem się domyślić, co nią kierowało. Miała powody, żeby wściekać się na nas obu, może więc poszczuła na mnie swojego kochasia, żebyśmy nawzajem zrobili sobie krzywdę?
Złożyła dłonie jak do pacierza, czubkami palców dotknęła podbródka i zamknęła oczy. Zaczęła poruszać ustami. Po dłuższej chwili otrząsnęła się, wybrała numer na komórce i odbyła z kimś krótką rozmowę. Nie przejąłem się tym zbytnio. Pomijając fakt, że byłem pijany, miałem prawo oczekiwać, że moje zeznania, poparte nienaganną opinią z miejsca pracy (w Galley pracowałem już wtedy od pół roku), przeważą nad zeznaniami kobiety, która wykręci dwuprocentowy wynik na alkomacie. Zapaliłem papierosa, wydmuchnąłem dym w jej kierunku i pomachałem jej lekceważącym, beztroskim gestem. Przez ten czas skończyła rozmawiać i nasze oczy spotkały się przez podwójną warstwę szkła. Uśmiechnęła się. Był to uśmiech tak rozbrajający, tak, zdałoby się, wyzbyty wszelkiej dwulicowości, że odruchowo odpowiedziałem w ten sam sposób. I przez te krótkie sekundy, zanim usłyszeliśmy syrenę zbliżającego się wozu policyjnego, miałem wrażenie, że jesteśmy prawie, prawie przyjaciółmi – a z pewnością wspólnikami w zbożnym dziele.



Dodano: 2013-08-19 19:46:20
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS