NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

Linki

Orbitowski, Łukasz - "Widma"
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: Marzec 2012
Wydanie: I
ISBN: 978-83-08-04774-3
Oprawa: miękka
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 544
Cena: 44,90 zł



Orbitowski, Łukasz - "Widma" #3

Kontynuacja pierwszego rozdziału "Widm". Jego początek można przeczytać tutaj.



Za sklepem z zabawkami Nomokla znajdowało się spore pomieszczenie magazynowe, z wyjściem na podwórko. Schodziło się z niego do piwnicy, gdzie Krzyś siedział, pełen napięcia, w towarzystwie czterech kolegów z „Parasola”. Czekać jest najtrudniej.
Krzysiowi było trudniej, niż się spodziewał, dopóki szedł przez Warszawę, jakoś się trzymał. Tu, na Focha, nikt na niego nie czekał, najwyżej mogli złościć się na siebie, wypatrując kogoś, kto coś wie, nasłuchiwać strzałów, które mogły zabrzmieć w każdej chwili. W gruncie rzeczy brakowało im tego strzelania. Nikt nic nie wiedział, gdy Krzyś przyszedł, cztery pary oczu zwróciły się ku niemu, pełne napięcia, nadziei na informacje. A co on miał powiedzieć? Przyszedł, bo mu kazali, pojęcia nie miał, co się dzieje, kiedy wszystko się zacznie i jaka będzie w tym jego rola; musiał zwyczajnie czekać razem z innymi.
Krzyś rozczarował podwójnie towarzyszy. Nie dość, że przyszedł, właściwie nie wiedząc po co, sprawiając, że zamiast czterech mężczyzn siedzących w półmroku i niewiedzy było ich teraz pięciu, to jeszcze nie przyniósł więcej broni. Pistolet, granaty, starczyło akurat dla jednego. Wprawdzie pomieszczenie na tyłach Focha było magazynem uzbrojenia, naszykowanego na taką okazję jak dzisiaj, wyszło jednak, że nawet w swojej skrytce Krzyś trzymał większy arsenał: tu było sporo amunicji, jednak nie mieli jej do czego załadować, do tego kilka granatów, i tyle. Chłopy paliły, siedząc z pustymi rękami.
Krzyś nie widział wyraźnie żadnej twarzy. Powietrze było gęste od dymu z papierosów. Nieustannie zerkał to za okno, na trawę, to na ściany sutereny, wypatrywał kogokolwiek, kto mógłby powiedzieć, co dalej. Co jeśli powstanie się zacznie, a im nikt o tym nie powie? Będą tu czekać, przeczekają całą walkę? Przecież taka walka długo nie potrwa: zajmą kluczowe punkty w mieście, okopią się i poczekają. Warszawa będzie wolna. Tylko kto ją zajmie, skoro Krzyś siedzi tutaj; może siedzieć tak dalej, choćby i do Gwiazdki, a walczyć będzie kto inny. Tylko kto? Krzyś uświadomił sobie, że nie są przecież jedyni, całe miasto pełne jest chłopców zamelinowanych w mieszkaniach, na strychach, w piwnicach, czekających na rozkaz, który nie chce nadejść.
Z kąta piwnicy podniósł się drobny chłopak z zadartym nosem, o jasnych, nastroszonych włosach i oczach dzieciaka napalonego na rewolucję, jednego z tych, których rozwalano za cara i których wzniosłe portrety straszyły potem w socjalistycznych broszurkach. Na imię miał bodaj Wiesiek, Krzyś nie mógł sobie przypomnieć jego pseudonimu.
— Myślę, że trzeba poczekać jeszcze kilka godzin, a potem iść — rzekł. — Chyba że coś się wcześniej zacznie.
Wysunął miękką paczkę papierosów w stronę Krzysia. Poeta odmówił. Astma.
— Ale gdzie pójdziesz?
— Nie wiem. Usłyszymy strzały, to pójdziemy, a jak nie usłyszymy, to sam pójdę. Może na Teatralny? Albo wrócę do centrum. Coś musi się dziać. Spotkam kogoś od nas i dowiem się, co robić. Przecież tutaj zwariować można, aż wierzyć się nie chce, że to tak do dupy urządzili. — Przyjrzał się Krzysiowi. — Coś taki markotny?
— Nie pożegnałem się z Basią — odparł Krzyś niechętnie, Wiesiek nie wyglądał na człowieka, który przejąłby się takim drobiazgiem lub mógł zrozumieć tego, co się przejmuje. Rzeczywiście, po chudej twarzy Wieśka przemknął wyraz ulgi: nie stało się nic strasznego, żaden tam kłopot, wrażliwy gówniarz, baby nie wyściskał i teraz się gryzie.
— Ja myślę, że to nawet lepiej — rzekł Wiesiek ściszonym głosem. Stanął obok Krzysia i gapił się w okno. — Bo, Krzysiek, co ty byś jej powiedział? Hę? Objął, rzekł, że wszystko będzie dobrze, a nie będzie za cholerę, bo jakim cudem? Okłamałbyś? Tę swoją… Basię?
— Basię — zgodził się Krzyś. Głos Wieśka dudnił nieprzyjemnie.
— No to sam widzisz. Ja po prostu poszedłem, ani słowa nikomu. Myślę sobie, że jak nasza awantura się skończy, to dopiero pogadamy. Z matkami, z dziewczynami, pójdziemy może na wódkę czy gdzieś indziej. Wtedy sobie pogadasz z Basią, opowiesz, jak siedziałeś tutaj i szlag cię trafiał z nudów, jak poszedłeś zastrzelić fryca i jak wszystko dobrze się skończyło. Chyba że skończy się źle.
— Co ma się źle skończyć? — zapytał Krzyś, trochę naiwnie, tak jednak się czuł. W całym tym siedzeniu po ciemku było coś naiwnego i Krzyś rozumiał świetnie, że dzieje się to w określonym celu. — Nie po to tu jestem.
— To dobrze, bo ja nie mam pojęcia, po co tu jestem, modlę się tylko, żebyśmy nie poszli na jakąś masakrę. Myślę, co będzie, jak walka się przedłuży, powiedzmy, do tygodnia lub dziesięciu dni, czy zdołamy utrzymać miasto tak długo?
— Walka potrwa trzy dni — odezwał się ktoś z głębi piwnicy.
— Tego akurat nie wiemy. Spokojnie, może tak być, że sobie postrzelamy i jutro będzie po wszystkim. Albo nawet stąd nie wyleziemy. Będziemy, słuchaj, piwnicznymi żołnierzami. Powiem ci, czemu nie pożegnałeś się z Basią, czemu tu siedzimy, a ja gadam, jak gadam. Mówią, że Niemcy są szaleni, otóż gówno — szeptał Wiesiek. — Niemcy są najbardziej normalnym narodem świata, a to, co wyczyniają, ma sens z ich punktu widzenia. To myśmy zwariowali, nie przez wojnę, zawsze byliśmy tacy i nic z tym, psiamać, nie zrobisz. Popatrz na mnie. Ja to wiem, a dalej tu siedzę, potem pójdę i może dam się zabić. A przecież ta wojna toczyłaby się beze mnie, Polska byłaby lub nie była ze mną lub bez. Tak samo gdybyśmy mieli więcej niż parę granatów, pewno zostałbym w domu. Bo iść walczyć z bronią — czy to jeszcze polskie? Po co tu jesteś, Krzysiek?
Krzyś słuchał w osłupieniu, nie mogąc dociec, czy to żarty, próba sił lub przewrócenia mu w głowie, czy jednak Wiesiek mówi serio. Widywał go wcześniej pełnego entuzjazmu, ciągle w biegu i znoszącego ulotki, broń, papierosy, segregującego to wszystko z lekkim uśmiechem. Do tego wszyscy dotąd trwali w optymistycznym napięciu, każdy gadał o najróżniejszych bzdurach, naprężony od nosa po stopy, z niezachwianą wiarą w zwycięstwo, w sens walki, w sprawiedliwość dziejów, które oddadzą Niemcom co należne, zamiast zmiażdżyć wszystkich własnym tępym ciężarem. Zdaniem Wieśka koło dziejów toczyło się bez sensu, miażdżąc ludzi swymi brzegami. Krzyś nie chciał tego słuchać. Pozostało pytanie. Krzyś spróbował ułożyć odpowiedź w głowie, ale słowa, pragnienia oraz cele rozsypały mu się między uszami, a im bardziej nerwowo je zbierał, tym bardziej ochoczo mu się wyślizgiwały.
— Nie mam zielonego pojęcia, Wiesiek — odparł w końcu. — Ale nie pójść tobym nie umiał.
— Czyli dobrze się stało, że nie powiedziałeś Basi, co nie? Bo co byś powiedział? Że idziesz, a nie wiesz nawet gdzie i po co? Spotkasz ją niedługo. Jak zwyciężymy — dodał — poopowiadacie sobie, a ty będziesz wiedział, czemuś tu siedział, słuchał moich jęków i krew cię zalewała.
Oczy Wieśka w tej chwili mogły należeć do kogoś dużo starszego, Wiesiek zresztą pomagał im w nabyciu wiekowej nobliwości: mrużył powieki, puszczał długie, przenikliwe spojrzenia, nie można też było zapomnieć o głębokich cieniach wywołanych wódą i delikatnych kurzych łapkach, tych z kolei nie wiadomo od czego, gdyż Wiesiek nie śmiał się nigdy, jakby żył w świecie płaczek i konduktów pogrzebowych.
— A jak jej nie spotkam? Jak mnie zastrzelą? — spytał Krzyś.
— No, tak to nie wolno ci myśleć. Będziesz myślał, że cię zastrzelą, to naprawdę dostaniesz kulkę, i tyle. Tak działają te rzeczy. Jeśli jednak rzeczywiście oberwiesz i nie zobaczysz swojej Basi, to Basia będzie rozumiała, dlaczego poszedłeś i za co zginąłeś. To znaczy jesteśmy tutaj bez sensu, ale ona w sens uwierzy, Krzysiek, inaczej głowa by jej pękła, jeśli oczywiście kocha cię tak, jak mówisz. A kocha, co? Dziwne by było, gdyby nie.
Krzyś przytaknął, próbując ułożyć w głowie to, co usłyszał. Od mobilizacji chłopcy gadali dużo, niezbyt mądrze i o rzeczach prostych. Pokazywali zdjęcia dziewczyn, przechwalali się, co im wyszło lub wyjść może, palili dużo papierosów i zapijali piołunówką. Mało kto, jak Wiesiek, sam z siebie gadał o sprawach ogólnych, choćby od rzeczy. Z ciemnego kąta biegły ku niemu spojrzenia pełne pobłażania, znać, że musiał coś podobnego mówić już wcześniej i wszyscy mieli go dosyć.
— A ty? Ludzie wyjeżdżają z miasta.
— Ech, co ja, co ja? Może chcę Niemca zabić? Tak. — Spróbował się uśmiechnąć, nie wyszło, tylko pobladł. — Zabity Niemiec to coś porządnego.
— Dobrze mi tu — rzekł nieoczekiwanie Krzyś. I zamilkli,
Wiesiek cofnął się i stał w półcieniu, widząc przed sobą głównie wąskie plecy kolegi. Krzyś znów przyglądał się oknu, zaniepokojony ciszą popołudnia. Już powinno coś się zacząć dziać, powinny brzmieć strzały, na domy winny piąć się polskie flagi, ktoś powinien tutaj przyjść, powiedzieć, co dalej. Nagle Krzyś przeraził się, że walka wcale nie zacznie się za godzinę lub trzy, ale nad ranem, kiedy wszyscy będą zmęczeni płytkim snem. Jak można spać dobrze w takiej chwili, pomyślał, jak można, powiedz mi?
— Te dni są jak sen — rzekł Wiesiek zza pleców Krzysia.
Czekali.

***

Żył i nie czuł zdziwienia z tego powodu. Ocknął się w beczce, cały w brudnej wodzie, zupełnie przytomny, jakby zbudził się w środku nocy, po pijaństwie. Nerwy miał naprężone, mięśnie sztywne, trupie. Tylko oddech mu się przemienił, wyszarpywał powietrze, jakby zaraz miało się skończyć.
Janek uniósł głowę, przed nosem miał dno beczki, spróbował wstać, uderzył się w czoło, bolało bardziej, niż powinno, i chłopak pojął, że cały się lepi od krwi — zasychają mu na czaszce, plecach i spodniach. Przywarł do metalu i zaczął się powolutku wycofywać, podpierał się na rękach, noga za bardzo bolała. Po chwili głowa znalazła się na słońcu, jeszcze moment i Janek leżał na plecach i gwałtownie wdychał powietrze, nad nim kontury kamienic złączyły się, przywodząc na myśl obraz wnętrza katedry, tylko z brudnej cegły.
Usiadł, nie bez wysiłku, i spróbował ocenić uszkodzenia na sobie i w sobie. Pomacał żebra, wyglądały na całe, za to z jądrami było już gorzej, napuchnięte, ledwo mieściły się w spodniach. Marzył tylko, by dotrzeć do domu, rozebrać się, zanurzyć w wannie. Dotknął delikatnie krocza i zaraz cofnął rękę, można było pomyśleć, że dotyka nabrzmiałego wrzodu, takiego, co to wystarczy nacisnąć i pęknie. Jęknął.
Niżej było jeszcze gorzej — kolano strzaskane jak wybebeszony małż, z ostrymi krawędziami kości sterczącymi ze spodni. Janek spróbował zgiąć nogę, może by i mógł, tylko bardzo bolało. Podarł koszulę i przewiązał kolano, dociskając, zrozumiał, że sam sobie nie pomoże, w każdej chwili coś w jego ciele mogło się otworzyć, powalić go, a zaraz zaczną się walki i ranni pojawią się wszędzie. Rozejrzał się za pistoletem, pusto, musieli zabrać go Niemcy. Ci też przepadli. Jeśli zaś ktoś spoglądał na Janka z wyższych pięter, to nie pofatygował się, by pomóc, choć pomoc by się przydała. Najlepiej w postaci kuli. Laski. Wózka dla kaleki.
Jedynym, z czego od biedy można by zrobić laskę, okazała się deska, będąca kiedyś najpewniej częścią płotu, którą ktoś przytargał tutaj, by odganiać psy albo podczas zabawy zrobić nią dziurę w ziemi. Była ciut za szeroka, za krótka więcej niż trochę, ale Janek postanowił nie narzekać i popełzł ku niej, podciągając się na rękach, pomagając sobie zdrową nogą.
Podnosił biodra, żeby nie szorować po ziemi obolałym kroczem, po paru ruchach zakręciło mu się w głowie. Trawa zrobiła się czerwona, twarda i wąska jak ostrza, drzewa się gięły, kamienica drżała, sam kij dygotał lekko. Dopiero gdy Janek go chwycił, natychmiast się uspokoił, tylko w dotyku był lodowaty. Prawie parzył chłodem. Janek przycisnął go do piersi, nie wiedząc czemu próbował ogrzać, wbił w ziemię i spróbował usiąść. Prawie się udało, tylko chorą nogę za bardzo podciągnął, bolała. Tak. Wreszcie. Usadowił się oparty o ścianę, z deską na kolanach szykował się do wstania.
Zrozumiał, że to nie kij był zimny, to on marzł z bólu i przemoczenia. Ostrożnie dotknął zakrwawionej czaszki, macał miejsce po miejscu, aż natrafił na bolesne wgłębienie o ostrych krawędziach. Spróbował wsadzić tam palec, zaraz cofnął, przerażony, że wchodzi miękko i bez oporu w gąbczasty mózg. Dotykał dalej, wzdłuż brzegów, usiłując ocenić rozmiary uszkodzeń.
Myśl, że może umrzeć w każdej chwili, dodała mu sił, wstał, opierając się na prowizorycznym kosturze, podkurczając okaleczoną nogę. Zwisając bezwładnie, bolała jeszcze bardziej. Dało się z nią jednak iść. Janek, zaciskając zęby, dotarł do bramy i mógł oprzeć się o ścianę. Zrobił przerwę na papierosa, lecz drżące palce nie zdołały zwinąć skręta z mokrego tytoniu i bibułki. Rozpoczął zatem morderczą wędrówkę ku światłu po drugiej stronie sieni, nie mając właściwie pojęcia, co zrobi, jak już tam się znajdzie. Przecież w tym tempie wlec się może do końca wojny. Rykszarz! No, rykszarz to był pomysł, jeśli jakiś jeździ i zabierze faceta cuchnącego zgniłą deszczówką, z dziurami w nodze i głowie.
Żaden rykszarz nie jechał jednakże Hożą, nie mógł więc Janka zabrać, przechodniom ludzie we krwi spowszednieli, wytoczył się zatem z bramy w pospieszną obojętność, pod zielone balkony, między samotne drzewa i zaaferowane czymś kobiety, omal nie wpadł pod dorożkę, runął na twarz pośrodku Hożej. Coś zadzwoniło mu w środku, jakby wyrosły w nim kościoły, wieże i dzwony o martwych sercach i jakby nagle te serca zaczęły się tłuc, świętobliwie i nieznośnie, w brzuchu, w kościach, dzwonienie spływało krwią do napuchłych palców. Janek oddychał z twarzą przy bruku.
Pojawił się drugi patrol. Niemcy zaraz go spostrzegli, jeden wyraźnie chciał iść i z nim pogadać, dowiedzieć się, czemu tak leży, czemu próbuje wstać, a nie potrafi, drugi go odciągnął.
Janek w tym czasie zdołał przeczołgać się na chodnik, pod mur nagrzany słońcem, oprzeć się, złapać oddech i bibułkę, wciąż była mokra, wciąż nie dał rady zrobić skręta, na szczęście nad Jankiem wyrosła kobieta, widział ją raz zwyczajnie, raz rozmazaną, jakby planowała rozlać się po Warszawie. Kobieta pogrzebała w torebce, w słońcu błysnęła papierośnica, strzeliła zapalniczka, aż kamienice się zatrzęsły, i Janek już palił. Kobieta stała nad nim chwilę, zastanawiając się, czy mu nie pomóc, na przykład nie otrzeć twarzy, w końcu jednak poszła w tę samą stronę, w którą szli Niemcy.
Janek najpierw myślał, że nagle zrobiło się wyjątkowo cicho, tak cicho, jak może być tylko w mieście letnim popołudniem, tymczasem ogłuchł, ostatnie, co słyszał, to był ryk zapalniczki, teraz Warszawa była papierosem, tlącym się bezgłośnie, kopyta koni przy dorożce bez najmniejszego szmeru uderzały w bruk, jakby ten był z pluszu, ludzie mówili, lecz żaden dźwięk nie dobywał się z ich ust. Janek mógł tylko patrzeć, widział, jak cichy, choć rozgadany patrol niemiecki dochodzi do rogu Hożej i Kruczej, a z Kruczej wychodzi czterech młodych mężczyzn, dwóch w kurtkach, dwóch w szarych marynarkach, nieruchomieją naprzeciw siebie, potem ci w marynarkach wyrywają z kieszeni granaty, jeden w płaszczu już trzyma broń, a ten czwarty tylko stoi i przygląda się głupio.
Niemcy jednocześnie poderwali karabiny, nikt jednak nie strzelił, nie poleciał żaden granat — tylko stali tak naprzeciw siebie, celując, grożąc granatami, które przecież, rzucone, rozerwałyby ich wszystkich. Janek zaciągnął się papierosem. Bardzo płytko. Dym sprawiał mu ból, tamci stali, nikt nic nie mówił, patrzyli po sobie. To Niemcy pierwsi opuścili broń, potem w dół poszedł pistolet powstańczy, na końcu granaty, ręce całej szóstki zwisały luźno; ruszyli jednocześnie, minęli się, z ostentacją zachowując dystans. Niemcy skręcili w Kruczą, Polacy popędzili Hożą w stronę Marszałkowskiej i tylko ten bez broni machał rękami, coś klarując, wskazywał nawet, by zawrócili i zabili tamtych dwóch.
Papieros się skończył. Janek, na którego nikt nie zwracał uwagi, poczuł, że przy odrobinie szczęścia zdoła wstać i poczołgać się do domu. Choć może lepiej — zamiast iść do siebie, posiedzi tu chwilę, potem poszuka pomocy, skoro dziś jest ten dzień, skoro wybuchną walki, to gdzieś musi być i szpital polowy dla rannych powstańców. Wówczas ma szansę zostać pierwszym rannym, którego opatrzą; rozbawiła go ta myśl i przymknął oczy z tego rozbawienia. Otworzył je po długiej chwili. Było ciemniej niż wcześniej, dużo ciemniej, Janek przeraził się, że przespał parę godzin, najpewniej jednak chmura przesłoniła słońce. Zadarł głowę, chciał sprawdzić, chmura to czy noc nadchodzi, nie było to jedno ani drugie, tylko coś zupełnie innego, coś, na co nie chciał patrzeć, czemu nie wierzył, ale od czego nie mógł oderwać oczu, widok na niebie zabrał mu ból i wszelką nadzieję.

***

Kapral Marek Świda nie wiedział dokładnie, która jest godzina. Mogła dopiero minąć pierwsza albo wpół do drugiej po południu. Świda wiedział za to, że mają mało czasu, którakolwiek godzina by była. Tymczasem wynoszenie amunicji z podziemnego magazynu przy Kochanowskiego, następnie ładowanie jej na wóz konny, szło co najmniej opornie. Za mało ludzi, choć więcej zderzałoby się w wąskim przejściu; mogliby to robić szybciej. Piętnaście minut, klął Świda, zdecydowanie za długo, a potem trzeba jeszcze pojechać do Willi, na róg Gomółki i Sułkowskiego, kilkunastu facetów w płaszczach, w cholewach, na gorącym wozie. Tam wyładowanie, pewno potrwa szybciej, wszystko będzie szybsze, jeśli już ruszą.
Świda nie lubił czekania, nie wiedział, co powinien zrobić, żeby przyspieszyć załadunek, a on i jego ludzie wyglądali mniej dziwnie, tu, na Kochanowskiego. Pomagał m, a w przerwach zerkał dyskretnie to w stronę Krasińskich, to ku wylotowi Suzina. Tam i tam miał po dwóch ludzi, na Suzina skryli się za ogrodzeniem, ci na Krasińskich ubezpieczali odwrót. Świda nie czuł się przez to spokojniejszy, zwłaszcza że ci na Krasińskich wyraźnie palili się do strzelaniny.
Z bramy wyłonił się żołnierz, Świda pomógł mu załadować paczkę. Żołnierz, Bartek, wyraźnie chciał zapalić, aż się trząsł, cały spocony — paczki były bardzo ciężkie. Świda nie pozwolił palić, będzie na to czas, jak siądą na wozie, chciał za to powiedzieć, że po tę ostatnią partię zejdą razem, gdy od strony Powązek wytoczył się samochód niemiecki. Siedziało w nim czterech żandarmów, w hełmach, z blachami na piersiach. Nim Świda zdążył podjąć jakąś decyzję, tamci już wiedzieli. Auto zwolniło, ale nie stanęło, w rozciągniętej sekundzie krzyżowały się spojrzenia wszystkich.
Pierwszy zareagował Bartek, przypadł do ziemi z karabinem, wycelował, Świda dopadł wozu, wyszarpnął pistolet. Nie wiedział, co dzieje się na Suzina, za to dwóch na Krasińskich już pędziło w ich stronę. Niemcy poderwali schmajsery, kierowca chwycił mauzera, skulony za szybą, wrzasnęli coś do polskich chłopców. Bartek pociągnął za spust.
Świda zmartwiał, bo zamiast wystrzału zabrzmiało tylko głuche klaśnięcie, jakby szczekał metalowy pies, Bartek powtórzył strzał, znów nic. Longinus i Bogdan także mordowali się z bronią, bezskutecznie, może myśleli, że Niemcy sobie pójdą. Ci się wahali, nie wahał się Świda, wyskoczył zza wozu i cisnął granat, dostrzegł jeszcze, że lufy mierzą w niego. Trzy. Trzeba być durniem, żeby nie strzelić, no to Niemcy szarpnęli za spusty, dokładnie w chwili, kiedy granat poleciał w ich stronę. Trzy trzaski, żadnego wystrzału. Świda oniemiały patrzył na swoją pierś, która powinna być już dziurawa, a wcale nie była, na granat, co odbił się od maski i gdzieś poleciał, na zbaraniałych żandarmów, próbujących odblokować schmajsery i mauzera. Od strony Suzina szły niewybredne przekleństwa, tam też broń trzaskała, aż wreszcie ktoś, pewno Wilk, rzucił karabinem o ziemię. Świda słyszał to, ale tego nie widział.
Krokiem wolnym i swobodnym podszedł do nieco ogłupiałych żandarmów. Kierowca wysiadł z samochodu, stali naprzeciw siebie przez chwilę. Świda uniósł pistolet, wylot lufy od czoła Niemca dzieliło może pół metra. Nacisnął spust. Trzask. Twarz żandarma nie zdradzała żadnych emocji, spoglądał na Świdę jak w kałużę, teraz przyszła jego kolej — wymierzył mauzera w pierś partyzanta. Strzelił. Szczęknęło. Uśmiechnął się przelotnie, a Świda strzelił znowu i znowu bez skutku. Teraz mauzer. Walter Świdy, mauzer, walter. Zmęczone oczy.

***

Szesnasta trzydzieści dopadła Basię w rejonie placu Teatralnego. Wciąż trzymała paczkę pod pachą i z rosnącym niepokojem obserwowała nerwowych przechodniów, gromadzących się w grupy dużo większe niż te, na które zgadzali się Niemcy. Tu też było ich więcej, przejechał transporter opancerzony, żołnierze krążyli w ośmiu, w dziesięciu, granatowi policjanci rozglądali się na boki, pod boki się podpierali; ich usta były wąskie, a oczy lodowate. Nikt nie zwracał uwagi na Basię, może dlatego, że była taka malutka, wyraźnie za mała na tak duże, niebezpieczne miasto jak wojenna Warszawa. Tan niski wzrost mógł jej pomóc, nie mógł jej jednak ocalić — Basia chciała już wrócić do domu, cisnąć paczkę do skrytki pod amerykanką albo włożyć między książki, następnie wprawiać się w sztuce zapominania. Ale na razie nie wróciła, każdy żołnierz, policjant, esesman mógł ją wciąż zaczepić, zażądać otworzenia paczki, która nie powinna być otwarta. Cokolwiek w niej jest, nie może wpaść w ręce Niemców, bo skoro nie było to dla oczu Basi, to dla niemieckich tym bardziej. Przeczuwała, że ta zawartość nie spodobałaby się nawet jej samej, co dopiero Krzysiowi lub nazistom. A okna, drzewa, kamienice układały się w pytania: co niesiesz tam, pod pachą, mała dziewczynko? Basia przyspieszyła.
Przez plac Teatralny, w kierunku kościoła św. Andrzeja, sunęło sześciu niemieckich żołnierzy, w pewnej odległości za nimi jechał samochód z oficerem. Wyraźnie wściekli, chcieliby chyba być gdzie indziej, tymczasem szli powoli, dziwnie płascy, w za dużych płaszczach, które zsuwały im się z barków. Basia struchlała — z kościelnej bramy wyszło kilku młodych mężczyzn. Tacy raczej nie chodzą na mszę w tygodniu, a już na pewno broń nie wypycha im wtedy kieszeni. Mężczyźni, zamiast pójść przez plac, pozostali w cieniu kościelnych arkad, jeden tylko zerknął na patrol niemiecki i ocenił odległość od niego. Poza tym patrolem, w pobliżu — nikogo, tylko żołnierze, powstańcy, Basia między nimi. Znajdowali się wystarczająco blisko, by mogła ocenić twarze jednych i drugich; Polaków coś od wewnątrz rozrywało, a Niemcy zapadali się w sobie, jeszcze chwila i zrobią się wklęśli niczym łyżki w mundurach.
Więc to naprawdę się dzieje, przeszło Basi przez głowę, to wszystko, o czym mówiono, teraz się ucieleśnia. Życie przestało być snem, jeśli kiedykolwiek nim było. Zerknęła za siebie, tam druga grupa formowała się w linię, dokądś pędzili, na przełaj, w kierunku kamienicy Uruskiego. Coś działo się także w rejonie Teatru Wielkiego, jakieś sylwetki, ruch jakiś — wrzód miasta szykował się do pęknięcia. Torebka nagle zaczęła Basi ciążyć. Rozejrzała się jeszcze, nie bądź głupia, dziewczyno, idź, nie biegnij, więc pobiegła, obok kościoła, do pierwszej lepszej bramy.
Tam ciemno i wysokie schody, najpierw chciała właśnie na nie wbiec. Albo na podwórko, kuszące słońcem, ale na podwórku niebezpiecznie, nie wiadomo, co czai się na górze, ktoś ją stamtąd zaatakować albo Niemcy się tu wedrą. Co Niemcom po Basi? Zrobiła kilka chwiejnych kroków ku drzwiom do piwnicy. Ręka na klamkę. Otwarte, dzięki Bogu, teraz tylko w dół po schodach, skryć się, nim zabrzmią strzały. I zbiegła w ciemność, z trudem rozpoznawała kontury przedmiotów, szafa, krzywy stół — szczury zmykały przed nią. Omal nie wpadła na hałdę węgla, omal nie upuściła paczki, z paczką i nieumorusana przywarła do ściany. Chciała tak zostać, ale krótko. Zerknęła za siebie, przed siebie, na małe okienko, dokładnie na wysokości jej twarzy, już przy nim była, przetarła szybę, prawie że nos do niej przycisnęła.
Z tej perspektywy widziała wysokie buty Niemców, akurat tędy przechodzili — gdyby któryś z nich schylił się, dostrzegłby okrągłą twarzyczkę przerażonej dziewczynki, która jednak nie może przestać patrzeć. Ale żaden Niemiec się nie schylił, za to wszyscy znieruchomieli na moment, zaraz rozluźnili szyk, jeden odbiegł, któryś stanął w rozkroku. Zamiast strzałów zabrzmiała seria metalicznych szczęknięć zacinającej się broni, za nią poszły wrzaski, przekleństwa w dwóch językach. Na chodnik, tuż przed jej twarzą, upadł granat, Niemcy się rozpierzchli, Basię zamurowało, wzroku nie mogła oderwać od sylwetek, pędzących na oślep, wciąż próbujących strzelać, ale bez skutku.
Po drugiej stronie szyby, tuż przy ścianie kamienicy, leżał walcowaty kształt z drewnianą rączką i metalowym łbem. Ta sama siła, która kazała Basi tkwić przy oknie, teraz rzuciła ją na ziemię, twarzą do dołu. Dziewczyna przywarła do klepiska, przeczołgała się za hałdę węgla i tam zastygła, zerkając w kierunku drzwi — rzuciłaby się ku nim, lecz co jeśli granat wybuchnie akurat w tej chwili? Czołganie też bez sensu, lepiej tak leżeć, Basia liczyła oddechy, piąty, dziesiąty, dwudziesty, gdzieś z góry hałas narastał, wrzaski, płacze, ktoś kogoś prał po pysku, za to nikt nie strzelał.
Przy pięćdziesiątym oddechu wrzawę słychać było na pół Warszawy. Basia wstała ostrożnie, otrzepała siebie, torebkę, nie wiedziała — zostać, iść? Została. Ostrożnie, jakby stąpając po szkle, dotarła pod okno. Granat wciąż tam leżał. Czarny, podobny pałce. Cichy. Groza, która w nim drzemała, zamilkła.

***

Porucznikowi Kozackiemu pękło serce akurat wtedy, kiedy siedząc w bramie przy ulicy Dymińskiej, odliczał minuty do ataku na Cytadelę warszawską. Zwyczajnie westchnął, jakby przyszło mu do głowy coś bardzo smutnego, i osunął się na ziemię. Część żołnierzy nie przyszła i atak, rozpoczęty kilkanaście minut po piątej, wypadł cokolwiek bezładnie.
Powstańcy początkowo myśleli, że w środku nikogo nie ma, że Niemcy się wynieśli i dlatego ceglana fasada wita ich milczeniem. W oknach migały jednak nerwowe cienie, coś trzeszczało, ale nikt nie otwierał ognia, milczało nawet sześć karabinów maszynowych i czołg, broniący wstępu do twierdzy. Polacy podeszli więc zaskakująco blisko i już w cieniu czerwonego budynku pojęli, że ich broń również nie nadaje się do niczego; nie zna języka wojny i milczy.
Tuba z Szarych Szeregów miał dosyć czekania na ulicy Daniłowskiego, w nieznośnej ciszy, do tego bez broni — za oknem kręcili się Niemcy, nieustannie przejeżdżały samochody. Dochodziła piąta, żadnych rozkazów nie było, więc rozkaz dał sobie sam. Zdjął opaskę, powiedział, że zaraz wróci. Chorążemu nie było to w smak, Tuba uspokoił, że zaraz będzie, przecież tak mogą siedzieć do nocy, a po co? Uzyskał zgodę. Swobodnym krokiem przeszedł przez środek Daniłowskiego, omal nie wpadł pod samochód, skręcił raz i drugi, tak krążył, aż spotkał dokładnie takiego Niemca, jakiego szukał.
Był to żołnierz niższy od niego o głowę, w dodatku samotny, co wydawało się istnym cudem. Pędził na oślep, na szyję, więc Tuba capnął go za łeb, szyję zdusił i porzucił w bramie. Miał dość rozumu, by krótko cieszyć się zdobyczą — schmajserem i dwoma granatami. Pistolet pod płaszcz, granaty w pogłębione kieszenie. Pognał z powrotem, ale w drodze do kryjówki napotkał przeszkodę, pancerną kolumnę z prawdziwego zdarzenia, na którą raczej nie odważyłby się porwać. Przeczekał i do piwnicy wrócił przed szóstą, zaraz wyszarpnął zdobyte skarby. Proszę, schmajser! Macie! Parabelka! Tuba miał siedemnaście lat, cieszył się jak dziecko i nie mógł zrozumieć, czemu wszyscy patrzą na niego i na broń jak na duchy.
Na Mokotowie pułkownik Daniel zezwolił dwóm chłopcom na założenie biało-czerwonych opasek (bardzo o to prosili) i wrócił do willi Nowickich, do centrali telefonicznej. Wydał ostatnie rozkazy, zastanawiał się poważnie, czy próba zdobycia posterunku żandarmerii przy Dworkowej ma szanse powodzenia, czy ludzi starczy. Tam i w całej Warszawie. Napięcie ogarniające pułkownika Daniela było czymś nowym, silnym jak zwierzę, wygoniło myśli, pchnęło go ku oknu. Zaraz miasto powinno stanąć w ogniu, już właściwie powinno się zacząć, tymczasem panowała obezwładniająca cisza.
Daniel nie mógł wiedzieć, co dokładnie robią jego podwładni, a już na pewno nie przyszłoby mu do głowy, że w gruncie rzeczy nie robią nic, tylko rozkładają ręce, że wściekły podporucznik Żużo kopie pancerz tygrysa, czemu przygląda się Niemiec z wieżyczki, ogłupiały i bezbronny, że podporucznik Rzeźnik nie zdobył kamienicy na Madalińskiego, gdyż nikt nie próbował jej bronić. Gdzieś tam ciągle rozdzielano spluwy, powtarzano rozkazy, szykowano się do ataku, śpiewano „Przemień, o Jezu, smutny ten czas”, do niczego jednak nie doszło. Cisza stawała się coraz bardziej przejmująca, można by pomyśleć, że nie ma żadnej wojny. Wreszcie zjawił się żołnierz i powiedział, że broń zwyczajnie nie działa. „Każda jedna sztuka”, dokładnie tak rzekł.
Tak było wszędzie. Walczący o most Poniatowskiego — ten sam, na którym po zwycięstwie planowano przyjąć Rosjan — gapili się na bezużyteczne pistolety, na milczące steny i granaty, które można by najwyżej dać dzieciom do zabawy — niektórzy skakali, wrzeszcząc, do Wisły, z rozpaczy lub szaleństwa, któremu się poddali.
Porucznik Kos zatrzymał szturm na hotel Wiktoria dokładnie pośrodku placu Napoleona, kiedy pojął, że broń jego i obrońców nie nada się do niczego, kątem oka widział drugi oddział napierający na Prudential: Niemcy zrzucali powstańcom meble na głowy, paru skoczyło za tymi meblami. Podobnie pod Pocztą Główną, powstańcy wytracali pęd, nieruchomiejąc przed zdumionymi spojrzeniami Niemców, ci otwierali okna, wysiadali z samochodów, obracając w dłoniach bezużyteczne pistolety. Na całym placu stało może tysiąc osób, w mundurach lub bez, wtedy z opaskami na ramionach: zdumieni, rozczarowani, zaczarowani tą sytuacją, zaciskali pięści, gotowi do bitwy, która jednak nie była gotowa na nich.
Budowano bezładne barykady. Komenda Policji na Krakowskim Przedmieściu odpowiedziała milczeniem porucznikowi Lewarowi. Podobne rozczarowanie spotkało rotmistrza Jeżyckiego, który bezskutecznie próbował zdobyć plac Unii Lubelskiej. Grupa niemieckich czołgów znalazła się na skraju walki w rejonie placu Krasińskich. Grube działa milczały uparcie, a butelki z benzyną, rzucane na pancerze, nie chciały się palić. Na Marymoncie żołnierze Wehrmachtu wespół z granatowymi policjantami, nie mogąc strzelać, zabrali się do podpalania kamienic. Ogień ledwo je nadgryzł, rozwiany gwałtownym wiatrem.
Polacy poszli zdobywać Dworzec Gdański kamieniami, a grenadierom na nic zdały się ich karabiny, urzędnikom broń krótka, nawet pociąg pancerny i samobieżne działka były zupełnie do niczego, równie dobrze można by prowadzić wojnę na papier i tekturę, a nawet ci, którzy postanowili się zastrzelić, musieli wybrać sznur albo żyć dalej.

***

Janek trwał oparty o kamienicę na Hożej i zadzierał głowę.
Niebo nad całą Warszawą, od Mokotowa po Pragę, było sine niczym gnijące ciało, gęste chmury wisiały nieruchomo, jakby były ze stali, tylko pioruny skrzyły się w ich metalowych brzuchach. Ciemność zawisła nad Hożą, Kruczą, Nowym Światem, nad Ogrodem Saskim, nad pałacem Brühla, Łazienkami i zniszczoną wieżą Zamku Królewskiego, nad bliznami getta, Dworcem Głównym oraz Gdańskim, Pragą, nad Krzysiem, Basią, może nawet Wiktorem i dalekim Pruszkowem, gdzie toczyły się sowieckie działa, nad ludźmi i zwierzętami, kamienicami zżeranymi próchnicą wojny, wszędzie było właśnie to: ciemna masa zbitych, zastygłych chmur, z jedną dziurą, oczodołem, gdzieś powyżej placu Trzech Krzyży. Jeśli chmury były sine, to w oczodole czaił się fiolet bez jednej gwiazdy. Pośrodku tkwił wbity w kosmos trup słońca, czarna, wypalona kula, chropowata na powierzchni, pełna załamań, wąwozów, szlaków górskich i kanionów — wybuchy, słoneczne burze, którym nie dano się wypalić. Przez moment oniemiały Janek przeraził się, że zwariował, bo jeśli to prawda, zaraz na Ziemię dotrze fala chłodu i wszystko zmartwieje jak słońce, nieważne, Polak, Żyd czy Niemiec, zrównają się ze sobą jako człekokształtne sople.
Z trudem opuścił głowę, z jeszcze większym się podniósł i popędził między ludzi, gadając byle co, zbijając ze sobą sylaby bez sensu, tylko chwytał przechodniów i wskazywał na niebo. Kobiety uciekały przed nim, gubiły kapelusze, buty nawet, ich mężczyźni grozili Jankowi, jeden uderzył go laską przez grzbiet, dość słabo, widział, że z Jankiem, zakrwawionym i kuśtykającym, już nie jest najlepiej.
Sam Janek rozumiał coraz mniej, ludzie gapili się na niego, na siebie, na kamienice, na co tam chcieli, tylko nie na sine niebo z czarnym ćwiekiem, a jak już który podniósł głowę, mrużył oczy, jakby patrzył pod słońce. Ludzie odpędzali słabnącego Janka, coś do niego mówili, nic jednak nie słyszał, nawet własnych kroków, oddechu własnego, rzucał się coraz słabiej.
Dopadł starszego, wytwornego pana, zawisł na nim, wskazywał na niebo, stary spojrzał, niczego nie dostrzegł, chciał iść w swoją stronę, ale nie mógł uwolnić się od Janka. Ten akurat osłabł, uwiesił się na prochowcu, krwią chlapnął, nie chciał puścić. Stary próbował się uwolnić, bił go po plecach, lecz Janek, jak ogłuchł, tak też nie czuł bólu, nie bardzo mógł już iść. Stary odrzucił laskę, zawył i znikąd — może wyszli ze ściany albo zwyczajnie skręcili z Kruczej — pojawiło się dwóch młodzieńców, duży i mały, ale tak do siebie podobni, jakby jeden wyskoczył z drugiego.
Wyłamali Jankowi palce, chwycili go pod ramiona i pociągnęli na chodnik, zdecydowanie, lecz bez zbędnej brutalności, w końcu to jakiś wariat. Następnie rzucili nim o kamienicę, dokładnie w tym miejscu, gdzie przed chwilą siedział. Jeden mu w oczy zajrzał, drugi go kopnął, niezbyt mocno, ot tak: siedź tu, chłopie. I poszli, kołysząc się na boki, gadając ze sobą, ze starszym panem, zerkając w niebo, które najwyraźniej było dla nich czymś zwyczajnym.
Janek otarł usta. Patrzył, spięty — już nie myślał o starcu i tamtych dwóch, nie widzą, ich sprawa. Skoro słońce umarło, pogasły gwiazdy, to czemu widział cokolwiek, powinien przecież tkwić w mroku, jak na dnie morza co najmniej, tymczasem Warszawę spowijała pomarańczowa poświata, której źródła początkowo nie umiał określić. Wstał, a właściwie przesunął się w górę po fasadzie kamienicy; zobaczył płomienie wybuchające w oknach naprzeciwko, wybijające z futryn obłoki szkła, ogień szedł w górę, ponad dachy wydrążone przez bomby. Cała Hoża stanęła już w ogniu, czerwonawe języki, wraz z gruzem, całymi kawałami ścian, spadały między przechodniów. Ci nic sobie z tego nie robili, szli swoim tempem, rozmawiali, przemknął zadowolony rykszarz, dzieciak poleciał za piłką, w środku płomiennej kuli wygrzewał się kot.
Janek uniósł głowę, spojrzał ponad dachy. Tak było wszędzie, ogień walił w niebo, odbijał się w szklistych chmurach, opromieniał słońce, daleko, w tempie właściwym tylko sobie, spopielał się Prudential, raz za razem błyskało tam coś w oknie, aż — ku zaskoczeniu Janka — prawy szczyt eksplodował w kuli rozświetlonego dymu, poleciały odłamki, cały wieżowiec zatrząsł się i spłynął gruzem.
Nieustannie rozpalały się nowe ognie, już szły falą, z centrum ku brzegom miasta, hulał nad nimi wiatr, przenosząc te czerwone pióropusze na kolejne dachy i okna, pchał wielkie kule pyłu na ulice, wzbijał pod niebo, gdzie same zaczynały płonąć, opadając następnie gorącym deszczem. Stal chmur rozświetlała się od nich, wydało się Jankowi, że niebo opada ostro, że cała Warszawa jest w wielkim bąblu.
Błyski sięgały już oka z ciemnym słońcem, wzbijały się ku martwiejącemu niebu i nagle światło zwielokrotniło się, rozbłysło, jakby stwór większy od całego miasta, nad miastem, wymiotował blaskiem. Lęk ogarnął Janka. Z każdej z dwóch stron nieruchomej dziury w niebie wylała się wielka chmura. Jedna biaława, jak kożuch na mleku albo sperma, pełna jasnych błyskawic, osunęła się, zawisła wysoko nad Warszawą. Druga była ciemna, jak wielkie, spuchnięte jądra poprzecinane plątaniną ognistych żył, spłynęła szybciej i niżej, zaczaiła się; znieruchomiały naprzeciw siebie, drgnęły, rozlały się na dwa krańce Warszawy.
Teraz Janek widział wyraźnie, jakby stał obok, choć wciąż tkwił na Hożej: to nie żadne chmury, lecz mrowie sylwetek jeźdźców, po prawej w zbrojach białych i kremowych, miecze i topory biły w ciężkie tarcze, na głowach, niczym małe gwiazdy, jaśniały pełne hełmy. Siedzieli na białych rumakach, gryfach i pierzastych smokach. Z pleców tych dziwnych podniebnych rycerzy wyrastały skrzydła, czasem orle, czasem z samego światła, po dwie, po cztery, po osiem par, niczym ogromne płaszcze ciągnęły się za wojskiem. Z lewej strony formowała się mroczna, poskręcana armia z garbatą piechotą na przedzie: kulawe ciała, zdeformowane torsy, kolce, węże zamiast rąk, guzy w miejscu głowy, ropnie zamiast oczu. Za nimi, na wężach, smokach z kości, bazyliszkach, na trupich barkach mościli się rycerze, którym zbroje wrosły w ciała, przebici nimi, powykręcani, o jaszczurzych kołnierzach zamiast szyj, z kopytami zamiast stóp; na brzuchach, w kroczach nieustannie otwierały się nowe twarze, czasem bez oczu, czasem bez ust, tylko z dziobami jak pysk ośmiornicy, sterczały zbrojne prącia, rozwijały się postrzępione języki. Pod chmury szły opary siarki, co chwilę błyskały pochodnie, stal była czarna, spojrzenia czerwone. Między nogami rycerzy biegało masę paskudnego drobiazgu, sunęły larwy i żuki, salamandry, żmije owijały się wokół nóg. Za tym wojskiem i wokół niego wirowały macki, niczym ciemne wyładowania elektryczne, i było coś jeszcze — jadowita chmura z milionem twarzy, niezdolna do ruchu, sącząca tylko jadowite słowa.
Ruszyli bez rogów i hymnów, bez doboszy i wypowiedzenia wojny, jeśli cokolwiek takiego zabrzmiało, ogłuchły Janek nie usłyszał. I starli się nad nim, nad samą Warszawą, w bezgłośnej wściekłości, pierwsze szeregi rozbiły się w puch przy pierwszym uderzeniu, zmiażdżone, zadeptane przez obcych i swoich, już miecze opadały na tarcze, topory przepoławiały torsy i głowy, rozpruwały koniom brzuchy, jasne włócznie wbijały się w krzywe gęby nad kroczem, halabardy mierzyły w szyje, ciężkie buty miażdżyły piechotę.
Czarny rycerz o osmolonej twarzy, bez hełmu, za to z rogami na kształt korony, zaatakował nisko, pod brzuchem pierzastego smoka, rozpruł go od podgardla aż po krocze, popłynęła maź błękitna, niewyraźna. Czarny poczekał, aż drgające zwierzę obali się na bok, ale jeźdźcowi nie pozwolił już się podnieść. Na czaszkę spuścił berło, tamten runął, próbował wstać, choć nogami rzucało, Czarny stanął nad nim w rozkroku i jął urzynać skrzydła mizerykordią. Sam padł za chwilę pod natarciem, zadeptany, zmiażdżony, smuga krwi opadła jak w gęstej wodzie gdzieś na Łazienki.
Ogromny biały wojownik wdarł się głęboko w szeregi przeciwnika, w szale bitewnym lub z głupoty — taka droga nie daje szans na odwrót. Dosiadał gryfa o dwóch orlich łbach, topory też miał dwa, nimi ciął, niby bezładnie, lecz szerokie ostrza zawsze znajdowały drogę między tarczą a płytą zbroi, głowy zdawały się spadać same, ze strachu przed uderzeniem. W krwawiących kikutach natychmiast zagłębiały się dzioby gryfa, przepychały się, kłóciły ze sobą, chłeptały na przemian, wyszarpywały mięso. Czarni próbowali go dostać — zawsze dostrzegł przeciwnika, uchylił się, uderzył, skulił w zbroi, parł naprzód, osłaniany przez ogromne skrzydła.
Niespodziewanie odezwała się katapulta, ognista kula, pchnięta ze straszliwą siłą, rozlała się żarem nad rycerzem, czerwone płaty spopieliły mu skrzydła, wpełzły pod zbroję, owładnęły ciałem, zeszły do kości. Dwa topory upadły, upadł i rycerz wraz z gryfem; robactwo pokryło ich zupełnie, ptasie głowy nadziano na piki i poniesiono.
Nad osuwającym się z wolna Prudentialem powstał wir średnicy sterowca, spleciony z czarnych i białych pasów przelewających się między sobą; z daleka wyglądało to jak napierające na siebie gęste płyny. Janek widział dobrze, żadna tam maź, ale miecze, pałki, dzidy z nawleczonymi płatami skór i mięsa, poprzetrącane karki zwierząt ocierały się o siebie, bez powietrza, bez przestrzeni, ciało o ciało, metal wyciskał pot, pękały oczy. Co silniejsi, więksi torowali sobie drogę przez tę masę, depcząc swoich i rozpruwając wrogów; z góry, łagodnym łukiem, zbliżało się dwóch czarnych zbrojnych, którzy szybko okazali się jednym, dwa muskularne torsy splatały się w biodrach, na grubych karkach kołysały się cyklopie głowy. Macki zamiast rąk, łuski na skrzydłach zamiast zbroi, z pysków przy każdym oddechu buchał kłąb żaru.
Dosiadali ogromnego czerwia, oplecionego masą lin, siodłem, chomątem, a że robal był ślepy, lazł naprzód, tratując wszystko, co napotkał. Na niego właśnie nacierał smukły wojownik z uniesioną pochodnią, w jej ogniu trzaskały dusze, ich niknące twarze odbijały się w szerokim ostrzu miecza. Białe skrzydła oplatały jego postać. Wojownik jechał w rydwanie ciągniętym przez chmarę jasnych orłów, frunęły tak szybko, że nie sposób ich było policzyć.
Starli się gwałtownie, dwugłowy ze skrzydlatym, pokruszyli broń, więc wzięli się za bary, wyłamując sobie kości, wyrywając mięso, rzucając się sobie do oczu. Wkrótce ogarnął ich ogień, stopili się w jedno, niczym dwa metale różnej barwy i konsystencji, tylko garby i dłonie sterczały z tej masy. Wreszcie bezładną szpicą polecieli w dół, pociągając cały wir za sobą.
I tak spadali, wszyscy, czarni i biali, niczym potworne, odwrócone figury szachowe, przebite, rozszarpane, pocięte, czasem wciąż żywe, tylko niezdolne do utrzymania się w powietrzu, rozpalone pochodnie spadające niczym upiorne gwiazdy w płomienie Warszawy. Kamienice waliły się pod ich ciężarem, rozpękała się ziemia, tworzyły się leje i kratery, wystrzeliwały szyby, pękały budynki. Fasady jedna za drugą osuwały się w tumanach kurzu, odsłaniając gorejące piętra, rozgrzane kamienie. Wielkie głowy toczyły się już Hożą, a u stóp Janka spadł jeden, cały, trudno było stwierdzić, czarny był wcześniej czy biały — ogień zmienił go w gorący szkielet, tu i ówdzie pulsujący mięsem. Głowa tego stworzenia wciąż żyła; choć z oczodołów szedł dym, to język, żarzący się w pozbawionych warg ustach, składał się do jakiegoś słowa, które jednak zamarło i nie zostało wypowiedziane.
A ludzie szli Hożą, grzali się w oknach. Tego dnia nie wystrzelił żaden pistolet, żadne działo nie wypluło ognia, nie spadły bomby, a granaty uderzały o ziemię, o ściany, o przeciwników, by następnie zamilknąć.
Potem pierwszy sierpnia wspominano jako najcichszy, najbardziej spokojny dzień czasu wojny i tylko Janek, przyciśnięty do ściany, spoglądał na anioły i diabły toczące walkę ponad płonącą Warszawą.

***

Ściemniało się, kiedy Krzyś dotarł na plac Teatralny. W piwnicy nie zdołali usiedzieć, wszyscy poszli w miasto, gnani przez dziwne wieści: podobno rozkaz odwołano, ktoś inny przybiegł z informacją, że broń sabotowano na ogromną skalę, i to po obu stronach, posłaniec dopatrzył się w tym nowej sztuczki Niemców. Skoro nie strzelali, był po temu powód.
Krzyś szedł przez Warszawę, nie kryjąc swojego rozczarowania, i dopiero na placu Teatralnym pojął skalę przemiany. Nikt nie pilnował godziny policyjnej, a nieliczni Niemcy nie zwracali na niego uwagi. Flaga ze swastyką na Prudentialu była niemal czarna. Patrzył to na niebo, to w głąb siebie, układał w głowie słowa dla Basi, czyniąc wszystko, by nie spojrzeć pod nogi, a gdy to zrobił, mowę mu odjęło. Prawie pod butem leżał prawdziwy skarb: niemiecki pistolet. Krzyś schylił się i zamarł. Na całym placu były ich setki, porzucone, nie budzące najmniejszego zainteresowania. Walały się schmajsery, parabelki, kilka tetetek, waltery, dziesiątki granatów zaczepnych i obronnych, jakby nikt tutaj nie zamierzał się już bronić ani nikogo zaczepiać.
W pierwszym odruchu Krzyś zaczął zbierać tę broń, pakować do kieszeni, do torby, za pas, aż nie mógł kroku zrobić. Niemiecki żołnierz, mniej więcej w jego wieku, przyglądał się spokojnie tej czynności, przesłał mu tylko spojrzenie pełne wyższości i politowania – tak patrzą ludzie, którzy wiedzą więcej od innych. Niemiec poszedł w swoją stronę, a Krzyś w swoją.
Początkowo zakładał, że doniesie znalezione skarby aż do skrytki, ale było ich coraz więcej, leżały niekiedy w całych stertach. Być może Krzyś powinien poczuć rozpacz albo uznać, że zwariował i źle widzi. Obciążony żelastwem, poczuł się jednak jak zwyczajny dureń. Zdjął karabin z pleców, odrzucił, za nim poszły pistolety i granaty, upadały z brzękiem na bruk, a Krzyś mógł iść coraz szybciej, coraz szybciej, odrzucając wszystko, co jeszcze przed chwilą zbierał. Jeśli pierwszego sierpnia Warszawa doświadczyła cudu, to wieczorem zdarzył się drugi cud, tylko dla Krzysia. Odrzucał właśnie parabelkę (kusiło go, by strzelić, ale zrezygnował), gdy z bramy przy kościele św. Andrzeja wypadła Basia. Nim pomyślał, skąd tu ona, nim właściwie rozpoznał jej drobną sylwetkę, już była w jego ramionach: całowała szyję, policzki, oczy, ledwo oderwał ją od ust.
— Co się stało, Basieńko? — zapytał. — Dobry Boże!
Basia, ta sama, która potrafiła gadać przez trzy kwadranse bez przerwy, która zadawała masę pytań, by zaraz sama na nie odpowiedzieć, tym razem nie zdołała wykrztusić słowa: nabierała powietrza, już szedł dźwięk i nagle łamał się w szlochu. Krzyś pojął, że nic z tego nie będzie i tajemnica placu Teatralnego musi pozostać tajemnicą przynajmniej na dzisiaj. Zresztą co tam ona, skoro jest Basia, piękna jak Warszawa i ważniejsza od wszystkich jej sekretów. Nie mogła się wysłowić, aż łzy do oczu naszli. Krzyś przytulił ją mocno, szepnął do ucha: ciiii, ciii.
Objął ją i poszli na Hołówki, między Polaków i Niemców, próbując nie wdepnąć w rozrzuconą broń.

***

Pierwszego dnia sierpnia dziewczynka, która miała zostać Jaszczurką, spotkała Wiktora.
Siedziała znów nad strumieniem, teraz niemal wypłukanym ze wspomnień, dziwny miły mężczyzna, którego spotkała dzień wcześniej, ułożył się w jej głowie razem z jaszczurkami i odwróconym nurtem, tak jak wartka woda nanosi świeży żwir, piasek, kamienie na kości przy dnie, mężczyzna był obecny w dziewczynce, przykucnął, milczał, niknął, otwierając miejsce dla zwyczajności. Powróciły sztuczne zatoki dla kijanek, traszek i raków pod kamieniami. Jeśli w ogóle myślała o tamtym mężczyźnie, to żałowała, że nie zdołała go poprosić, by nauczył ją łapać raki, albo najlepiej ciut je spowolnił, zesłał na nie chropowate pancerze, słowem, uczynił raka stworzeniem łatwiejszym do złapania. Ale i bez raków było jej całkiem dobrze, zwłaszcza że żmije wciąż się nie pojawiały, a woda była wyraźnie cieplejsza, dało się w niej brodzić, wręcz do brodzenia zachęcała, więcej nawet, kusiła, żeby kucnąć pośrodku strumienia i pozwolić, by zalewała brodę.
Dziewczynce nie było wolno tak robić, wiedziała o tym świetnie, wiedziała też jednak, że jeśli wyjdzie potem na słońce, sukienka szybko wyschnie, matka z ojcem nie spostrzegą — byleby tylko nie zawołali jej z jakiegoś powodu wcześniej. Ale i wówczas mogłaby skłamać, że osunęła się i wpadła do wody. Co jednak, jeśli zabronią jej chodzić nad strumień? Jeśli skłamie, tato może zakazać, jeśli powie prawdę, tym bardziej. Mogłaby więc nie kucać w rzece, tylko wtedy po co w ogóle tam chodzić?
Nim zeszła po skarpie, zerknęła na drogę. Wciąż szli nią Niemcy, ale już mniej liczni i przez to budzący mniejsze zainteresowanie dziewczynki. Czasem droga była pusta przez wiele minut, nadchodziła grupa uciekinierów, pięć, może dziesięć osób, i znowu nastawała cisza.
Dziewczynka nie bała się już, stawała czasem i patrzyła spokojnie, Niemcy odwracali głowy, odwzajemniali ponure spojrzenia, człapiąc dalej, wypłukani z grozy i brutalności. Bardzo rzadko działo się coś ciekawego, jak teraz właśnie, gdy dziewczynka planowała już zejść i kucnąć w strumieniu. Na drodze pojawił się mężczyzna z trójką dzieci, pchał przed sobą wózek, plątał się w płaszcz, w koła, w te dzieci, rozglądał się, krzyczał, próbując zmusić trzy jasne główki, by szły w jako takim porządku. Co chwilę przystawał, podpierał się pod boki, niczym wiecowy mówca ryczał na to niewielkie zgromadzenie. Dzieci zbierały się wówczas wokół niego, karne i sprytne, pochód ruszał, niemieckie maleństwa, wytrzymawszy kilkanaście kroków, znów się rozbiegały, a mężczyzna pochylał się lekko, jakby każde dziecko dodawało mu, nie przymierzając, garb ważący tyle co beczka z deszczówką.
Niemiec spostrzegł dziewczynkę, puścił wózek, powiedział coś do dzieci i ruszył w kierunku strumienia. Dziewczynka nie bardzo wiedziała, co robić, mężczyzna i jego trzej chłopcy odgradzali ją od domu, mogła oczywiście szukać schronienia w trawach po drugiej stronie strumyka. W zmęczonej postaci w oczach mężczyzny dostrzegła jednak coś, co pozwoliło jej nie bać się zbyt mocno. Rozkładał szeroko ramiona, pochylił się do przodu, żeby wyglądać na mniejszego, stanął o kilka kroków przed dziewczynką, opadł na jedno kolano tak, by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. W odróżnieniu od wczorajszego miłego nieznajomego sprawiał raczej żałosne wrażenie, brwi mu się obsunęły, twarz była mokra, śliska, jak kamień ze strumienia.
— Nie widziałaś gdzieś chłopca? — pytał po niemiecku, a dziewczynka ni w ząb nie rozumiała. — Trochę starszy od ciebie, wyższy, jasne włosy. Koszula, szelki, brunatne spodnie. Buty na bose stopy. Zwiał mi, musi gdzieś tu się kręcić. Nie widziałaś go? Rozumiesz coś?
Niestety, dziewczynka zrozumiała tylko ostatnie pytanie, energicznie potrząsnęła głową, chcąc, żeby mężczyzna nie robił sobie nadziei i nie marnował czasu. Złość przemknęła po jego zmęczonej twarzy, oczy zrobiły się węższe, zimnoniebieskie, nagle się rozluźnił, znów się rozgadał, tym razem pomagając sobie dłońmi: pokazywał, jak wysoki jest chłopiec, porównywał go z trzema pozostałymi, usiłował nawet oddać gestem, co to szelka, spodnie i kolor brunatny. Zbliżył się do dziewczynki, tylko o krok, poczuła ukłucie lęku, ale wzrok Niemca znów był zdumiewająco łagodny. Mężczyzna westchnął, rzucił spojrzenie w stronę wózka, obsadzonego przez trójkę chłopców, rzekł jeszcze:
— Hans. Mój syn. Na imię ma Hans.
I poszedł, zniknął między drzewami wraz z dziećmi, wśród których nie było Hansa. Dziewczynka zapomniała o nich szybko, wystarczyło, że zsunęła się do strumienia, kucnęła, ostrożnie przyzwyczajając ciało do chłodu, wreszcie usiadła, rozkraczając nogi w ten sposób, że sukienka łopotała w nurcie. Pochyliła się jeszcze, wbijając pięści w żwir i kamienie, teraz chłodna woda z pluskiem opływała jej brodę, czasem zachlapując nos i usta. Wyobraziła sobie, że strumień jest morzem, a ona sama skałą nadbrzeżną, tłuką o nią spienione fale, ona sama wrasta mocno w dno oceanu i nic takiej skale nie jest już straszne. Otworzyła oczy i zajęła się patrzeniem na cudowny drobiazg, widoczny tylko z tej pozycji: na patyczki pędzące strumieniem, drobne rybki, kijanki; patrzyła jak woda o nos chlapie, na niezwykle wysoką, grubą trawę, wreszcie na sam strumień, szeroki, długi, aż dziwiła się, że w ogóle gdzieś jest jego koniec. Tak siedziała, otwierając co chwilę usta, pozwalając, by wlewała się w nie woda.
Nawet jednak łykanie wody, wielkie trawy i ogrom strumienia nudzą się szybciej, niż powinny, dziewczynka wstała zatem, wspięła się po skarpie, sukienka lepiła się jej do ciała. Żeby wyjść, musiała pomagać sobie palcami, do których momentalnie przywierała ziemia. Nie sprawiało jej to przyjemności, nie zdołała też polubić tego, co zobaczyła na górze. Stał tam chłopiec, wyższy od niej o głowę i trochę, w brunatnych spodniach, szelki opinały się na przykrótkiej koszulinie. Stał mocno, jak zwykli stać dorośli. Przyglądał się jej z zaciekawieniem.
Dziewczynka zastanawiała się, co powinna zrobić. Wiedziała, że o tego chłopca pytał niemiecki mężczyzna i że byłoby dobrze, gdyby się spotkali, ucieszyliby się bardzo, a ona nie musiałaby znosić tego dziwnego wzroku, kulić się w sobie ze strachu przed zaciśniętą pięścią. Pożałowała długiego siedzenia w strumieniu, pożałowała samego zanurzenia, bo mokra sukienka utrudniała ruchy. Chłopiec już szedł w jej kierunku. Zatrzymał się nagle, schylił, jak ojciec wcześniej, pogrzebał w trawie, zacisnął usta. W jego dłoni pojawił się kamień, jakby do niej dopasowany, przedłużający ją, bez tej twardej szarej kuli palce chłopca pozostawały niepełne.
— Jesteś świnią? Żydowską świnią? Polską? — pytał, głos miał zabawnie piskliwy. — Cieszysz się, że musimy iść?
Wyciągnęła ręce przed siebie, chcąc dać do zrozumienia, że nie powinni sprawiać sobie kłopotu, sunęła bokiem, mając strumień za plecami. Chłopiec stał nieruchomo, tylko jego oczy wędrowały za dziewczynką. Chciała odejść kilkanaście kroków, potem spokojnie ruszyć w stronę domu i popędzić, zaskoczyć go swoim biegiem.
— Wrócimy tutaj, a wtedy nie będzie wam, świnie, wesoło — rzekł chłopiec. Uśmiechnął się nagle pogodnie, jakby szło tylko o zabawę w wojnę, na dziewczynki i kamienie. Ona oddalała się, on stał, zainteresowany głównie patrzeniem, dziewczynka już się tak nie bała — na drodze pojawił się krępy mężczyzna w starych spodniach, z torbą przerzuconą przez ramię. Było w nim coś polskiego, budzącego zaufanie, nabrała przekonania, że ją obroni, więcej, że taka potrzeba nie zaistnieje — zagubiony chłopiec nie odważy się zaatakować.
Wyprostowana, spokojniejsza, próbowała iść prosto mimo mokrej sukienki, ustawiła się bokiem do chłopca i zaraz pokazała łopatki. Przyspieszyła po paru krokach, weszła między drzewa i ich cienie, z tego miejsca widziała już zarys ich domu, pobiegła. Na plecy spadły jej słońce i kamień. Aż dech zaparło, jakim cudem tak mała rzecz sprawia taki ból, bezlitośnie ciska na ziemię? Ledwo osłoniła twarz, ledwo przetoczyła się na bok, mignął jej idący drogą mężczyzna. Lepiej nie wstawać, pomyślała, lepiej pełznąć, więc popełzła, szybko, wierząc, że ukryje ją trawa. Coś szarpnęło ją za włosy, równie silnie, jak wcześniej pchnął kamień, za szarpnięciem poszedł kopniak. Dziewczynka obróciła się, nad nią stał chłopiec.
Splunął. Kopnął ją, omiótł wzrokiem okolicę w poszukiwaniu kamieni, a że żadnego nie znalazł, rzucił się na nią, okładając pięściami. Wściekle. Jeśli wiedział, jak bić, olał to, bił na oślep, niezadowolony z tego, że jest, gdzie jest, że musiał wyjść z ciepłej Warszawy, jeszcze do tego się zgubił, chciał się zgubić, zawsze to rozrywka, kiedy trzeba zwiewać. Dziewczynka była ciut za nisko, by mógł dobrze trafiać, nadrabiał siłą, nieważne, gdzie bił, ważne, że trafiał w twarz, do ciosów dołączały plwociny, jęki, przekleństwa. Z drogi całe wydarzenie obserwował Wiktor.
— Pomocy! — zawołała. — Niech pan go przepędzi!
Wiktor — o czym dziewczynka nie mogła wiedzieć –opuścił Warszawę dwie godziny temu, a w Gnojniku znalazł się dzięki człowiekowi z furmanką. Do tej pory szedł, złoszcząc się, że chłop z furmanki nie jechał dalej. Wiktor opuszczał Warszawę bez konkretnego planu, więc dobry był i Gnojnik. Tyle że nerwów nie ukołysał.
Przystanął na drodze, między domem a chłopcem bijącym dziewczynkę. Ciosy, ich intensywność oraz częstotliwość pozwalały sądzić, że nie chodzi o zwykłą dziecinną zabawę, zwłaszcza że chłopiec wrzeszczał po niemiecku, a dziewczynka wzywała pomocy po polsku. Nim Wiktor zdążył pomyśleć, jak zareagować, coś, zupełnie bezgłośnie i nieodwracalnie, przełamało się w nim.
Znalazł się przy chłopcu, odciągnął go, spod jasnych włosów mignęło zaskoczone spojrzenie. Głowa małego Niemca niemal zniknęła w ogromnych dłoniach, a Wiktor wykonał szybki ruch, jakby prowadził rozpędzony samochód i właśnie wchodził w ostry zakręt. Trzasnęło. Chłopiec, osuwający się na ziemię z krwawą plamą rozlewającą się wokół nosa i ust, wydał się dziewczynce porcelanowy i niegroźny, potem zwyczajnie upadł i zakryła go trawa.
Wiktor uklęknął przy niej, zapytał, czy wszystko w porządku, ale nie czekał na odpowiedź, wykonał jeszcze dziwny gest, jakby chciał wytrzeć ręce o spodnie, choć przecież nie były brudne, i poszedł, na sztywnych nogach, które stawały się z każdym krokiem coraz bardziej miękkie, rozluźnione i poniosły go same dalej przez Gnojnik.
Gdy zniknął, dziewczynka, która miała zostać Jaszczurką, pobiegła do domu, obiecując sobie, że nikomu nic nie powie i nie wróci już nad strumień. Ten należał teraz do niemieckiego chłopca, nie do niej.




Dodano: 2012-03-21 14:30:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS