NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Ukazały się

Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)


 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Kraty"

 Chambers, Becky - "Psalm dla zbudowanych w dziczy"

Linki

Wendig, Chuck - "Drozdy. Dotyk przeznaczenia"
Wydawnictwo: Akurat
Cykl: Wendig, Chuck - "Miriam Black"
Tytuł oryginału: Blackbirds
Tłumaczenie: Miłosz Urban
Data wydania: Maj 2013
ISBN: 978-83-7758-341-8
Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami
Format: 130 x 205 mm
Liczba stron: 320
Cena: 29,99 zł
Rok wydania oryginału: 2012
Tom cyklu: 1



Product placement

PRODUCT PLACEMENT


Szklana powierzchnia automatu z przekąskami chłodziła czoło Donniego. Stał tak przez kilka minut z na wpół zamkniętymi oczami. Rozważał, czy nie zapaść w sen. Było to głupie, zważywszy, że jego pokój motelowy znajdował się jakieś dziesięć kroków na prawo stąd. Ale szkło automatu było prawie tak wygodne jak tamtejsze łóżko, więc zasadniczo różnica niewielka.
– Śniadanie – przypomniał sobie i skupił wzrok na przysmakach wewnątrz maszyny.
Zamglonym wzrokiem przejrzał dostępne opcje. Krakersy Captain’s Wafers? Prawdopodobnie był to dobry pomysł, wziąwszy pod uwagę kaca, który powodował pulsowanie w jego głowie i żołądku, ale nie podobała mu się idea spożycia suchych węglowodanów. Precelki? Ble. Wołałby zjeść garść piasku.
Chwileczkę. O, tak, tam jest. Czekolada.
Zajebiście.
Jego uwagę przykuło żółte opakowanie. W prawym górnym rogu maszyny.
Baton flix.
Nigdy tego nie jadł. Tak naprawdę nigdy przedtem o nim nie słyszał.
Mrugając, wrzucił do otworu kilka ćwierćdolarówek i wstukał kod. Metalowa spirala wysunęła się, z hukiem zrzucając batonik na dno.

***

Donnie oglądał raport na temat sytuacji w rolnictwie – raport leciał w telewizji, ale kto tak naprawdę ogląda takie rzeczy? – i badał baton flix.
Żółte opakowanie, jak już wcześniej stwierdził. Niebieskim drukiem z różową obwódką wypisano na nim „Baton Flix”. Obok logo jakiś mały zielony stworek wyglądający na kosmitę machał radośnie rączkami. Stworek uśmiechał się też szeroko. Pokazywał fioletowe zęby.
Donnie rozerwał opakowanie batonika.
W środku znajdował się kawałek ciemnej czekolady.
Powąchał go. Mocny zapach kakao. Albo kakaowca. Nieważne.
Używając siekaczy, niczym królik, odgryzł kawałek. Na języku poczuł smak miodu. Jakiś słodki syrop – nie do końca karmel, na pewno nie nugat – przylgnął mu do podniebienia. Musiał go stamtąd zlizać.
– O, rany – wymamrotał przez całą tę słodkość – ależ to jest dobre.
Konsystencja też była idealna. Miękka czekolada, wilgotna miodowa papka, chrupiący wafelek. Wydłubał z ostatniego zęba trzonowego kawałek batonika, delektował się nim przez chwilę, a potem zerknął na stojący obok łóżka budzik. Donnie zmuszony był przesunąć do połowy opróżnioną butelkę tequili oraz parę brudnych skarpet, żeby zobaczyć godzinę.
– O, cholera.
Spóźni się do pracy. Znowu.

***

Jednak nie powstrzymało go to, rzecz jasna, od kupienia po drodze dwóch kolejnych fliksów.

***

Bob Horkin, z tym jego rozkwaszonym płaskim nosem i małymi oczkami przypominającymi odbyt, przyszedł i upuścił przed Donniem stos różowych formularzy.
– Znowu się spóźniłeś – powiedział Horkin, pociągając nosem, parskając, napawając się chwilą.
Donnie potarł skronie kciukami. W głowie mu pulsowało.
– Mhm – odparł, mrużąc oczy.
– Piłeś wczoraj do lustra?
Donnie zmusił się do kiwnięcia głową.
– Ile to już czasu minęło? – spytał Horkin.
– Ile czasu minęło od czego, Bob?
– Daj spokój, Donnie. Od kiedy rzuciła się Tracy.
– Tydzień. I jeden dzień. Dzięki za okazanie wrażliwości, tak w ogóle.
Horkin wzruszył ramionami.
– Na serio ją zbrzuchaciłeś? Dlatego odeszła?
– Spadaj, Horkin.
– Wypełnisz dzisiaj te formularze?
Donnie zazgrzytał zębami. Głos tego faceta działał na płat czołowy jego mózgu niczym papier ścierny.
– Chyba ci właśnie kazałem spadać, co? Spadaj. Sio.
– Daj mi jednego z tych fliksów, to sobie pójdę.
Obok stosu różowych formularzy i tylko kilka cali od krzywej wieży niebieskich formularzy leżały dwa zakupione dziś batony flix.
– Lubisz fliksy? – spytał Donnie.
– Od zawsze.
– W takim razie: nie, nie dostaniesz żadnego. Idź sobie.
Z Horkina wydobyło się zdegustowane prychnięcie. Demonstracyjnie odmaszerował. Donnie nie potrzebował się z nim kolegować. Odmówienie mu przyjemności było jedynym sposobem na zyskanie satysfakcji. I jeszcze wspomniał o Tracy. To było chamskie. Serce go bolało na samą myśl o niej. Jakby ktoś przyczepił do zbolałego narządu kotwicę okrętową, której ciężar szarpał mu trzewia. Nie zasługiwał na to. Pewnie zasługiwał na tego kaca, to prawda, ale nie na to złamane serce.
– Jeden z tych batonów jest dla mnie, stary?
Donnie obejrzał się za siebie i ujrzał Tabora. Pchał wyładowany pocztą wózek z jednym piszczącym, epileptycznym kółeczkiem. Tabor był olbrzymi i pochylał się nad swoim wehikułem niczym Godzilla grająca w pinball. A to, że wózek został pomalowany na biało, a Tabor miał skórę w najciemniejszym z odcieni czerni, jeśli nie liczyć nocnego nieba podczas zaćmienia księżyca, tylko wzmacniał to wrażenie.
– Właściwie to tak – powiedział Donnie. I nie było to kłamstwo. Cisnął mu fliksa, a Tabor przechwycił go w locie dłonią wielkości rakiety tenisowej.
Tabor przyciągnął sobie puste krzesło.
– Jakoś się trzymasz, bracie? – spytał.
– Taa, lepiej o tym nie rozmawiajmy.
Usta olbrzyma ułożyły się w zaskoczone „o”.
– Co? – spytał Donnie.
– Twój oddech, stary. Nie musisz mi mówić, co u ciebie słychać, bo twój oddech opowiada całą cholerną historię. Jedzie od ciebie, jakby ktoś polał zdechłego oposa tequilą, a potem wsadził ci go do ust, żeby się tam kisił przez parę dni, a może i tygodni.
– Trochę sobie popiłem.
– Trochę?
– Dużo. Bardzo dużo. Jedz lepiej swojego fliksa.
Tabor zgniótł opakowanie i cisnął nim w kierunku kosza, ale chybił. Odgryzł połowę batona, wzruszając ramionami. Gdy przeżuwał, w jego policzku uformowało się nabrzmiałe wybrzuszenie.
– Smakuje ci? – spytał Donnie. – Domyśliłem się, że zechcesz tego spróbować.
– Spróbować? Przecież ja za nimi szaleję.
– Aa, jadłeś je już wcześniej? To był mój pierwszy.
– Ta, jasne.
– Co: ta, jasne? Nigdy wcześniej nie jadłem tych fliksów.
– Jak mogłeś nie jeść fliksów? To tak jakby powiedzieć, że się nigdy nie próbowało coli albo Big Maca. Mieszkasz w jaskini w Afganistanie czy co?
– Oj, cicho. Po prostu nigdy ich wcześniej nie widziałem.
Tabor wsadził sobie do paszczy drugą połówkę fliksa, żując głośno. Lekceważąco machnął ręką na Donniego.
– Jak chcesz, stary. Jesteś ciągle pijany i to właśnie od ciebie w tej chwili słyszę. – Wstał i wsunął krzesło z powrotem pod biurko w pustym kubiku. – Nigdy wcześniej nie jadłeś fliksa, jasne. Na razie, Donnie. Pozostań przy zdrowych zmysłach.
– Tak, tak. Nic mi nie jest.
– Nic ci nie jest. Aha.

***

Jakże niezwykły jest sposób, w jaki alkohol pomaga pozbyć się kaca. To tak, jakby drugie uderzenie w twarz pomagało na ból, jaki wywołało to pierwsze.
Nie był w stanie pić tequili, więc dziś wieczór zdecydował się na tanie wino. Smakowało jak syntetyczne truskawki. Zapakowane w karton. Idealnie.
– Zęby mi od tego zgniją – powiedział sam do siebie, otwierając kolejnego fliksa.
Zaczął już zgniatać opakowanie, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. Rozłożył je.
Z tyłu widniał napis: „Wyprodukowane przez Perigree!”.
O nich też nigdy nie słyszał. To musi być jakaś nowa firma, zgadywał.
Zlizując czekoladę z kącików ust i siekaczy, Donnie pomyślał o Tracy. Ciężko było tego nie robić i tu z pomocą przychodzi wino – miało udusić te myśli poduszką, zrobioną z soli kamiennej i płótna workowego. Utopienie byłoby prawdopodobnie lepszą metaforą, ale Donniemu było wszystko jedno.
Zastanawiał się na głos, jak nazwie dziecko.
– Chłopiec czy dziewczynka? – spytał w przestrzeń. I odpowiednio do tego nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Głupie dziecko. Głupia Tracy, że chce mieć dziecko.
– Ja nie jestem głupi. – Oblizał wargi i sięgnął po pilota. – Jestem mądry.

***

Owocowe wino – teraz już w połowie wypite – zaczęło napawać Donniego obrzydzeniem. A słodkie przekąski – do tej pory zjadł już cztery fliksy i szykował się na atak potwornego trądziku – wcale nie poprawiały sytuacji. Miał ochotę na coś słonego. Może precelki, chociaż wiadomo, że są ble i fu. Zamiast tego jednak usiadł. Oparł się o wezgłowie łóżka. Przerzucał kanały w telewizorze i czuł wzbierające mdłości.
Przeskakując, na jakimś kanale, dostrzegł coś przelotnie.
Zielonego kosmitę. Z fioletowymi zębami.
Machającego rączkami.
Wrócił na ten kanał.
– …dumą ogłaszamy pięćdziesiątą rocznicę batonów flix! Wewnątrz każdego opakowania specjalnej edycji batonów flix znajduje się sekretny kod! Wyślij ten kod esemesem na numer…
I naturalnie pod tańczącym kosmitą pojawił się numer telefonu.
– …a Flixy Księżycowy Ludek może zadzwonić właśnie do ciebie i oznajmić, że jesteś zwycięzcą!
– Co mogę wygrać? – spytał Donnie telewizor. Z racji tego, że był w połowie pijany i w trzech czwartych targały nim mdłości, wierzył, że telewizor jest w stanie go usłyszeć. I nie zawiódł się. Ekran eksplodował feerią barw. Kosmita dołożył kilka nowych ruchów do swojego tańca: trochę disko-pikanterii, odrobinę Travolty i szczyptę szyku rodem z lodowiska. Donniemu od samego patrzenia zakręciło się w głowie.
– A wygrać możesz dożywotnią dostawę batonów flix!
– Fuj. – Żołądek zrobił fikołka na samą myśl o tym.
Chwileczkę.
Pięćdziesiąta rocznica?
– Gówno prawda – wyjąkał Donnie.
Nie było mowy, żeby ten głupi baton był na rynku już od pięćdziesięciu lat. Nie było możliwe, żeby był w sprzedaży od pięciu lat, nie mówiąc już o pięćdziesięciu.
– Pieprz się, Flixy! Ty księżycowy bękarcie!
Donnie cisnął pilotem w telewizor. Pilot zaczepił o niego rogiem i wystrzelił w górę w chaotycznym piruecie. Następnie uderzył o ścianę i rozpadł się na mnóstwo kawałków.
– Dobrze ci tak, pilocie.
Jakiś czas później Donnie znalazł się w łazience, gdzie zwymiotował.
Jakiś czas potem zasnął w wannie.

***

W głowie mu dzwoniło.
Nie. Chwileczkę. Telefon.
Dzwonił telefon.
Jakoś zdołał wypełznąć z wanny i dowlec się do stolika nocnego. Budzik pokazywał, że dopiero co wybiła druga nad ranem.
Podniósł słuchawkę.
– Ghh – powiedział.
– Donnie.
– Tracy? – powiedział zaskoczony. W ustach mu zaschło. Nagle poczuł się niezwykle przebudzony, niezwykle trzeźwy. – Jak mnie…?
– Jak cię znalazłam? Tabor podał mi nazwę motelu. – Jej głos brzmiał, jakby przed chwilą płakała.
– Aha. Płakałaś?
Pociągnęła nosem.
– Zrobiłam to.
– Co? Co zrobiłaś?
– Miałam aborcję.
Cisza. Świerszcze. Toczący się krzak.
– To chyba dobrze, co? – spytał w końcu.
Nie odpowiedziała. Tylko raz jeszcze pociągnęła nosem.
– Teraz możemy znowu być razem – powiedział. Była to prawda, czyż nie? Mogli. Skoro nie było już balastu w postaci dziecka. Żadnej presji, żeby nagle brać ślub, wychowywać małe.
Nie powiedziała nic. Zero. Słyszał tylko jej oddech. Czuł jej przeraźliwie zaraźliwy smutek.
– Kotku… – zaczął.
– To koniec – powiedziała. – Koniec z nami. Chciałam tylko… chciałam, żebyś wiedział.
– Tracy…
Kliknięcie.
Próbował do niej oddzwonić.
Połączył się od razu z pocztą głosową.
– Ghh – powiedział i zwinął się w kłębek.

***

W pracy wszystko sprawiało mu ból. Fluorescencyjne światło otwierało oczy z siłą niczym demon z dłońmi zrobionymi z białego ognia. Demon podnosił powieki i raz po razie kopał go w źrenice. W ustach miał smak zdjętych po treningu skarpetek nasączonych słoną wodą. Wargi spierzchnięte niczym zrobione z drewna balsy.
Wszyscy się na niego patrzyli. Oczy wyzierały sponad ścianek kubików. Otaczały go szepty i pomruki; od czasu do czasu udawało mu się usłyszeć swoje imię.
Nawet Horkin nagle stał się wrażliwy.
Frajer o świńskiej twarzy przyniósł mu kolejną ryzę formularzy, żeby dołożyć je do ciągle obecnej na biurku sterty.
Przyjrzał się Donniemu od stóp do głów paciorkowatymi oczkami, a potem zaśmiał nerwowo.
– Raczej nie będą ci teraz potrzebne – powiedział Horkin, zabierając formularze z powrotem.
– Twój głos brzmi jak uderzenia młotkiem – powiedział Donnie.
– Przyniosę je później – powiedział Bob, wycofując się chyłkiem.
Jakiś czas później Tabor podszedł do niego. Położył jedną ze swoich masywnych jak golonka dłoni na ramieniu Donniego. Chociaż na jego obronę można powiedzieć, że był to dotyk tak delikatny, jak to tylko możliwe, to jednak Donniemu zdawało się, że może się rozpaść na kawałki, jeśli nie będzie się go traktować z najwyższą ostrożnością.
– Czas na lunch, stary – powiedział Tabor.
– Nie jestem głodny – wydusił z siebie Donnie.
– Myślę, że musimy się gdzieś przejechać. I to już.
– Nie mogę. Mam pracę do zrobienia. – Nie żeby się nią zajmował. Głupia praca.
– Donnie?
– Tabor.
– Wiesz, że masz na sobie spodnie od dresu? I szlafrok? Bez koszulki?
To było dla niego coś nowego. Opuścił wzrok. Faktycznie: szare spodnie od dresu z kilkoma plamkami po czekoladzie na udach, na szczęście z przodu, a nie z tyłu, obszarpany szlafrok hotelowy i – ojej – żadnej koszulki. Pomiędzy nielicznymi włoskami na jego piersi zbierały się kropelki potu.
– Ha – powiedział Donnie. – Coś takiego.

***

Na dworze było szaro, ponuro i mgliście, a chmury wyglądały jak kłęby sierści podskakujące na stalowym niebie. Tabor prowadził hondę typu hatchback, zbyt małą jak na jego potężną muskulaturę, a Donnie siedział na siedzeniu pasażera, zwisając na pasie bezpieczeństwa. Jęczał.
Tabor chciał porozmawiać. Powiedział, że przyjaźni się zarówno z Donniem, jak i z Tracy. Chciał wszystkim pomóc.
– To pomóż nam wrócić do siebie – powiedział Donnie.
– To tak nie działa, człowieku. Aborcja to nie przelewki.
– A więc ci powiedziała.
Tabor zrobił pauzę.
– Tak. Powiedziała mi.
– Ona tego żałuje – powiedział Donnie. – Słyszałem to w jej głosie.
– A ty tego żałujesz?
– Nie. – Kłamstwo. Wielkie kłamstwo. Gigantyczne kłamstwo na miażdżących wszystko stopach. – Tak. Nie wiem.
– Głodny jestem – powiedział Tabor.
– Super. Siedzę tutaj i czuję się, jakbym zamiast głowy miał przegniłą dynię pełną pszczół i otwieram przed tobą serce w rozmowie, którą to ty rozpocząłeś, a teraz masz to wszystko gdzieś i chcesz się najeść. – Donnie zamknął oczy i oddychał głośno. – Tere fere tere fika, Tabor czuje krew Anglika.
Tabor przewrócił oczami.
– Stary, nie bądź taki. Posłuchaj: jeśli chcesz dalej rozmawiać, to musimy coś zjeść. Jest pora lunchu. Mam problemy z poziomem cukru we krwi.
– Dobra. Dobra.
– Gdzie chcesz pójść?
– Nie jestem głodny. Wszystko mi jedno.
Tabor machnął ręką.
– Musisz coś zjeść. Kiedy ostatnio coś jadłeś?
– Wczoraj wieczorem. Fliksy z winem z kartonu.
– Widzę, że zacząłeś się zdrowo odżywiać.
– Nie nabijaj się ze mnie.
Tabor zaczął wymieniać: – Restauracje, lokalne knajpy, sieciówki, fast foody?
– Fast food – powiedział Donnie. Potrzebował tłuszczu, który zlepi jego ciało do kupy.
– Gdzie?
– Burger King. Chyba mam ochotę na Burger Kinga.
– A co to jest, do cholery?
– Co?
– Głuchy jesteś? – Tabor starannie wymówił każde słowo: – Co. To. Jest. Burger. King.
Donnie poczuł, jak przyspiesza mu tętno. Nie miał ochoty na tego typu wygłupy. Jego głowa i tak była w opłakanym stanie niczym jajko Faberge zlepione śliną i taśmą samoprzylepną. Tabor, jego najlepszy przyjaciel – a bez Tracy: jego jedyny przyjaciel – obracał się przeciwko niemu i drażnił z jego delikatnym móżdżkiem.
– Przymknij się – warknął Donnie. – Cholernie dobrze wiesz, czym jest, e… Burger King! To takie miejsce! Gdzie mieszka Król Hamburgerów! Złota korona. Lekko gejowata bródka. Kanapki z opiekanym kurczakiem. Jezu! – Uderzył w deskę rozdzielczą otwartą dłonią, żeby podkreślić, jak bardzo nie miał ochoty, żeby ktoś go w tej chwili wkurzał.
– Człowieku, lepiej ochłoń. Naprawdę nie wiem, o czym mówisz, nie wymyślam tego. Powiedz. Jest tu w okolicy jakiś Burger King?
Zacisnął zęby. Niewiele dzieliło go od zaskrzeczenia niczym drapieżny ptak i rzucenia się na Tabora z dziobem i szponami lub przynajmniej z nieumytymi zębami i spoconymi dłońmi. Wciągnął do płuc powietrze. Głęboki oddech.
– Burger King. Róg Red Stone i Spring Market. Przy wjeździe na obwodnicę.
Tabor zmarszczył czoło. Czekał.
– Okeeeej.
– Co „okej”? Co się tak marszczysz?
– Tam nie ma Burger Kinga.
– Nie ma… No to ciekawe, co tam jest?
– Stary, tam jest Burrito Hut.

***

– Burrito Hut – odczytał szyld Donnie.
To właśnie było na nim napisane. Słowa otoczone zgrabnym łukiem zrobionym z burrito – z ogromnej tortilli ściekał sztuczny pikantny sos, fasola, kawałki mięsa i z jakiegoś cholernego powodu olbrzymia tortilla opatrzona została parą wielkich wybałuszonych oczu.
Nie było to też nowe miejsce. Budynek sprawiał wrażenie podniszczonego. Fioletowe ściany wyblakły, podziobane dziurami czasu; ktoś namalował graffiti na stojącym z tyłu śmietniku. Mimo wszystko miejsce wyglądało na popularne. Samochody ustawiały się w kolejce do okienka dla kierowców. Parking był zapełniony przynajmniej w połowie, a przez błyszczące od słońca okno Donnie widział ludzi zgromadzonych przy ladzie.
– To był przecież Burger King – powiedział Donnie. – Nie dalej jak wczoraj.
Tabor zamrugał. Jego oczy zwęziły się do rozmiaru pełnych niepokoju szparek.
– Chcesz powiedzieć, że to było tu od zawsze? – spytał Donnie.
Tabor skinął głową.
– Tak, stary. Bez przerwy tutaj jadam. To ich shimmy-chimi to najlepsza rzecz od czasów wynalezienia kablówki.
– Uwielbiasz też fliksy.
– Wiesz przecież.
– I nigdy nie słyszałeś o Burger Kingu.
Tabor uniósł ręce niczym rozdający karty w Las Vegas i uderzył nimi o siebie z plaśnięciem, jakby chciał pokazać, że nie oszukuje.
– Nigdy, ani razu.
– Muszę spadać – powiedział nagle Donnie.
– A ja muszę coś zjeść – skontrował Tabor.
Donnie niespodziewanie wysiadł ze stojącego na jałowym biegu samochodu. Gdzieś za nim rozległo się wołanie Tabora, ale szybko umilkło i został zapomniany. Donnie nie wiedział, dokąd biegnie ani nawet dlaczego, ale miał wyraźne przeczucie, że jednocześnie coś go goni i że on sam za czymś goni.

***

Wieczorem Donnie wrócił do swojego pokoju motelowego. Nogi go piekły i swędziały od biegania. Nie zatrzymał się, od momentu gdy opuścił samochód Tabora, co na pewno miało miejsce nie wcześniej niż jakieś sześć godzin temu. Jego szlafrok był mokry od potu. Spodnie od dresu też, chociaż zważywszy na nazwę, takie właśnie powinno być ich przeznaczenie.
Spojrzał w lustro w łazience i z trudem się w nim rozpoznał.
Przekrwione oczy. Wychudzona twarz. Usta zastygłe w lekko przerażonym grymasie.
Zaczął też mieć halucynacje. Przez cały czas, gdy biegł, czuł za sobą czyjąś obecność. Kątem oka też coś dostrzegał – jakiś kształt, który biegł razem z nim, obserwując go zza krzaków i pojemników na śmieci. Ten cień nie był zbyt duży, nie większy niż pies czy karzeł. A może krasnal. Może ścigał go krasnal? Krasnal ninja. Cholera. To nie miało żadnego sensu.
Jego brzuch zaburczał.
– Przymknij się – powiedział mu.
Zaczął rozważać powrót do pokoju i wypełnienie żołądka alkoholem. Na telewizorze stała butelka whiskey. Uznał to za zły pomysł. Wybitnie zły pomysł. Ale i tak go zrealizował.
Usta przytknięte do gwintu, irlandzki ogień wypalający przełyk.
Oderwał się od butelki z ssącym „plomp” i odstawił ją na telewizor.
Potem to zauważył.
„Jack Kenny Whiskey. Blue label” – tak było na niej napisane.
Donnie zamrugał.
Nie istniała żadna Jack Kenny Whiskey.
A mimo to właśnie tu była. Właśnie się jej napił. Stała niedaleko kosza na śmieci pełnego opakowań po batonach flix, a one przecież również nie istniały. Ani Burrito Hut znajdujące się jakieś pięć mil stąd. Cholerne Burrito Hut.
Tam właśnie się wybierze. Do Burrito Hut.
– Ale właśnie stamtąd wróciłem – wyjaśnił Donnie samemu sobie.
To nie miało znaczenia. Tutaj nie mógł zadać żadnych pytań na temat sterty opakowań po fliksach ani świeżo napoczętej butelki Jack Kenny Whiskey. Jednak w Burrito Hut mógł dojść do sedna tego wszystkiego. Mógł zadać kilka pytań. Dowiedzieć się, co zrobili z Burger Kingiem. Czy była to sprawa jakichś leków? Wpuszczonych do wodociągów? Trąciło to teorią spiskową.
Wziął kilka szybkich, głębokich oddechów, poklepał nogi, żeby przywrócić w nich krążenie, a potem wybiegł z pomieszczenia, rozpoczynając kolejny maraton. Tym razem w kierunku Burrito Hut.

***

Określono to jako pijaństwo w miejscu publicznym.
Co nie było zbyt sprawiedliwe. Donnie wcale nie był pijany. Szum w głowie wywołany nie-do-końca-prawdziwą Jack Kenny Whiskey dawno już wyparował, gdy wbiegł przez drzwi Burrito Hut.
Kraty celi aresztu były zaskakująco ciepłe. W pomieszczeniu z cementowymi ścianami pomalowanymi na kolor bananowy i z metalową toaletą panowała naprawdę bardzo duża wilgotność powietrza. Ściany lśniły od wilgoci. Gdy wrzucili go tu samego, jedyna policjantka powiedziała mu, że klimatyzacja nie działa.
Wziął głęboki oddech. To, co zobaczył w Burrito Hut, to, co udało mu się dostrzec…
Na pozór wszystko wyglądało normalnie. Spóźnieni lunchowicze ustawiali się w kolejce przy ladzie. Przed nim para Latynosów, a przed nimi mała dziewczynka z włosami związanymi w kucyk z boku głowy, której matka zawzięcie stukała w klawisze swojego blackberry’ego, prawdopodobnie esemesując z Flixym Księżycowym Ludkiem, pomyślał wtedy Donnie, a myśl ta nabrała później niepokojącej wagi. Jedyną kasę obsługiwała rumiana nastolatka o pyzatych policzkach z fioletową papierową czapeczką na głowie.
Donnie nie wiedział, czego się spodziewać. Nie miał żadnego scenariusza. W środku czuł wzbierające mdłości. Czuł się uwięziony w tej fastfoodowni, jak gdyby jej ściany zaciskały się wokół niego.
Dotarł w końcu do kasy i przestał się kontrolować.
Nie pamiętał dokładnie, co powiedział. Coś o batonach flix. Coś o spisku. Może nawet coś na temat Tracy. Unoszący się z kuchni zapach był mieszaniną ostrych przypraw i mięsa z konserwy – ostre, zbyt ostre, żeby mogło być apetyczne, połączenie obu woni.
Dostrzegł to, będąc w połowie tyrady.
Za wielkim szybkowarem – zrobionym z nierdzewnej stali ustrojstwem, na którego ściance znajdowało się pasmo zaschniętej, przesmażonej fasoli – Donnie dostrzegł jakiś ruch.
Był to migoczący, nierealny kształt, jakby widmo. Podobnie jak w przypadku tych wszystkich rozmazanych ujęć Wielkiej Stopy albo jakiegokolwiek potwora z jeziora, szczegóły były niedoskonałe, prawie niedostrzegalne. Zielona smuga błysnęła na tle półksiężyca wyciętego z fioletu. Ruch przypominający trzepotanie muszych skrzydełek, zbyt szybki, zbyt dziwaczny. Chwilę później zniknął, migocząc, i już go nie było. Szybkowar nie przestawał bulgotać i parować.
Donnie wpadł w panikę.
Z tego, co pamiętał, zaczął wściekle gestykulować.
Moooże trochę pokrzyczał.
Niewykluczone, że wspomniał coś na temat kosmitów, a potem napluł na kasę.
Zostały popełnione błędy.
A najgorsze z tego wszystkiego było to, że nie zauważył policjanta, który wszedł do środka niedługo po nim i stał dwie osoby za nim.
A teraz był tutaj. W pierdlu. W celi tymczasowej. Cholera.

***

W ramach jedynej dozwolonej rozmowy telefonicznej zadzwonił do Tracy.
Prawdopodobnie był to błąd. Powinien był zadzwonić do Tabora. Ale mimo tego że wydawało się to irracjonalne, miał wrażenie, że Tabor jest częścią tego, co się działo. Tabor uwielbiał fliksy. Tabor nie mógł się nachwalić Burrito Hut. Tabor prawdopodobnie pływał w basenie wypełnionym ciepłą Jack Kenny Whiskey.
Donnie poprosił Tracy, żeby wpłaciła za niego kaucję.
– No, nie wiem, Donnie. To dużo pieniędzy.
– Potrzebna jest tylko część tej kwoty. Możesz sprzedać moje stare płyty Monkees. Na pewno są coś warte. Komiksy też. Nawet zabawki! Mam mnóstwo zabawek.
– Nie mogę się teraz z tobą spotkać, Donnie.
– Tracy, proszę, jestem w areszcie.
– Wiem. Przykro mi.
Czas na desperacki ruch.
– Kocham cię.
– Wiem – powiedziała.
– Tylko tyle? Wiesz?
– Muszę kończyć.
– Ale… czekaj! Powiedz Taborowi! On mi pomoże! Przyślij Tabora!
Za późno. Już się rozłączyła.
Donniemu wydawało się, że gdzieś zza sygnału wybierania numeru słyszy płaczące niemowlę.
A potem został brutalnie odciągnięty od telefonu i dźwięk umilkł.

***

Zaczęło się robić dziwnie koło północy.
Donnie leżał w półśnie na pryczy w rogu celi, starając się osłonić oczy przed światłem. Gliniarze poinformowali go, że nigdy nie wyłącza się tu światła, nawet w nocy. Tkwił w szponach półsnów pasujących do jego półsnu. Nawiedziło go widmo Tracy, ale za każdym razem, gdy zaczynała mówić, skądś zaczynał dobiegać głośny płacz dziecka i nie był w stanie usłyszeć jej słów. Było w nich coś o tym, że jest już za późno, za późno, i gdyby tylko. Pojawił się też Olbrzym Tabor popychający piszczący wózek, tyle że był jakieś dwa razy większy niż w rzeczywistości, i w tych szczątkowych snach podnosił Donniego i wrzucał go na wózek, mamrocząc coś na temat „roznoszenia listów”. Czasami Donnie czuł smak batona flix w ustach lub żar Jack Kenny Whiskey w gardle, lub też mdląco słodki zapach podrzędnej klasy, lecz wciąż jadalnej, teksańsko-meksykańskiej mięsnej fiesty z diabolicznego Burrito Hut. Nawiedzały go też inne wrażenia, których nie był w stanie wytłumaczyć: zapach nieznanych mu perfum, brzęcząca muzyka pop, nieprzypominająca niczego, co kiedykolwiek słyszał, tajemniczy smak falafela - był pewien, że to falafel, mimo że nigdy w życiu nie próbował ani tak naprawdę nawet nie widział na oczy falafela.
A potem ich zobaczył.
Księżycowe ludki, takie jak Flixy.
Było ich siedem.
Tyle tylko, że nie byli animowani – dostrzegał blade gadzie ciała oraz białe kły pokryte plamami koloru winogronowego – i rzucili się w jego kierunku z wyciągniętymi rączkami, a ich krótkie palce poruszały się nieustannie w przepełnionym wilgocią upale panującym w celi, podczas gdy oni migotali, jakby patrzyło się na nich przez unoszące się nad rozpaloną autostradą opary gorąca…
I Donnie zastanawiał się, kiedy ten sen ruszy dalej i zrobi miejsce dla czegoś jeszcze dziwaczniejszego.
Ale ten sen nie zamierzał ruszać dalej.
Jego twarz pokryły zielone rączki pachnące metalem i czekoladą.
Próbował krzyczeć.
Zgasło światło.
I wtedy zrobiło się naprawdę dziwacznie.

***

Wokół niego skrzyły się światła. Każdy błysk zdawał się wrzynać prosto w jego korę mózgową, wypalając jakieś obrazy.
Widział przelatujące obok niego niemowlęta. Uśmiechy cherubinków. Pyzate buzie. Ciekawskie rączki wyciągające się do niego, gdy go mijały.
Jego wnętrzności były jak toffi.
I miał wrażenie, jakby ktoś próbował wyciągnąć z jego ciała to toffi przez usta, uszy i odbyt.
A potem rozległo się pyknięcie poprzedzone cichym odgłosem zasysania podobne do dźwięku, jaki zrobiły usta Donniego, gdy odgrywał je od butelki Jack Kenny Whiskey.
Wszystko zalała ciemność, przynajmniej na chwilę.

***

– Niektórzy ludzie niezbyt dobrze reagują na zmiany.
Donnie zerwał się gwałtownie. Kręciło mu się w głowie i widział nieostro.
Pomieszczenie było długie, wąskie, miało ściany ze stali i przenikało je blade niebieskie światło. Na jego obrzeżach Donnie dostrzegł kilka księżycowych ludków człapiących w tę i we w tę, które chrząkały niczym prosiaki z nozdrzami i pyskami zatkanymi resztkami jedzenia. Stwory Flixy trajkotały między sobą, od czasu do czasu kłapiąc fioletowymi zębami.
W odległym końcu pomieszczenia – w kierunku którego siedział zwrócony twarzą Donnie– znajdował się rozwijany ekran. Na drugim końcu pokoju mrugało oko projektora.
Na ekranie wyświetlany był obraz, którego Donnie nie do końca był w stanie zgłębić.
Wyglądało to na zwykłą szaro-czarną baterię dziewięć volt z parą wyłupiastych oczek takich jak te, które przyklejane są do tanich zabawek. Sztuczne ślepia patrzyły to w jedną, to w drugą stronę.
– Jestem naćpany – wyszeptał Donnie.
– Wcale nie – powiedziała bateria. Wiedział, że mówi to bateria, gdyż z każdym słowem, a właściwie z każdą sylabą bateria pulsowała białym światłem.
– Jesteś baterią.
– Jestem obrazem, jaki jesteś w stanie zrozumieć. Gdybym miał ukazać ci moją prawdziwą formę, twój ludzki umysł rozpadłby się na tysiąc osobowości i skończyłbyś, zawodząc w kupie własnych odchodów.
Donnie wstał ostrożnie.
– Postradałem zmysły – powiedział.
– Nie postradałeś – zapewniła bateria.
Stwory Flixy sapnęły i prychnęły, jakby się z tym zgadzając.
Jeden z nich zjadał coś, co wyglądało jak chimichanga. Inny pomachał dłońmi.
– To chimichanga – powiedział Donnie z szeroko otwartymi oczyma.
– Tak – potwierdziła bateria.
W pokoju na chwilę zapadła cisza, jeśli nie liczyć chrumkających oddechów około dwóch tuzinów stworów Flixy przestępujących z jednej krępej zielonej nóżki na drugą.
Głośno przełknąwszy ślinę, Donnie powiedział:
– To może mała podpowiedź? Skoro nie jestem naćpany ani nie oszalałem, to…?
– Jak już mówiłem, niektórzy ludzie niezbyt dobrze reagują na zmiany. Osoby te, takie jak ty, nie są w stanie poprawnie przeliczyć przesunięć wymiarów.
– Przesunięcia wymiarów?
– Tak – powiedziała bateria. – Subtelne modyfikacje waszej rzeczywistości dokonywane są za pomocą delikatnych przesunięć wymiarów. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi przyjmuje te zmiany bez zastanowienia czy obaw.
– A ja należę do tego jednego procenta?
– Tak.
Znowu zapadła cisza, podczas której Donnie przyglądał się baterii z wyłupiastymi oczkami. Być może bateria też się mu przyglądała, ale ciężko to było stwierdzić z powodu tych oczek właśnie.
Nagle Donnie pstryknął palcami.
– Batony flix! Założę się, że są one częścią tych tam subtelnych przesunięć wymiarów. Zgadza się?
– Tak. Batony flix, Burrito Hut, Jack Kenny Whiskey, sprzęt elektroniczny Ganymede, kremy Vaginex, zestawy kuchenne Lung Sui-Wu, falafel kowboja Toma…
– Okej, okej, możesz przestać. Wszystkie te produkty znajdują się teraz w naszym wymiarze? I nie było ich tu wcześniej?
– Tak, ale nie tylko w waszym wymiarze. Wprowadzamy produkty na rynek w czterystu różnych wymiarach Ziemi, a pionierem tego jest właśnie korporacja Perigree należąca do koncernu Jimza należącego do Meiner-Schiften People należącego do…
– Dosyć! – warknął Donnie. – To dla mnie odrobinę za dużo do przetrawienia.
– Wybacz.
– W porządku. Dlaczego te produkty znajdują się teraz w naszym wymiarze?
– Dla pieniędzy. Więcej wymiarów oznacza wyższe wyniki sprzedaży. Więcej sprzedaży, to większy kapitał akcyjny.
– Chciałbym po prostu pójść już do domu – powiedział Donnie i była to prawda. Nie czuł się dobrze. Miał na sobie szlafrok i znajdował się na statku obcych albo w jakimś międzywymiarowym pudle, i naprawdę nie tu było jego miejsce. Wystarczająco dużo nagadał się z baterią.
– Nie – zapulsowała bateria. – Obawiam się, że musimy cię unicestwić.
– Ale…!
– To, co robimy, narusza postanowienia Kodeksu Kwantowego ustanowionego przez Ziemię Siódmą w Roku Smoka tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym. Nie możemy pozwolić, żebyś nas wydał.
Ruch po jego lewej i prawej stronie. Stwory Flixy ostrożnie zaczęły człapać w jego kierunku, a ich wysmarowane fioletem zęby błyszczały dziwacznie w niebieskawym świetle. Niektóre z nich trzymały noże, które mogłyby zostać wykorzystane jako jakiś satanistyczny sprzęt ginekologiczny.
– Ale… po co? Po co mnie tu w takim razie sprowadzaliście?
– Wszystkie świadome istoty zasługują na wiedzę.
– Ale to, że mi o tym mówicie, oznacza, że musicie mnie zabić!
– Tak. Wiedza ma swoją cenę.
Stwory Flixy rzuciły się na niego. Ich rączki chwyciły go i pociągnęły na podłogę. Kłapały zębami i mlaskały do siebie nawzajem w jakimś szalonym języku. Dostrzegł błysk noża kierującego się ku jego sercu.
– Czekajcie! – wrzasnął. – Zawrzyjmy układ! Proszę!
Stwory Flixy zatrzymały się, jakby słysząc niewypowiedzianą na głos komendę.
– Nie jesteś nam w stanie nic zaoferować – stwierdziła bateria.
– Nie – wydukał Donnie – ale wy możecie mnie coś zaoferować.
– Nie rozumiem.
– Jeśli wyświadczycie mi przysługę, będziecie mieć na mnie haczyk. Nagle będziecie mnie mieli w kieszeni! Nic nikomu nie powiem, jeśli będę siedział u was w kieszeni! Dzięki temu nie będziecie mnie musieli zabić! Zabicie mnie też byłoby pewnie nielegalne, zgadza się? Kolejne naruszenie, hm, Kodeksu Kwantowego?
Bateria zdawała się nad tym rozmyślać.
Rozbiegane oczka zwęziły się.
– Tak. To jest jego naruszenie.
– To może być obopólny pakt. Umowa. Będę siedział cicho. Pomóżcie mi tylko z jedną kwestią.
– Zdradź mi tę kwestię – zażądała bateria.
I Donnie powiedział jej.

***

Niemowlę zapłakało. Był to radosny dźwięk.
Śliski od lepkiej mazi i czerwony niczym przekrojony burak maleńki blondynek wiercił się, łkał i zaciskał paluszki u stóp wielkości ziaren kukurydzy.
Tracy wyglądała na skrajnie wymęczoną, ale i tak jej twarz promieniała szczęściem. Pielęgniarka otarła pot z jej lśniącego czoła. Za szpitalnym oknem można było dostrzec potężną sylwetkę i cień Tabora sumiennie kroczącego w tę i we w tę, jak przystało na dobrego przyjaciela.
Przyjście na świat jego syna oznaczało duże zmiany. Będzie to wymagało prawdziwej odpowiedzialności. Donnie wiedział, że teraz będzie nosił Spodnie Dużego Chłopca – Spodnie Tatusia – i nic już nigdy nie będzie takie jak przedtem.
Ale był gotowy na tę zmianę.
Niech piekło pochłonie gadającą baterię.
Naturalnie układ pociągał za sobą pewne komplikacje. W tym wymiarze Tracy dokonała już aborcji, wyjaśniła bateria. Dziecko przepadło. Aby zrealizować prośbę Donniego, musieli zabrać inną Tracy – najbardziej podobną Tracy, jaką byli w stanie znaleźć – z innej Ziemi i, no cóż, zamienić je miejscami. Ale to nic. Bateria powiedziała mu, że ani jedna, ani druga Tracy się nie zorientuje. Obie będą szczęśliwe w swoim kontinuum, jakie by ono nie było.
Pielęgniarka podała Tracy noworodka. Doktor oczyścił pępek.
Znalazłszy się w objęciach Tracy, ich syn przestał płakać i zaczął radośnie gruchać.
Donnie pochylił się i pogłaskał ją po czole.
– Jak chcesz go nazwać? – spytał Tracy.
Myślała nad tym przez chwilę, a po jej policzku stoczyła się łza szczęścia.
– Flixy – oznajmiła w końcu.
Donnie zaczął się śmiać, bo było to śmieszne, chociaż śmieszne w nieprzyjemny sposób, ale wtedy właśnie dostrzegł wokół ich syna delikatne migotanie i różowe ciałko niemowlęcia na chwilę przybrało dziwną zieloną barwę iguany, a potem dostrzegł błysk fioletowych zębów sięgających pod kołdrą ku piersi Tracy. Potem migotanie rozszerzyło się też na Tracy i zobaczył też jej wysmarowane zęby i zieloną skórę, gdy się uśmiechała.
Chwilę potem już tego nie było. Wizja zniknęła, a jego żona i syn wrócili.
Jakiś głosik w jego głowie kazał mu uciekać gdzie pieprz rośnie. Puścić się biegiem i nigdy nie wracać.
Ale go uciszył.
– Lubię zmiany – wychrypiał. Wzdrygnął się. – Zmiany są dobre.
Przynajmniej dostał od nich tę dożywotnią dostawę batonów flix.
Biorąc głęboki oddech, wyciągnął ręce do Tracy i ich synka, Flixy’ego.



© CHUCK WENDIG 2009


Autor: Chuck Wendig
Dodano: 2013-05-03 10:15:00
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS