NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Orbitowski, Łukasz - "Widma"
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: Marzec 2012
Wydanie: I
ISBN: 978-83-08-04774-3
Oprawa: miękka
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 544
Cena: 44,90 zł



Orbitowski, Łukasz - "Widma" #2

Prolog "Widm" można przeczytać tutaj.


Część pierwsza: Krzyś


I
Cud Dnia Pierwszego

Mieszkanie było zupełnie zwyczajnym mieszkaniem na Mokotowie, w gruncie rzeczy wydawało się Mokotów streszczać, zamykać w wąskich ścianach, w ciemnej przestrzeni kuchni, w graciarni rzeczy zbędnych lub przynajmniej brzydkich (nie wiadomo, co gorsze, myślał Krzyś): zatęchłych ubrań, poniszczonych książek, jęczącej podłogi i nagrobnego prostokąta okna.
Mysiego koloru narzuta szpeciła tapczan, i tak nieładny, sprawiający wrażenie, jakby spadł z wysoka i rozkraczył się z impetem. Był też fotel, amerykanka, ni to szara, ni to niebieska, oraz biurko pełne zapisków, zdumiewająco starannych mimo pośpiechu, w jakim musiały powstać, oraz szkiców: ludzie na tych szkicach byli pogarbieni, pokreśleni i niedokładni, za nimi gięły się drzewa i domy. Za to rzeczy w ramkach na ścianach wydawały się zwyczajne, ot, akwarele i rysunki piórkiem, wyróżniał się tylko dziwaczny obraz pełen żywych kolorów. Świat na nim był wykrzywiony. Obok obrazu, na komodzie, stała figurka Matki Boskiej.
Krzyś podwinął rękawy czarnego golfu i zabrał się do przesuwania amerykanki. Nie był zbyt silnym mężczyzną, jego niska sylwetka o wąskich ramionach mogła właściwie należeć do chłopca, ale ten mebel potrafiłby przesunąć bez trudu jednym mocnym szarpnięciem, wystarczyło odpowiednio chwycić i pociągnąć ku sobie. Rumor zlałby się z hałasem całego Mokotowa, z szumem na ulicach i trzaskami szczekaczek, no ale po co, skoro można inaczej, ostrożnie i po cichu. Tak właśnie zrobił to Krzyś, krótkimi, starannie wyważonymi ruchami przepchnął amerykankę na środek pokoju. Zerknął w stronę drzwi, przyklęknął i podważył pierwszą klepkę. Zawsze zastanawiał się, czy te trzy klepki podłogowe różnią się od pozostałych, czy zmieniła się ich barwa od ostatniego razu i czy inaczej trzeszczą. Jak zwykle po pierwszej, opornej, dwie następne poszły błyskawicznie i odsłoniła się skrytka.
Krzyś zgarnął papiery z ukrytej sterty, było tam trochę prasy podziemnej, wymięte egzemplarze „Nowego Wróbla”, podręczniki wojskowe z przedwojnia i jeden zrobiony już za Niemców, konspiracyjne wydanie Psychologii emocjonalnej Petrażyckiego. Głębiej znajdowały się mapy i materiały szkoleniowe, zasłaniając prawdziwe skarby: thompsona z długą kolbą, dwa steny, schmeissera, do tego parę granatów i trochę amunicji. Generał Monter twierdził, że jak kto nie ma broni, powinien chwycić kamień i jakąś zdobyć. Krzyś broń miał.
Zgarbił się przez moment nad skrzynką, wcale nie dlatego, że przydusił go atak astmy, kto by się astmą przejmował w taki dzień? Krzyś zastanawiał się, co wziąć, przecież broń nie należała do niego, zarazem — iść na Focha z gołymi dłońmi nie miało sensu. Ale jeśli zatrzyma go patrol?
Dzień był ciepły, stena można było ukryć pod płaszczem, tylko że płaszcz pierwszego sierpnia wygląda podejrzanie. Tego dnia jednak ludzi w płaszczach będzie całe mnóstwo na ulicach Warszawy. Krzyś wiedział, że prócz płaszczy oraz stenów żołnierz potrzebuje także butów i on musi te buty załatwić. Czasu brakowało. Czuł dziwny niesmak, jakby tym zleceniem dano mu do zrozumienia, że powinien zostać z tyłu i usługiwać walczącym, jakby w jego oczach dało się wyczytać, że walczyć to znaczy zabić, Krzyś zaś sprawiał wrażenie człowieka, który ładnie umrze, ale z zabijaniem może mieć kłopot. Odrzucił te myśli, pocieszając się, że każdy w Warszawie grzęźnie teraz w wątpliwościach i każdy chce być gdzie indziej, w innym plutonie, w kamienicy lub bramie innej niż ta, w której akurat siedzi, a już na pewno znalazłby się człowiek, co chciałby właśnie w tej chwili klęczeć nad skrytką pełną broni.
Odłożył na łóżko dwa granaty, schował papierzyska i założył z powrotem klepki. Przepchnął amerykankę i usiadł na niej, zasapany. Basi mu brakowało, słów i ust jak najbardziej, lecz też tej prostej czynności: zawsze dotąd, gdy zamykał skrytkę, Basia wkraczała z miotłą i ścierką, zdumiewająco ostrożna jak na taką piękną dziewczynę. Nie umiał sobie wytłumaczyć, czemu Basia robi coś takiego, przecież to niepotrzebne, gdyby ktoś złożył donos albo jakiś Niemiec wszedł przypadkiem, zaraz pomyślałby o amerykance i o klepkach pod nią, żadne zamiatanie nie zdołałoby pomóc. A Basia zamiatała, zamiatała cierpliwie.
Zastanawiał się teraz, gdzie ona jest, czy doszła już na Pańską, a jeśli nie, to czy dojdzie, nim wszystko się zacznie, przecież nie trzeba być generałem, by wiedzieć, co się święci. Mobilizacja trwa już kilka dni, od Pragi, od Radzymina i Otwocka pruje sowiecka artyleria, a na wezwanie Fischera do kopania rowów zamiast całego miasta przyszła garstka skurwysynów. Basia zatem, która nigdy nie chciała wiedzieć — wie, warto zapytać, co z tą wiedzą zrobi, zaszyje się gdzieś czy pójdzie za Krzysiem? To pytanie zakłuło i rozlało się po jego ciele, biedne i chude jak i ono.
Krzyś umył twarz, wpakował granaty do spodni i zakrył płową marynarką, za dużą na jego wąskie ramiona, z przepastnych rękawów wystawały chude nadgarstki, z nakrochmalonego kołnierza sterczała głowa chłopca o przestraszonych oczach. Zerknął jeszcze za okno, na zegarek i znów za okno, tam po brukowanych chodnikach spieszyli ludzie, sunąc w bezładnych grupach ku sobie znanym celom; jeśli jakaś twarz pojawiała się w oknie, to tylko po to, by zaraz zniknąć, jeśli z ciemnej bramy wyskoczył bosy szkrab, też przepadał momentalnie w innej ciemnej bramie. Wyobraźnia poety dopowiedziała resztę: oto mury kamienic na Hołówce rozrywają się niczym świeżo zabliźnione rany, spod tynku wyłazi mokra czerwona cegła, bramy są wysokie, wąskie, o kształtach pradawnych kamieni, puste odbicia pogańskich kręgów, wypadają z nich ci, których Warszawa pożarła, ci rzuceni na talerze Moskali, Sowietów i Niemców, pałaszowani sztućcami z kości volksdeutschów, rozgryzani, przeżuci — teraz znów cali, wyrywają się na wolność. Chłopcy zarżnięci podczas rzezi Pragi, wybici przez mrozy Sybiru, zastrzeleni na Szucha, zagłodzeni, żywe popioły niedawnego getta pędzą w podmuchu z trzewi miasta. Na ten obraz nałożył się drugi, zaskakując nawet Krzysia, że takie rzeczy w nim się rodzą: nastał pokój, Niemca wybito, wyzwolone widma bratają się ze sobą, odnajdują się kumple i kochankowie, kolumnami czarnych samochodów pędzą na zabawę z okazji zwycięstwa, gdzie upiorne kapele grają skoczne przeboje, zakochani szukają sobie miejsc na piętrach lub parzą się zgoła na widoku, przekonani, że skoro są martwi, rozpusta ujdzie im na sucho. Pobici legioniści rżną w pokera i skata, zarżnięte dziwki się do nich wdzięczą, dzieci przywołane z martwych radośnie tłuką szyby w budynkach, przecież już potłuczone we wrześniu, pięć lat temu.
A potem, co jeszcze piękniejsze, upiory suną w stronę Starego Miasta, na Marszałkowską, gdzie zlewają się w trupi korowód opromieniony łuną zwycięstwa. Każdy ma śmieszną czapkę lub kolorowy strój, w niebo wybucha czerwone konfetti, brzmi śmiech, rozbrzmiewa pieśń akordeonów, gitar i katarynek, a ci weseli, zwycięscy zmarli porywają żywych do radosnego szaleństwa, podnoszą kaleki z wózków, starcom wytrącają kule i ciągną ich ze sobą, przygarniają żołnierzy, ich kobiety, matki, strzelają w niebo na wiwat, prędzej i prędzej, żywi i zmarli, króle i kaprale, zwinięci w tanecznym wężu po ulicach Warszawy. A gdzie nie spojrzysz, nie ma smutnej twarzy, chyba że to pysk szmalcownika, volksdeutscha czy zastygłego na krótkim sznurze przywiązanym do latarni granatowego policjanta, posyłającego wściekły grymas. Warszawa się śmieje, Warszawa tańczy, z ludźmi zwierzęta i budynki, miasto podrywa się pod niebo w najświętszych dniach sierpnia. Tak to przynajmniej widział Krzyś, wyraźnie sobą zaskoczony, pomyślał tylko, czyby tego nie zapisać i jakoś Basi nie dać, jako dobrą wróżbę — gdyby poecie móc rozciąć łeb i czytać tam przyszłość, życie byłoby prostsze. Uśmiechnął się do tej myśli — obrazu kapłanów nad rozłupaną czaszką tego czy tamtego wieszcza — uznał, że nie zapisze, bo musi już pędzić. Gdziekolwiek jest Basia, na pewno poczeka.
Krzyś kochał ten dzień cholernie mocno i jak zawsze myślał o sobie — nawet Basię kochał, bo siebie w niej rozpoznawał. Sierpień pozwalał mu frunąć, parł na plecy gorącym wiatrem, samemu kazał płonąć, zrobić coś, do czego się nie nadawał. Krzyś nie umiał nawet poprawić granatów za paskiem i marynarki tak, żeby nie były widoczne — obserwowany z daleka musiał wyglądać jak człowiek oszpecony przez dwa brzydkie guzy, wyrosłe w rejonach bioder. Nie umiał też zbiegać szybko po schodach, nie potrafił bez jednego spojrzenia zostawić za sobą milczącego podwórka, nie był wreszcie zdolny do tego, by wyjść w słońce Warszawy i popędzić na miejsce zbiórki. Ale właśnie tak zrobił.

***

— Och, naprawdę nie sądzę, żeby działo się coś szczególnego — rzekł Janek, opierając się dłońmi o parapet. — Poza tym, że lato mamy do kitu.
— Ludzie pędzą — rzucił Wiktor, choć nie mógł tego widzieć. Siedział w ciemnym rogu mieszkania przy placu Zbawiciela i nawet myśli w jego głowie wędrowały niespiesznie, od kobiet do kielicha, przez drapieżne hausty wolności czasu wojny.
— Ano pędzą — odparł Janek, zupełnie bezmyślnie. I miał rację. — Za to dawno żaden tramwaj nie jechał.
— Słyszałem, że na Nowym Mieście jeżdżą.
— Na Nowym Mieście jest pełno Niemców.
— Wczoraj ich nie było.
Nastała chwila ciszy, podczas której Wiktor gapił się w stół, a Janek za okno. Widział skwerek ogrodzony niskim, okrągłym płotkiem, a za skwerkiem kościół, od którego plac wziął swoją nazwę. Tego Janek akurat nie wiedział. Kościół miał dwie identyczne wieże. Widziany z okna mieszkania Wiktora, zdawał się być białym łbem, z którego odchodził rozszerzający się odwłok kamienic. Nikt nie wchodził ani nie wychodził przez wielkie drzwi, tylko żebrak leżał na wysokich schodach. Janek pomyślał, że temu to dokumentnie się pomieszało, a konkretnie stopnie z leżakiem nad Wisłą: żebrak usadowił się wygodnie, podparł głowę ramieniem, wyprostował nogi i wystawił twarz do słońca. Był młody i pewnie ślepy, chyba że czarne okulary i laska stanowiły część przebrania.
A ludzie pędzili, niezależnie od płci, wieku i wzrostu, z trudem unikając zderzeń, wzdłuż kamienic. Było ich więcej, chętniej się gromadzili — Janek dawno nie widział tylu kilkuosobowych grup zmierzających w sobie tylko znanym celu. Drzwi kamienic zatrzaskiwały się za nimi.
Nie mogli się zdecydować; Janek odwrócił się od okna dokładnie w tej samej chwili, kiedy Wiktor wstał, zderzyli się prawie na środku pokoju. To Wiktor się odsunął, Janek tylko znieruchomiał. Przywołał na twarz uśmiech i znów obaj z Wiktorem jednocześnie usiedli przy okrągłym stole. Wiktor tylko na chwilę zniknął w kuchni i przyniósł butelkę koniaku, opróżnioną w dwóch trzecich, nalał, napili się, jednak Janek był jakiś dziwny, nieobecny, czy raczej — obecny gdzie indziej, z głową między kartkami. Dziwnie patrzyło się na Janka w takich chwilach, bo Janek w ogóle dziwny był, gadało się z nim jak z normalnym chłopem, a wystarczyło go na moment z oczu spuścić, już nurkował w pismach, dziwnych słowach, które tworzył i których nikt nie rozumiał.
— Robiłbyś gazetę nawet w studni, co?
— Nie robię gazety.
Wiktor zerknął za okno. Myślał.
— No pewnie, że robisz. Mało co kolumn nie rozrysujesz, a twoje oczy są jak wielki nagłówek — zaśmiał się. — Spojrzysz w nie i od razu widzisz.
Janek przełknął ślinę, zdecydowanym ruchem zagarnął papiery ku sobie, tworząc niezgrabną kupę. Przesłał Wiktorowi powłóczyste spojrzenie, jedno z tych męskich, międzykumpelskich, takich, co to nie wiadomo, czy parsknąć śmiechem, czy w mordę dać. Wygrzebał broszurkę jeszcze z przedwojnia, Wiktor nie widział tytułu, za to muskularnego rycerza w typie północnym owszem, rycerz był niewielkiego wzrostu, jakby skurczył się ze strachu przed potęgą artykułu, wydrukowanego na drugiej połowie strony. Janek go pisał czy nie Janek? No pewnie, że on. Janek bowiem urwał tę połowę z artykułem, nie rycerzem, nasypał tytoniu, skręcił i zaczął kopcić.
— Farba szkodzi.
— Gówno prawda — odparł Janek. — Jak palę, czuję, że mi pierś rośnie — poklepał się — że tam robi się miejsce.
Tym razem Wiktor podszedł do okna, jego śmiech wędrował za nim, wyraźnie osobno: Wiktor dotarł już do parapetu, a rechot, rubaszny, wesoły, godny człowieka, którego miłości do życia nie zdusi żadna okupacja, obijał się o szyby przeszklonego kredensu. Zrównali się po chwili — to znaczy Wiktor miał już poważną minę, a śmiech wciąż jeszcze brzmiał. Chłopak odwrócił głowę.
— Znów piszesz? — Janek nie odpowiedział, zajęty notowaniem na marginesie powielonej kopii czegoś tam, Wiktor za to się rozgadał. — Nie żebym się na ciebie złościł, ale po co ci to, zwyczajnie nie rozumiem. Przecież ta torba z papierami w końcu cię przekrzywi. Bałbym się tak chodzić.
— W tym nie ma nic szczególnego.
— Wszystko jest szczególne.
Janek stanął przy oknie. Żebrak zdążył powrócić do pozycji zawodowej, w której rolę główną odrywała głowa, zwieszona tak melancholijnie, jakby zaraz miała odpaść i poturlać się niczym brodata piłka w kierunku pozostawionej przy kościele rykszy.
— Nosi mnie.
Wiktor westchnął, otarł nos — cały jak pomidor, mięciutki, czerwony, o którego kształcie nikt nigdy nie umiał nic pewnego powiedzieć — i zaczął się przygotowywać do czynności, za której sprawą nos był taki, a nie inny. Janek pojął, co się święci, nie wiedział tylko, chce mu się czy nie chce, trudno, w końcu wziął się do obwiązywania bandażem lewej dłoni. Za to Wiktor zabrał papiery ze stołu, czyniąc to tak starannie, jakby nie był sobą. Stół wylądował w rogu pokoju, pozostawiając pustą przestrzeń. Janek już kończył zabawę z bandażem i rękami, więc Wiktor zajął się swoimi. Za oknem warczało.
— I tak spokojnie.
— Rosjanie wejdą raz-dwa.
Stanęli naprzeciw siebie. Wiktor był o głowę niższy, szerszy w barach, chłopskiej budowy, grubokościstej, za to w ogóle nie trzymał postawy. Nogi miał proste, jakby kije przez kolana przepuścić. Janek, szczupły, z twarzą inteligenta i niemal dziewczęcą szczęką, ustawił się w pozycji przepisowej, wysuwając jedną nogę do przodu, zginając kolana. Cały był spięty, gotowy do skoku.
— Nic nie będzie — rzekł Wiktor.
— Powietrze jest ciężkie — odparł Janek i uderzył, bez żadnego ostrzeżenia, i gdyby nie był to cios przyjacielski, Wiktor z pewnością by porządnie oberwał. Pięść Janka wyhamowała łagodnie, Wiktor zdołał się odgiąć, zanurkował, kontra spadła na Jankowe przedramię, zaraz ze strony Janka poszedł kolejny cios, już w brodę przeciwnika, aż tego zaćmiło, ledwo się osłonił. Sapał.
— Pójdziesz?
— Gdzie?
— No, pójdziesz?
— Daj spokój.
Janek zaatakował. Póki Wiktor więcej mówił, a mniej się osłaniał, uderzenia spadały z góry, szerokie, zamaszyste, tak że pierś Janka została odsłonięta, pięści w bandażach śmigały nad kudłatą głową, a Wiktor z pozoru w ogóle nie wiedział, co się dzieje, tylko unosił ręce, odpychał, skakał śmiesznie po pokoju na niezdarnych sztywnych nogach. Janek nacierał, rozważając własną pomyłkę, może i papierosy rozszerzały płuca, ale ścieśniały gardło, oddech zrobił się krótki. Nogi pracowały szybciej, ciosy trafiały Wiktora — „Pójdziesz, pójdziesz?” — wciąż mocno, nawet jak na przyjacielską walkę, ale Janek czuł, że słabnie. Kropla potu błysnęła mu w oku i przez tę kroplę dostrzegł, że Wiktor gwałtownie nurkuje, jego ciosy zaś trafiają w próżnię i Wiktor raptem jest przy nim, uderza od dołu w szczękę, poprawia w brzuch. Zaćmiło go.
— No powiedz mi.
Klap. To Janek wylądował na podłodze, dokładnie w chwili ściemnienia, potem rozbłysło i pokój wyglądał już inaczej. Jakby się ściany nastroszyły, meble były długie niby trumny postawione na sztorc, okno daleko i półprzeźroczyste, perspektywa na Warszawę, a najbliżej, najcieplej było do wyciągniętej ręki Wiktora. Ten stał nad Jankiem, czerwień z nosa rozlała się na całą twarz, z oczyma włącznie, tylko przez czoło szła jasna smuga — pękła mu warga. Wiktor łapał powietrze. Poruszył palcami, zachęcił, Janek chwycił. Opadł na krzesło, taki zasapany, chciało mu się pić, a tu tylko koniak, Janek poczłapał do kuchni, by przyssać się do kranu. Gdy wrócił, Wiktor już odzyskał oddech, trzymał go w gębie, próbował wepchnąć do płuc. Wybałuszał oczy.
— Dzieci — rzekł.
— Będę szedł — szepnął Janek.
— Odsapnijże. Zostań na noc, jeśli chcesz.
— Jeszcze wcześnie — ocenił po słońcu w zenicie, zegarka nie miał — pójdę. Frania czeka. Co tam dziś będzie, nie wiem, wiesz, jakie są kobiety. Boją się. — Otarł usta.
Zamilkli znowu. Czerwień zeszła z twarzy Wiktora, skupiła się pod nosem. Pod pachami i na piersi białą koszulę pokryły plamy, które już zaczęły cuchnąć.
— Ja nie idę.
Janek nie udawał zdziwienia, przecież Wiktor nie miał go odprowadzać pod dom ani iść z nim na zakupy, dziwki czy wódkę, rzecz dotyczyła czynów i miejsc, z których można nie wrócić. Więc Janek usiadł. Wysupłał koszulę ze spodni i otarł twarz. Nagle poczuł się stary. Zebrał słowa, powiedział, patrząc na flakony, zdjęcia, samowar obok stołu, byle nie na Wiktora:
— Cała afera zajmie trzy, góra cztery dni i będzie po wszystkim. Nic nie wiem. Ludzie szepczą. Popatrz na Niemca w Warszawie, każdy wygląda, jakby się posrał i pędził przerażony, że nogawkami mu pocieknie, nim doniesie gówno do domu. Wydaje mi się, że, wiesz… Czwarty rok tu siedzę i piszę.
Wiktor skrzyżował ręce za sobą. Wyglądał, jakby trafił na dancing w najstarszym burdelu świata i najszacowniejsza z burdelmamuś właśnie porywała go do tańca. Cofnąłby się, gdyby nie ściana.
— Moi nie idą. To nie idę i ja.
— Nie idą.
Janek pokiwał głową, Wiktor taki był, powiedział i koniec, przywalił i nie było co zbierać.
— Wyjedziesz z Warszawy? — zapytał Janek, ale nie padła odpowiedź, może tylko Wiktor zmrużył oczy, zainteresowany wyłącznie koniakiem i podpieranie ściany; można by pomyśleć, że jeśli tylko zrobi krok do przodu, kamienica przy placu Zbawiciela runie, albo i gorzej, zwali się na bok, pociągając inne za sobą.
Janek porzucił te myśli i zajął się sobą — poprawił koszulę, dziwiąc się, jakim cudem jest ona za mała nawet na takiego chudzielca, przygładził włosy, narzucił marynarkę. Zerknął jeszcze do lustra, na miękką twarz zniewieściałego inteligenta, i pomyślał, że chyba powinien być kimś innym, tylko nie wiedział kim.
— Pójdę już.
Kątem oka zobaczył, że po żebraka przyszła starsza kobieta, matka, babka, czy też szefowa proszalnego interesu, trudno było stwierdzić. Zamienili parę słów, przygładziła mu włosy, brodę, chyba jednak matka. Wsadziła mu laskę w rękę, grosiki z kapelusza przesypała niedbale do kieszeni i ostrożnie zeszli po schodach. Nie idźcie do tramwaju, pomyślał Janek, tramwaje przecież nie jeżdżą. Dokładnie w tej chwili pojawił się wagonik, kobiecina pociągnęła ślepca do drzwi. Widocznie jechali w rejony Nowego Światu.
Wiktor poruszył się, o dziwo, kamienica wciąż stała. Zniknął gdzieś w czeluściach mieszkania, swoją drogą stanowczo za wielkiego jak na kurdupla, którym Wiktor był. Z głębi dało się słyszeć szuranie czymś ciężkim, pewno meblem, jakiś trzask, przyspieszone kroki. Janek odwrócił się i sięgnął po klamkę od drzwi wyjściowych, coś go tknęło, spojrzał — Wiktor stał tuż za nim, bardzo poważny, i Janek pomyślał, że coś się szykuje. Miast parsknąć śmiechem, spuścić niedźwiedzią łapę na ramię albo powiedzieć coś, że boki zrywać, Wiktor wysunął rękę z tetetką, zwróconą rękojeścią do Janka.
Janek w milczeniu schował broń do kieszeni, a kiedy znalazł słowa właściwe dla podziękowania, Wiktora nie było już w przedpokoju.

***

Basia rzeczywiście szła do rodziców na Pańską, tylko dojść nie mogła, wcale nie dlatego, że się bała — przeciwnie, w ostatnich dniach czuła się bezpieczniej niż w ostatnich latach. Szczekaczki milczały, wielu volksdeutschów opuściło Warszawę, nie wychodziła prasa niemiecka, zniknęły gdzieś gadzinówki i panowało wielkie poruszenie. Basi to odpowiadało i wbrew zamętowi, wbrew ludziom podążającym gdzieś po próżnym oczekiwaniu na tramwaj, wbrew działom, które — jak słyszała — właśnie montowano na Cytadeli, nabrała ochoty na rzeczy zwyczajne. Na przykład na gorącą czekoladę, najlepiej na Nowym Świecie, pamiętała ją jeszcze sprzed wojny. Czekolada i książka wydawały się dobrym pomysłem, cudownie niezgodnym z poruszeniem sierpniowego południa. Albo pójść do Cafe Clubu na Husaka, o którym tyle słyszała od starszych koleżanek, niestety, Cafe Club był teraz nur für Deutsche, da Bóg, dzień, dwa i nie będzie żadnych Deutsche w Warszawie.
Doszła już do Pańskiej. Wychodząc zza rogu, wpadła na dwóch Niemców w zielonych mundurach, byli chyba młodsi od niej, a twarze mieli takie, jakby właśnie wrócili spod Stalingradu. Jeden o wątłej posturze, upodobniającej ją do Krzysia, spojrzał na nią z przejmującą żałością, jakby łaknął pocieszenia albo zrozumiał, że ta dziewczyna — tak jak każda w Warszawie — już raczej nie dla niego. Kolega go pogonił, poszli.
Basia dotarła na róg Pańskiej i Żelaznej, minęła strzelistą kamienicę z wieżyczką na boku i wyraźną gardą wąskich balkonów, na dole były sklepy, gdzie nikt nie sprzedawał ani nie kupował. Już niedaleko, Basia zamiast przyspieszyć, zwolniła, bo coś ją nagle ukłuło pod splotem słonecznym, jakby igła weszła, albo nie igła, tylko rozgrzane szydło, ktoś obrócił je, wyszarpnął, wyrywając kawałek serca. Aż ją skuliło, właśnie tak, nie ona sama, lecz coś w niej kazało się jej skulić; wyprostować się nie mogła, pomogło dopiero wyobrażenie czekolady i słodkich oparów nad filiżanką.
Rozprostowując plecy, oparła się o ścianę kamienicy. Pańska zatańczyła przed Basią, falował bruk, tańczył też mężczyzna zmierzający w jej stronę, a gdy wszystko się uspokoiło, łącznie z brzuchem dziewczyny, ów człowiek tańczył dalej. Basi wydało się, że śni: Pańską szedł patrol niemiecki w sile czterech żołnierzy, gdzieś dalej sunął samochód z oficerem, matka prowadziła niewidomego, był jeszcze starszawy dżentelmen, jeden z tych, którzy nawet na plażę ubiorą się w palto, było też kilku młodych ludzi, wyraźnie szykujących się do jakiegoś ważnego wydarzenia; mieli brudne buty, nogawki ubłocone — skąd błoto w słoneczny dzień? Pewno z jakichś piwnic. Więc ci ludzie szli, pędzili w jedną i drugą stronę, między nimi zaś tańczył ten mężczyzna. Jeszcze tylko deszczu brakowało.
Mężczyzna wyłonił się zza rogu, z przecznicy za Żelazną, której nazwy Basia nie zdołała zapamiętać, była to Miedziana lub Wronia, w każdym razie niemal wyskoczył, zaraz znalazł się na środku ulicy, śmieszny, drobny, o wielkich stopach, w marynarce, którą wieńczył kołnierz sztywny niczym zbroja, z neseserem w lewej dłoni. Prawą uniósł nad głowę i jął kręcić piruety między samochodami. Omal nie potrącił ślepca, a jego matkę byłby staranował, gdyby ta nie odskoczyła, oburzona i miękka, w jej gwałtownym ruchu też było coś z tańca; posłała mu wściekłe spojrzenie, mało co oczy nie stanęły jej w ogniu, niewiele brakowało, a wyrwałaby synowi laskę i przywaliła tancerzowi. Ten pędził dalej, prosto na volkswagena, gdzie usadowił się jakiś porucznik. Kierowca zwolnił, obstawa oficera już sięgała po broń, jednak mężczyzna rozłożył ręce na znak, że nie planuje niczego złego, obiegł samochód i popędził dalej, wirując niczym derwisz, w stronę patrolu, poły jego marynarki unosiły się wysoko.
Czwórka Niemców z patrolu zwolniła, wyraźnie nie wiedząc, co robić. Basia pomyślała — biedny wariat, zaraz go zabiją, w końcu to ostatnia szansa na zabijanie Polaków w Warszawie. Tymczasem Niemcy wyraźnie nie mogli podjąć decyzji, niby ręce ciążyły ku karabinom, niby te podrywały się same ku dłoniom, jednak do tego spotkania nie doszło. Basia zaraz zrozumiała dlaczego: gdy patrzyła na tego wesołego mężczyznę, jego ręce falujące niby ukwiały, nogi cyrkowca albo baletmistrza, a przede wszystkim na jasną twarz, którą z tej odległości mogła dostrzec, a nawet zastanowić się, gdzie widziała ją wcześniej — sama chciała zerwać kapelusz i zatańczyć. Mężczyzna minął osłupiały patrol, przyspieszył, cały promienny wyrósł przed nią i sprzedał pocałunek. Dokładnie taki, jaki powinien być między nieznajomymi w słonecznej Warszawie, nie w usta, lecz w policzek, mocno i bardzo krótko. Myślała, że odbiegnie dalej. On jednak wziął ją pod ramię. Wydawał się bardzo wysoki, głównie dlatego, że Basia była bardzo malutka.
— Witaj, Basiu — powiedział.
Zamrugała i już wiedziała, skąd go zna. Nie pamiętała imienia, rodzice, sąsiedzi wymawiali je wielokrotnie, nieodmiennie ze zgorszeniem, lecz im dłużej myślała, tym gorzej szło jej z przypominaniem. Zgorszenie brało się stąd, że ten tańczący mężczyzna mieszkał z drugim mężczyzną, któremu rzekomo podnajmował pokój, może nawet ukrywał go w tym pokoju, choć wszyscy wiedzieli, że nie chodzi o podnajmowanie czy ukrywanie. Basia pamiętała: ci dwaj mieszkali razem, jednak rzadko kiedy można ich było zobaczyć na mieście — jeśli do tego doszło, zwracali się do siebie z przesadną atencją, naładowaną „szanownymi panami” niby bebechy samolotu złowrogim ładunkiem. Czasem widywała jednego z nich, jak wychodził z kamienicy na Pańskiej, niedaleko mieszkania jej rodziców. Szedł pewnie, jego krok nie miał z tańcem nic wspólnego, a pięć, dziesięć minut później drugi wymykał się z tej samej bramy. Podążał za tamtym. Tylko który był który? Ten, co ją ucałował, wychodził pierwszy, czy może na odwrót — myślała gorączkowo Basia — no i jak wyglądał ten drugi?
— Witaj, Basiu — powtórzył mężczyzna. Wciąż się śmiał. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. Właśnie wróciłem do Warszawy, żeby cię zobaczyć, szedłem do twoich rodziców, żeby porozmawiać, zdobyć adres. Gdzie teraz mieszkasz? Jak Krzyś? Dobry Boże, mam nadzieję, że nie wpakował się w jakąś kabałę. Żyje? Przepraszam za pytanie. Czy on żyje?
Basia skinęła głową.
— Czemu pan przyjechał? — zapytała. Uzmysłowiła sobie, że nie widziała tego mężczyzny przez kilka miesięcy, może nawet dłużej. Ludzie gwałtownie opuszczali Warszawę, mało kto wracał. Lubiła mówić, ale przy tym człowieku zwyczajnie zapominała języka w gębie.
— Przecież mówię, chciałem cię zobaczyć. Poprosić o coś. — Przyjrzał się jej uważnie. — Proszę, nie bój się. Nie teraz. Potrzymaj. Zaraz wrócę.
Wcisnął jej neseser i popędził przez ulicę. Drugą jej stroną szła matka ze ślepcem, rozglądając się czujnie, a potem bezradnie, gdy już zobaczyła, kto się zbliża. Chciała wyrwać białą laskę, dla obrony, mężczyzna był szybszy, już miał ją w rękach, odepchnął kobiecinę tak, że ta upadła na ziemię, nim wstała, laska wylądowała na głowie jej syna, zmiotła okulary, zdezorientowany ślepiec tylko ręce podniósł, próbując wybadać, skąd nadchodzi zagrożenie. Mężczyzna uderzył ponownie, między białe oczy, ślepy się ugiął, opadł na kolana i skulił, oplótł ramionami czaszkę, ale napastnik był bezlitosny, uderzał mocno i precyzyjnie, po dłoniach i głowie, po łokciach ślepca, wreszcie pchnął go laską w oniemiałą twarz.
Basia ruszyła w ich kierunku. Ślepiec upadł na ziemię, próbował się podnieść, laska spadła na jego głowę, mężczyzna wziął zamach zza głowy, przywalił i laska pękła na grzbiecie niewidomego; wtedy ją odrzucił. Matka wyła z bruku, Basia gnała co sił, nie wiedząc, co zrobi, gdy dotrze na miejsce. A zrobiła tyle, że zatrzymała się o krok od tej trójki, zbierając się do krzyku czy bicia na oślep. Mężczyzna rozłożył szeroko ramiona.
Wstali jednocześnie, matka i ślepy; zapłakana kobiecina — tak jak Basia — nie wiedziała, co dalej, wezwać pomoc, bić tamtego, odejść z obitym? Syn najpierw przekręcił się na plecy, jęcząc, plując krwią, na czole rosły mu guzy, zmieniło się coś jeszcze, oczy, białe, jakby białka jajek wepchać w oczodoły, odzyskały źrenice i tęczówki, pierwsze kurczyły się pod wpływem słońca, drugie były intensywnie niebieskie. Można było pomyśleć, że właśnie z tego nieba spadł, tak właśnie teraz wyglądał i tak Basia pomyślała.
Najpierw zmacał grunt, zaraz pojął, że posiadł nowy sposób poznawania świata, przyjrzał się matce, przesłał zdziwione spojrzenie człowiekowi, który go obił, utkwił wzrok w Basi, bo była piękna — pierwsza prawdziwa kobieta, jaką zobaczył, może by jej dotknął, ale matka runęła na kolana i przyciągnęła go do siebie. Klęczeli oboje przed mężczyzną, który tańczył i bił, matka ledwo podnosiła oczy, jakby teraz ona miała kłopoty z widzeniem, a mężczyzna trącił butem resztki laski, otoczył Basię ramieniem i pociągnął w dół Pańskiej.
Coś mówił prosto w jej ucho, tak jak powinien mówić ktoś zdradzający sekret, nie pojęła ni słowa, za to dźwięki eksplodowały w jej głowie w smaki, kształty i kolory. Ku rozległemu rozlewisku sunął głęboki błękit rzeki, nad nią gady grzały się na słońcu, były kozice i miasta na skałach, brukowane drogi z rogatkami, ogromne, wyciosane w drewnie postacie niby-ludzi, wreszcie ogrody pełne kwiatów i kolców. Słodycz spływała prosto w usta Basi, rozmazywała się po podniebieniu, by zagnieździć się w zębach, język błądził i wyczesywał te słodkości.
Karmelowe słowa zawisły między nimi, Basia polubiła dotyk mężczyzny, nie znaczył nic, niczym nie groził, ani miłością, ani wędrówką do więzień i obozów, nie było w nim troski czy pożądania, zwyczajnie pchał ją przez Pańską ku wysokiej kamienicy, dwupiętrowej, długiej, bez sklepu i szyldu, za to z półokrągłą bramą, gdzie barwy zlewały się w ciemność. I chłód. Nim w niej zniknęli, Basia poczuła ukłucie niepokoju, nieporównywalne z bólem w splocie słonecznym, który ugodził ją chwilę wcześniej, nie wiedziała nawet, czy to ukłucie można nazwać bólem. Potraktowała je jak ostrzeżenie, wyzwoliła się z uścisku i została w słońcu, mężczyzna nie zwolnił, nie spojrzał za siebie, tylko zniknął w mroku. Obserwowała, jak marynarka, jasna głowa i neseser nikną powoli, w kieszeni wymacała tomik wierszy, ręcznie zrobiony, od Krzysia dla niej, cofnęła dłoń — był zdumiewająco chłodny.
Basia zanurzyła się w bramie, idąc na oślep, jej dłoń odnalazła dłoń mężczyzny, przyjemną w dotyku, w odróżnieniu od tomiku wierszy. Dała się pociągnąć nie wiadomo dokąd, zazwyczaj przecież w takich kamienicach znajdują się schody, gdzieś z boku, a na wprost są drzwi do sutereny, dziurawe, przepuszczające światło. Światło powinno też dochodzić z okien na piętrze, choćby szarawa poświata. Tutaj nic. Tylko gruz pod butami.
Chyba skręcili, łagodnie, korytarz za bramą musiał się rozszerzyć, w normalnym nie wykonałaby takiego łuku, no i gdzieś tutaj powinno znajdować się okno — z góry dochodził ciepły powiew. Co chwilę Basia coś potrącała, meble i metalowe kubły, czy ten mężczyzna widział w ciemnościach, czy tylko świetnie pamiętał drogę? Wyraźnie zwolnił, czegoś szukał, szepnął, błysnęło coś na czerwono, skrzypnęły drzwi i dłoń prowadząca dotąd Basię nagle ją puściła. Mężczyzna cofnął się, znalazł się za plecami dziewczyny, wyraźnie czegoś oczekując, prawdopodobnie tego, by pchnęła ciężkie drzwi i rozszerzyła pionowy pas sztucznego światła. Zerknęła za siebie. Ulica Pańska znikła, było całkiem ciemno. Pchnęła. Nogą, nie ręką.
Potem nie pamiętała, jak przeszła tych kilkanaście kroków do stolika przykrytego obrusem, odnalazła siebie już usadowioną przed porcelanową filiżanką, w której dymiła czekolada. Kostki cukru przepełniały cukierniczkę, obok stał telefon i Basia, gdyby tylko chciała, mogłaby zadzwonić dyskretnie do któregoś z mężczyzn na sali. Tych było może z pięciu, starszych od niej, obok damy, wciąż piękne, lecz na skraju rozpadu. Mężczyźni również nie byli najmłodsi, siwiejące wąsy nosiły ślady tytoniu, kamizelki z trudem skrywały flaczejące brzuchy, brylantyna błyszczała wokół łysych placków. Jeden czytał „Rzeczpospolitą Polską”, całkiem jawnie, czyli musiał być odważny albo głupi, albo czasy naprawdę się zmieniły. Obok wytworna dama koło pięćdziesiątki wręczała górala gorylowatemu kelnerowi, ten rozkładał ręce — nie miał wydać, drobnych brakowało w całej Warszawie. Lampowe radio grało przeboje jeszcze sprzed wojny, takie, które Basia ledwo pamiętała. Za szeroką ladą pyszniły się ciasta, można było zamówić koniak lub wino, ścianę zdobiła wielka reklama papierosów. Obsługiwał kelner tak wysoki, że gdyby trzasnął drzwiami, przyjęliby go do dowolnego cyrku w charakterze dziwoląga, niesamowite wrażenie potęgowały jeszcze szeroka, wysunięta szczęka i mięsiste wargi. Głos miał, jak większość ludzi niebezpiecznie podobnych do potworów z bajek, zdumiewająco łagodny. Basia jednak niczego nie chciała. Piła czekoladę, dokładnie taką, jakiej potrzebowała.
Okno musiało wychodzić na jakąś inną ulicę, na pewno nie Pańską — Basia próbowała sobie przypomnieć, gdzie skręcili, lecz przypominanie sobie czegokolwiek tego dnia nie było jej najmocniejszą stroną. Nie wiedziała, gdzie mogły rosnąć tak wysokie drzewa, czemu nie widzi żadnego domu czy kamienicy i dlaczego niebo jest tak intensywnie niebieskie jak przed wojną, kiedy nic nie dymiło w mieście. Zapragnęła wstać i zobaczyć. Mężczyzna — bo i on nagle pojawił się obok niej — przytrzymał ją za nadgarstek.
— Szukałem cię, Basiu, bo chcę ci coś dać, a przy tym prosić o przysługę. Na początek taki drobiazg. — Położył przed nią karteluszek. Rozprostowała. Było tam kilkanaście cyfr naniesionych zamaszystym pismem. Basia widywała już podobne rzeczy w papierach skrytych w ich mieszkaniu pod amerykanką. Nie wiedziała, co to za kod, i nie chciała wiedzieć. — To numer konta, które właśnie otworzyłem dla ciebie w banku na Królewskiej 14. Możemy tam pójść, jak tylko skończysz czekoladę. Jeśli tak zrobimy, zobaczysz, że znajduje się tam równo pięćset dolarów, których nie może podjąć nikt inny, tylko ty. Nawet Krzyś nie powinien o nich wiedzieć i jeśli jesteś mądra, nic mu nie powiesz. To zrodzi podejrzenia, skąd te pieniądze, za co, czemu właściwie bierzesz dolary od obcego mężczyzny, mówię ci, Basiu, nie spodobałoby się to ani Krzysiowi, ani jego kolegom, myślę, że ty też nie lubisz się tłumaczyć. Po co mnożyć trudności? Pieniądze są twoje, niezależnie czy spełnisz moją prośbę, czy nie.
Spojrzenie nie budziło wątpliwości — mężczyzna chciał, żeby Basia schowała kartkę. A ona tylko mięła ją w palcach.
— Niech mi pan powie, czego pan chce.
— Otóż wybieram się w podróż i mogę prędko nie wrócić. Potrzebuję, żebyś przechowała dla mnie pewien drobiazg — gdy mówił te słowa, kąciki jego ust odrobinę się uniosły. — Przechowała bezpiecznie tak długo, jak to będzie potrzebne. Może to potrwać lata, może też zdarzyć się, że nigdy po to nie przyjdę, wtedy każesz się z tym pochować, taki jest kolejny warunek. Co roku pierwszego sierpnia pięćset dolarów wpłynie na twoje konto, to znaczy mówię, Basiu, o ekwiwalencie w złocie, pięćset dolarów w złocie, tylko, na miłość boską, przechowaj to dla mnie.
— Co… — słowa ugrzęzły Basi w gardle, jakby związane w supeł, aż prawie bolało, za to przed nimi wyrósł gorylowaty kelner z pytaniem, czy czegoś jeszcze trzeba. Basia próbowała zebrać się choć do tej odpowiedzi — „Nie, nie trzeba nic” — ale i to nie szło jej za dobrze, wydobyła z siebie tylko płytkie świsty, dukanie.
Mężczyzna otworzył neseser. Na stole wylądowała paczka przewiązana grubym sznurkiem i delikatnie pojechała po obrusie pod sam nos Basi. Czy to widok paczki, czy dukanie, czy stanowczy wzrok mężczyzny sprawiły, że kelner okręcił się na pięcie, stanowczo za szybko, omal nie wywrócił stołka i poszedł precz. Nogi unosił, jakby właśnie podpalono mu nogawki.
— Nic, mała, droga Basiu, nic, czego musiałabyś się obawiać, oczywiście pod warunkiem, że paczka pozostanie zamknięta. Nic a nic, Basiu kochana. — Przechylił się przez stół, czuła jego oddech. — Basiu, co chowasz w podłodze maleńki arsenał, Basiu, której Krzyś pali, wykoleja pociągi, twój chorąży, twój poeta, twój chłopiec i żołnierz. Nie musisz się bać. Weź — dmuchnął tym słowem — weź i nikomu nie mów. Nie otwieraj. Schowaj. Zapomnij. — Mężczyzna cofnął się gwałtownie, rozparł na krześle. — Najlepiej będzie, jeśli zapomnisz całkiem, gdzie sobie ta paczuszka leży, na cały okrągły rok. Do pierwszego sierpnia. Będą pieniądze i zapomnisz znowu.
Czekolada już zrobiła się chłodna.
— Co pan tam trzyma? — pytanie wydało się Basi tak proste, że aż nie na miejscu.
— To bez znaczenia. Mam tam swoje kłopoty i tajemnice, zamknięte, owinięte papierem, związane sznurkiem tylko po to, by nie stały się czyimiś jeszcze kłopotami i tajemnicami. Zupełnie cię nie rozumiem, Basiu kochana, Basiu najmilsza, z tajemnicą pod sercem. Jaka różnica, co znajduje się w środku, skoro tobie i tak, pod żadnym pozorem, nie wolno tej paczki otwierać? Nawet gdyby zależało od tego życie twoje albo Krzysia. Gdyby naszły cię takie głupie myśli, odgoń je czym prędzej, na przykład zastanów się, czy ty albo Krzyś nie umrzecie, jeśli pudełko zostanie otwarte.
Basia poczuła się przytłoczona tą dziwną mową; przejęta każdym słowem, zarazem była trochę zła na mężczyznę, że traktuje ją jak dziecko, łase na cukierki w złocie. Coś w niej chciało wstać i pójść, przynajmniej pokazać, że z nią wcale nie musi być łatwo. Niech mężczyzna za nią pobiegnie, poprosi, pokaże, jak bardzo mu zależy. A gdyby podbić stawkę? Nie pięćset, ale, powiedzmy, siedemset dolarów. Zerknęła w stronę wyjścia, znów na okno, znów na mężczyznę — liczyła, że zobaczy w jego oczach prośbę, choćby niepokój. Zobaczyła tylko, jak opróżnia jej torebkę.
Minę miał taką, jakby chciał wyrzucić wszystko na stół, wybebeszyć, a potem posłać to w kąty kawiarni celnymi kopniakami. Wyjmował grzebyki, szminki, lusterko, tomik wierszy — jak ten w kieszeni, zrobiony odręcznie przez Krzysia — jakieś paprochy oraz masę kobiecych drobiazgów z gatunku tych, co gromadzą się na dnach torebek, uśpione, nie używane, wyczekujące. Do pustej torebki wsadził paczkę i zaraz zasypał, zmieściło się wszystko, zamknął, włożył Basi w dłonie. Wstał.
— Nie otwieraj. Czekaj na mnie i nie martw się, jeśli nie przyjdę.
Myśli Basi biegły torem niezależnym od niej — powinna na przykład zapytać, co się stanie, jeśli paczkę otworzy Krzyś, co ma odpowiedzieć, gdy on w ogóle ją znajdzie, wreszcie co się stanie, jeśli na Hołówki spadną bomby i bezcenna rzecz w papierku pójdzie z dymem, wraz meblami, skrytką w podłodze oraz ludźmi? Albo gdy coś w środku zacznie gnić i śmierdzieć? Jednak nie zapytała, w ogóle się nad tym teraz nie zastanawiała, zdumiona, że mężczyzna jest zdolny do wypowiedzi składającej się z mniej niż trzystu słów. Przypominał w tym ją samą, uwielbiała mówić i tylko przy nim jednym nie mogła.
— Idziesz, Basiu? — zapytał tym samym tonem, którym wcześniej opowiadał o paczce, i Basia zabrała kapelusz, torebkę (niewygodnie kanciastą) wsadziła sobie pod pachę i wyszła za mężczyzną. Nawet nie wiedziała, czy zapłacił, pewno nie, skoro oczy gorylowatego kelnera były wściekle zimne, choć czemu miał nie płacić, skoro rozdaje złote dolary?
Weszła w ciemność, już bez przewodnika, gdzieś w torebce miała zapałki, nie chciała jednak jej otwierać, no i dobrze — nim pojęła, że naprawdę nie chce bawić się ogniem, już stała w słońcu, na Pańskiej. Mężczyzna krzyżował dłonie za plecami, neseser zostawił. Mógł mi go dać, pomyślała Basia.
— Dlaczego ja? Pan mnie nie zna.
— Może nie mam nikogo innego w Warszawie?
— Teraz to pan zwyczajnie kłamie.
Mrugnął nerwowo.
— Może nie znam nikogo tak jak ciebie, Basiu. Na ciebie wystarczy spojrzeć, by wiedzieć, jaka jesteś, jak żyjesz i po co to wszystko. Może potrzebujesz pieniędzy, a ci, których — jak twierdzisz — znam lepiej, mają ich po brudne uszy, a już na pewno wiem, że kto jak kto, ale ty nie otworzysz tej cholernej paczki, choćby cię na ruszcie przypiekano. Pytasz i pytasz. A przecież zawsze w życiu chodzi o jedno, Basiu. O miłość, ni mniej, ni więcej, miłość właśnie, i nie daj sobie wmówić, że o cokolwiek innego.
Przyciągnął dziewczynkę do siebie i pocałował w czoło. Odepchnął ją zaraz mocno, słońce wpadło Basi w oczy, oślepiło ją czarną plamą, która ustępowała wolno i Basia oprzytomniała sama, z pękatą torebką pod pachą, stojąc pośrodku Pańskiej, między Polakiem a Niemcem, wpatrzona w niknącą szybko roztańczoną sylwetkę.

***

Krzyś zbliżał się do miejsca zbiórki przy Focha. Krokiem, jakim może iść tylko człowiek z granatami przy jajach, szedł przez Marszałkowską i dotarł już na róg Chmielnej, pod masywny budynek o łukowatych oknach, płócienny daszek nad wejściem do kawiarni dawał na moment schronienie przed słońcem. Krzyś zatrzymał się pod nim, oparł się plecami o cegłę, zerknął w głąb lokalu: dwóch mężczyzn grało w domino, ospale przekładając kostki, a miny mieli takie, jakby w tej grze chodziło o front wschodni lub nawet o kobietę. Kobieta też tam była, wyniosła i samotna, z papierosem w srebrnej lufce i filiżanką kawy trzymaną w dwóch palcach. Odginała rękę, a jej wzrok krążył wokół, lądował co chwilę na mężczyznach, ślizgał się po stole, by opaść, wyraźnie zmęczony, na Krzysia. Krzyś nie dał mu wytchnienia, strącił go, prawie podeptał, biegnąc dalej, w tłum.
Bo Marszałkowską sunęła szarawa masa zarośniętych mężczyzn i zaaferowanych kobiet, ciągnących za sobą wyraźnie zdziwione potomstwo. Dzieciaki próbowały wyrwać się z uścisku, wmieszać między wozy i samochody, piszczały, płakały, na to matkom puszczały nerwy, same darły się wniebogłosy, tego dnia wyjątkowo głuche na niemieckie modlitwy i przekleństwa. Ojcowie musieli to wiedzieć, mało który zadzierał głowę, za to wszyscy parli do przodu, oglądając się co chwilę na własne rodziny, niczym przywódcy stada, warcząc, krzycząc, ponaglając. Były w tym wszystkim ogłupiałe konie, zaprzężone do zbyt ciężkich wozów, zmuszone do ciągłego zatrzymywania się i ruszania na nowo, szły jednak, jakby rozumiały, co się dzieje, schylały łby, wbijając w bruk pokorny wzrok.
Krzyś przypomniał sobie pierwszą zimę wojny, kiedy ludzie, pozbawieni pracy, zjadali konie pociągowe, niekiedy zabijając je i ćwiartując bezpośrednio na ulicy. Były to polskie konie, w odróżnieniu od tych teraz, niemieckich, tu na Marszałkowskiej — być może konia polskiego od niemieckiego nie musiała dzielić żadna wrogość, może nawet konie polskie z zaświatów powiedziały teutońskim kumplom o swoim niewesołym losie i dlatego zaprzęgi, wozy, szły naprzód, mimo tłoku i hałasów — zwierzęta parły uparcie przed siebie, chcąc uniknąć zjedzenia.
Przez tę bezładną ciżbę próbowali przebić się wściekli wojskowi w pełnym frontowym rynsztunku. Miejsca ustępowano im niechętnie, spowalniali bowiem ruch. Samochody, pojazdy pancerne sunęły żółwim tempem, oficerowie wiercili się na swoich miejscach niespokojnie, kierowcy nieustannie coś wykrzykiwali, ciskając wściekłe spojrzenia na tłum. Przejechaliby po nim, gdyby tylko mogli. Tuż obok Krzysia zatrzymał się mercedes z odkrytym dachem, porucznik Luftwaffe wstał gwałtownie, chciał nawet wysiąść, lecz dał sobie spokój: stał tylko w samochodzie, palił i kurczowo zaciskał palce na krawędzi przedniej szyby.
Niemcy nie byli jedynymi żołnierzami na Marszałkowskiej, Krzyś też był żołnierzem i w tłumie zdołał wypatrzyć podobnych sobie mężczyzn, w płaszczach lub kurtkach stanowczo za ciężkich na tak ciepły dzień. Mieli plecaki, torby, buty z cholewami. Od razu dało się poznać, kto zacz. Po oczach. Oczy Niemców były zgaszone lub wściekłe, polskie błyszczały zapałem i prostą, słowiańską złośliwością. Rzeczywiście, na fryców wynoszących się z Warszawy do domu lub na beznadziejny front patrzyło się z satysfakcją.
Na wysokości Chmielnej, dokładnie obok strzelistej, niemal pancernej kamienicy, utknął czerwony tramwaj, niezdolny do przebicia się przez ludzką ciżbę. Blokował tłum, ludzie spoglądali ku niemu z wyraźną wrogością. Większość pasażerów zrezygnowała z dalszej jazdy i powysiadali, tylko paru siedziało w opustoszałym wagonie, zerkając na tłum, paląc papierosy, przyklejając nosy do szyb. Motorniczy wyglądał jak człowiek, któremu żona właśnie zwiała z kolegą i książeczką czekową, słowem, było mu wszystko jedno, patrzył melancholijnie przed siebie, a dłoń szukała kieliszka. Powyżej, na balkonach, stali gapie, czasem półnadzy, częściej w koszulach czy podkoszulkach, patrzyli, krzyżując przedramiona na balustradach, paląc, strącając popiół na głowy przechodniów. Obok usadowiły się psy i koty, zaciekawione widowiskiem. Kadłub tramwaju obsiadły ptaki. Taki tramwaj to skarb, przeszło przez myśl Krzysiowi, wystarczy go wywrócić i będzie barykada jak się patrzy. Zapamiętał to miejsce.
Byli też rykszarze, wiozący przejętych pasażerów. Rykszą jeździło się szczególnie trudno, postój za postojem, między nimi jedno mocne pchnięcie w pedał, ruch o metr naprzód. Pasażerowie nie wściekali się bardziej niż piesi czy oficerowie w samochodach, za to ich gniew był bardziej widoczny. Kręcili się na swoich miejscach, przekładali walizy, zaciskali pięści i warczeli na słońce. Rykszarze, sprytni warszawscy chłopcy nauczeni roboty, raz za razem wyłamywali się z kordonu, szukając skrótu gdzieś w bocznych uliczkach. Uwadze Krzysia nie umknęły też kobiety, z łatwością rozróżniał Niemki od Polek, pierwsze traciły swoje domy, drugie odzyskiwały. Coś się u nich zmieniło. Strój. Zamiast sukienek, właściwych na ciepły dzień, pokazujących kawałki ciała, Polki sunęły w jesionkach, spódnicach do kostek, spod których wystawały grube półbuty. Niektóre miały przeciwdeszczowe płaszcze, pewno wyszły w nich wcześnie rano, kiedy padało, lub też obawiały się, że powrócą czarne chmury. Były też rowerzystki, wtedy spódnice opinały się na tyłkach, a nogi pozostawały odsłonięte; rower, inaczej niż wóz, auto, ryksza czy wózek, których także było pełno, umiał się wepchać, rozepchać, wyrwać z tłumu.
Chaos przy hotelu Metropol — jednopiętrowym, długim budynku z luksusowymi sklepami na dole, o których informowały szyldy — jeszcze potęgował zamieszanie. Drzwi nieustannie otwierały się i zamykały, ludzie zderzali się na progu, obsługa nie radziła sobie z bagażami. Powyżej, na szerokim balkonie, czterech mężczyzn kłóciło się zawzięcie: dwóch cywili, oficer SS i krępy człowieczyna w mundurze Organizacji Todt. Cywile byli spokojni, esesman nawet wyluzowany, w czym pomagał mu kieliszek, za to mina faceta w mundurze Organizacji Todt zdradzała przerażenie. Nie rozumiał, nie ogarniał, wszystko się popieprzyło, miał wyraźnie dosyć, pocił się, machał rękami i wyglądał, jakby planował przekroczyć balustradę i skoczyć między ludzi, na łysy, czerwony łeb.
Krzyś szedł blisko ściany, odbijał się w szybach wystaw, pracownik u Kazbieta (lub nawet sam Kazbiet) stał w pozycji obronnej, schowana za ladą ręka najpewniej ściskała pałkę. Trochę dalej Krzyś omal nie zderzył się z mężczyzną, który wypadł z wejścia głównego Metropolu. Przypominał nieco chłopa, który gwałtownie się dorobił, oczywiście niemieckiego chłopa, jakiego mógł wyśnić sobie Himmler dla swoich przyszłych latyfundiów. Jasne włosy opadały na czoło, wąs i rzadki puch brody pozostawały starannie przystrzyżone, bokobrody były krzaczaste jak należy, na garniturze nie było choćby jednej fałdy czy zagięcia, buty wyglądały na prosto od szewca. Mężczyzna targał dwie walizy i aż je upuścił na widok tego, co wyprawiało się na Marszałkowskiej.
Schylił się, by podnieść bagaże, szarpnął, zrezygnował. Wyćwiczonym ruchem wydobył srebrną papierośnicę, po chwili palił z rękami splecionymi na piersiach. Wciąż stał w przejściu, obojętny na ludzi tłoczących się za jego plecami. Ci pieklili się, szumieli, gotowi wypchać go między tłum, którym najwyraźniej gardził. Czy wypchali, Krzyś nie wiedział. Poszedł dalej.
Z kolei za Próżną — lub na samej Próżnej, Krzyś nie sprawdzał, gdyż bardzo się spieszył — miało miejsce inne zdarzenie. Grube drzewa, stojące tam jeszcze kilka dni temu, wycięto, leżały teraz pokotem pod kamienicami. Na ich miejscu ustawiano dwa działa przeciwlotnicze, po obu stronach ulicy. Roboty pilnowali granatowi policjanci i kilku wojskowych, lufy kręciły się, mierząc w coraz to nowy kawałek nieba, i Krzyś uświadomił sobie, co wcześniej mu umknęło. Od rana nie pojawiły się sowieckie samoloty, choć wcześniej bez większych kłopotów krążyły nad Warszawą. Działa, grzmiące jeszcze niedawno gdzieś zza Pragi, umilkły, ale nerwowość Niemców zdradzała, że niedługo znów się odezwą.
Przed Krzysiem otworzyła się przestrzeń Ogrodu Saskiego, skręcił w Królewską i poszedł, tuż przy zieleni, w kierunku placu Adolfa Hitlera. Na Królewskiej było sporo drzew, ustawionych w równym szeregu, za nimi rząd kamienic o zdobionych elewacjach przypominał precyzyjnie wybite zęby, raz wyżej, raz niżej i krzywych dachach. Tu tłum był mniejszy i jakoś bardziej spokojny, Niemców się namnożyło, pałac Brühla stał przecież niedaleko, a jeśli Fischer z kolegami wciąż tam siedział, to, pomyślał Krzyś, musiał nieźle trząść portkami. Jest czy go nie ma? Ja bym zwiewał, rzekł sobie poeta.
Wieże biły w niebo. Adolf Hitler Platz sprawiał przygnębiające wrażenie, nie tylko dlatego, że Hitlerowi również nie było wesoło. Stała tam masa bezładnego wojska i ciężkiego sprzętu. Krzyś wszedł nań pewnie, zostawiając za sobą przyciężkawą kamienicę o masywnych oknach, z dwoma kopułami, nadającymi budowli nieco orientalny wygląd. Każde piętro miało inną fakturę i odmienne okna, proste lub wygięte w łuki, nawet balkony miały swoje zdobienia, w odróżnieniu od przypadkowych, przejętych ludzi, którzy na nich stali. Krzyś nie zawracał sobie nimi głowy, już prędzej on był dla nich ciekawy, chłopaczek w tanich ciuchach, którego wiatr zdmuchnie, co dopiero kula. Na wszelki wypadek wygrzebał z kieszeni białą chustkę i uniósł ponad głowę, wielu ludzi szło tak obok wojska. Wiatr powiewał nią, tylko słaby, kule jednak jeszcze nie fruwały i Krzyś przeszedł przez Adolf Hitler Platz nie niepokojony przez żadne niebezpieczeństwa. Ale żeby go opuścić, musiał przejść tuż obok pałacu Brühla, obstawionego wciąż przez Niemców, dziwnych, karnych — każdy inny Niemiec dziś gdzieś lazł, dreptał, pędził, ci stali z bronią, patrząc przed siebie, tak samo jak dwa tygodnie, dwa lata temu. Tylko było ich więcej. Za nimi wznosił się pałac, dziwnie cofnięty, jakby wepchnięty na siłę w tę nieszczęsną Warszawę — prawdziwie niemiecki. Z rzeźbami na dole, ostrymi dachami, mnóstwem wysokich okien, wydawał się zasiadać z godnością, podczas gdy kamienice wokoło stały na baczność.
Ulicę Focha już nadgryzła wojna, strzępiły się brzegi budynków, brakowało szyb, niekiedy całych ścian, w dachach ziały dziury, po elewacjach ciągnęły się osmalenia, wszędzie walał się gruz. Narożna kamienica nie musiała niczego udawać, najpewniej zadowolona ze swojego losu zwykłej budowli na zwykłej ulicy: byle jakie okna, dwa balkony, chyba niepotrzebne, w pokojach musiało być jasno i jeśli zostali tu jeszcze jacyś goście, zapewne cieszyli się światłem. Na Focha jednak mało kto się kręcił, cień dawały drzewa i liczne daszki, dzieci bawiły się na pustych torach tramwajowych. Kamienice okazały się równe i porządne mimo swoich zniszczeń, żadna nie próbowała wyrosnąć ponad inne lub zachowywać się po wielkopańsku, jak pałac Brühla. Splendoru dodawały eleganckie sklepy, kawiarnie, restauracje, ze wskazaniem na słynną restaurację U Langera, gdzie wypadało bywać przed wojną. Tu urządzano niegdyś konkursy obżartuchów, stoliki były metalowe, powyginane, do dobrego tonu należało narzekanie, że jedzenie już nie takie jak kiedyś. Teraz nie było go wcale, straszyły ciemne prostokąty okien.
Wreszcie Krzyś dotarł pod ósemkę, był to budynek okazalszy od innych, podobny nieco do katedry, którą ktoś spłaszczył, a następnie nadmuchał. Widziany z dołu, wydawał się kunsztowną atrapą pozbawioną wnętrza, ścianą, za którą nic się nie kryje. Sklep z zabawkami, należący do Nokomola, wprowadzał jaśniejszy akcent — dzieci mają prawo do zabawy choćby i w najgorszych czasach. Choć Nokomol miał też zabawki dla dorosłych. Jeśli jednak ktoś obecnie był w środku, bawił się bardzo cicho i po ciemku. Krzyś nie bał się ani trochę. Wszedł i ruszył czarnym korytarzem do sutereny.

***

Janek również szedł w tamtym kierunku, dużo szybciej niż Krzyś, miał też gorszy nastrój. Pistolet grzał kieszeń i obciążał ją. W razie czego Janek wiedział, jak zrobić z niego użytek, chciał, żeby ta chwila nastąpiła, tylko może nie teraz, na jasnej ulicy, kiedy idzie sam, ze spluwą, która może jest nabita, a może nie. Cokolwiek kierowało Wiktorem — impuls czy zamysł — sprawiło, że Janek czuł się zaskoczony. Jeszcze przed chwilą mógł co najwyżej wziąć kamień, walnąć w łeb żandarma i w ten sposób zdobyć broń, jak życzył sobie tego Monter, teraz miał ją i ogon — dwóch mundurowych szło za nim, odkąd skręcił z Mokotowskiej w Kruczą.
Krucza zaczynała się od wkopanego głęboko w ziemię klozetu publicznego, z którego Janek czasem korzystał; liczył przez moment, że Niemcy tam wejdą, że goni ich ciśnienie pęcherza, a nie ciekawość, cóż tam Janek może trzymać w kieszeni. Za klozetem widniała namiastka wsi w postaci parterowych białych budyneczków, a dalej już Warszawa całą gębą, murowana i brukowana. Dziwne, w jednych miejscach było pusto, w innych nie, Janek poczuł się samotny na pustym chodniku. Ocenił odległość, gdyby podreptał spokojnie do Wilczej, skręcił, pognał, pewno by uszedł.
Kamienice, które mijał, przypominały ściany straceń, były matowe i płaskie, niby złożone z utwardzonych chmur, pełne smutnych okien, przerażająco równe, nie osłonięte przez zieleń; żadnych straganów, sklepów, tylko wilgoć ciepłych bram, migające w głębi błędne ogniki papierosów, szare płachty starych ludzi, niknące szybko na drewnianych schodach; na podwórkach gruz, kubły, drzwi do magazynów. Te balkony, każdy inny, jak ćwieki o prostokątnych łbach, które jakiś olbrzym cisnął w pośpiechu na płaszczyznę fasady, te załamania na dachach, kocie pyski, dzieci, ptaki, rowery bez kół. Pokręcone latarnie sterczące z chodników, do tego przedziwny kąt padania słońca, oświetlający kamienice dokładnie w połowie, przecinający okna. Jasno było tam w górze, lecz Janek szedł w półmroku.
Gdzieś za Wilczą nie miał już wątpliwości, że Niemcy wyraźnie podążają za nim. Próbował się nie oglądać, wystarczyły odgłos kroków, wiedza, że tam są, raz zerknął — byli to młodzi chłopcy, właściwie młodzi nawet jak na chłopców, i Janek nie miał pojęcia, czego mogą od niego chcieć. Gdyby sam był młodym chłopcem, do tego szeregowcem niemieckiej piechoty, pomyślałby raczej, jak wyplątać się z wojennej kabały. Ci tymczasem przyspieszyli. Słyszał, jak sobie gadają, wystarczająco głośno i chyba specjalnie, żeby o nich nie zapomniał. Sprawdził kieszeń. Rozprostował dłonie. Poczuł się silny.
Kamienica na rogu Kruczej i Hożej odróżniała się od pozostałych. Wyraźnie mniejsza, za to niemal jak spod igły, potynkowana, z galeryjką na dole, wielką bramą i sklepem, gałęzie przesłaniały szyld. Janek krokiem spacerowym dotarł do Hożej, skręcił w lewo i puścił się biegiem. Szybko ocenił odległość, nie ujdzie, Niemcy wyłonią się zza rogu, nim dopadnie Marszałkowskiej i zgubi się w tłumie. Na razie tłumu nie starczyło, tylko paru zaaferowanych przechodniów, matka uskoczyła z wózkiem, szczęśliwie żadnego patrolu, ktoś z tyłu wrzasnął i Janek zdecydował, wpadł w pierwszą lepszą bramę, tam przystanął, omiótł sień wzrokiem. Na górę czy na podwórko? Widzieli czy nie widzieli?
Jeśli dobrze ocenił odległość, dwóch młodych Niemców powinno dopiero wypadać na Hożą, nie przyspieszą, choćby pchała ich cała siła Germanii — niestety, Janek i tak zdany był tylko na własne siły. Schody ziały spróchniałą tajemnicą, więc wybrał podwórko, licząc, że znajdzie tam suterenę, mur, który zdoła przeskoczyć, albo dziuplę, gdzie przycupnie, norę dla niedoszłego partyzanta. Niestety, podwórko okazało się ponurą przestrzenią odgrodzoną przez wysokie ściany, jedyne drzwi pozostawały zamknięte, okna tkwiły wysoko, tak że Janek nie mógłby ich dosięgnąć. Rozejrzał się: dwa suche drzewa, beczka na tę deszczówkę na metr wysoka, pełna rdzawej wody. Kijek wbity w ziemię, pewno przeznaczony dla psa. Zadarł głowę, kamienica otaczała go jak dłoń lub kleszcze, ceglane ściany biegły ostro w górę, załamując się wysoko, jeszcze metr, dwa i zbiegłyby się ze sobą, bez tego nawet straszyły szyderstwem okien, wręcz stworzonych do tego, by z nich skakać — mrugniesz, a przez brudny prostokąt przeleci rozczapierzony człowiek. Brakowało słońca. Janek przeraził się.
Ocenił siły — skoro nie ujdzie, powinien się pomodlić, a potem chwycić za broń. Janek jednak nie lubił Pana Boga, więc od razu chwycił za broń. Sprawdził. Magazynek był pełen. Przesunął się w róg, do ściany, przy której znajdowało się wejście, stanął bokiem, trzymając tetetkę w dwóch rękach. Ocenił odległość. Jeden łeb odstrzeli jak nic. Czekał.
Czas i odległość wyliczył bezbłędnie, dokładnie w chwili gdy pomyślał „wejdą teraz albo sobie poszli”, w bramie zabrzmiały kroki. Dwóch mężczyzn, przystanęli w połowie drogi, zaskrzypiały schody, jeden musiał wejść na półpiętro i zawrócić. Rozmawiali po niemiecku, chyba się kłócili, jeden chciał odpuścić, drugi drążył, pierwszy wystawił łeb z bramy. Wysunął się cały, dokładnie pod pistolet, muszka, lufa, szyja chłopaka znalazły się na jednej linii. Ten drugi wciąż człapał gdzieś w bramie i Janek nie czekał, aż doczłapie, strzelił, oczekiwał szarpnięcia broni, czerwonego bryzgu, miłego łoskotu walącego się ciała, usłyszał głuchy szczęk podobny do tarcia blachy. Nic. Spróbował wystrzelić ponownie, spust doszedł do końca, ale zabrakło szczęknięcia iglicy, cisza, jakby wnętrze broni od Wiktora wykonano z gumy.
Oczy Niemca rozszerzyły się na widok broni wymierzonej wprost w niego, zdziwienie przeszło w niewysłowioną ulgę, gdy broń nie wystrzeliła, raz i drugi. Ulga rzeczywiście była niewysłowiona, bo Niemiec chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał, uniósł karabin, w tym momencie pojawił się jego kumpel — dużo wyższy, blady i pryszczaty, niczym wampir, co nachłeptał się wściekłej krwi — i także wymierzył. Janek spróbował strzelić po raz trzeci, dostrzegł wycelowane w siebie karabiny i zrobił to, co pozostało do zrobienia, cisnął pistolet w ich stronę i uniósł wysoko dłonie. Niższy Niemiec, ten bez pryszczy, chciał przez moment strzelić, miętosił spust, wreszcie się zdecydował, znalazł się przy Janku, przywalił mu lufą w brzuch. Jankowi odjęło oddech, nie zdołał go złapać, dostrzegł kolbę zmierzającą wprost na niego, wyciągnął ręce przed siebie, na próżno, kolba opadła na środek czoła, a Janek — na kolana.
Obrywał kolbą po plecach, twarde buty biły w brzuch i krocze, tam już coś puchło, nabrzmiewało ukrwionym węzłem bólu. Janek widział coraz mniej, tylko trawę, kamienie, krew na swoich rękach, uniósł głowę, zupełnie niepotrzebnie, kolba trafiła go w twarz i posłała ku wszystkim gwiazdom. Runął na bok, bicie na moment ustało, zdołał przekręcić się na plecy, by nie umierać twarzą do ziemi. Niebo było granatowe, jakby nocne, czerwona poświata biła z kamienic, fosforyzowały okna, zewsząd podrywały się spłoszone ptaki, ciągnąc za sobą smugę niczym płomień. W tym wszystkim było też słońce, martwiejąca kula barwy granitu, opleciona purpurowymi siatkami żył. Nie trwało to zbyt długo, Niemcy poderwali Janka i pociągnęli ku ścianie, a on dał się im pociągnąć.
Twarde drobinki wgryzały mu się w plecy, pięści wbijały się w brzuch, splot słoneczny, waliły w szyję, odbierały oddech, przed Jankowymi oczyma Warszawa rozkładała się niczym wachlarz, w cegle, w szybie, w oczach dwóch Niemców, co uderzali na przemian. Byli młodzi, nie umieli dobrze trafiać, męczyli się szybko, nie poznali jeszcze trudnej sztuki maltretowania, tego rozkładu sił, który pozwalał zmęczyć kogoś bardzo, a siebie wcale. Różnili się też od siebie. Ten niższy i bez pryszczy tłukł zaciekle, jakby Janek lub jakiś jego krewny wyrządził mu kiedyś straszliwą krzywdę, domagającą się takiej, a nie innej zapłaty. Drugi, pryszczaty i słabszy, miał więcej czasu na myślenie, uderzał raz, góra trzy razy, i cofał się o krok, próbował nawet planować, ale to mu nie wychodziło, mierzył w bok, a trafiał w żołądek, kopał w pachwinę zamiast w puchnące jądra, i tylko raz osiągnął, co zamierzył: chwycił karabin za lufę i spuścił kolbę na kolano Janka. Trzasnęło, można by pomyśleć, że kamienica obsuwa się im na głowy. Oczy Niemca rozbłysły, czego Janek nie mógł dostrzec, bo zwalił się na twarz pod własnym ciężarem. Leżał bez ruchu, oddychał płytko. Czekał. Powinni zmiażdżyć mu kark.
Między Niemcami wywiązała się gwałtowna dyskusja połączona z nerwową przepychanką, któryś trącił Janka czubkiem lufy. Zamilkli, zapalili, dało się słyszeć przyspieszone oddechy, tacy byli zasapani. Do Janka z wolna docierało, co się właśnie wydarzyło, ciało, dotychczas po prostu bite, rezonowało cierpieniem, puchło w oczach, wbijało się guzami w ziemię, najgorzej było z kolanem. Czuł się, jakby wbito weń stłuczoną butelkę, wpuszczając w żyły odłamki szkła. Z brzuchem też było niedobrze, coś dużego i niespokojnego odrywało się od żołądka, uda stwardniały, w mosznie miał ostre kamienie. Rozprostował palce, wciąż mógł to zrobić. Ziemia wchodziła mu do ust. Z nią powróciły myśli, świadomość końca wszystkich planów: nie będzie nowych książek ani artykułów, żadnych miłości ani przyjaźni, z każdym uderzeniem słabnącego serca Janek stawał się człowiekiem dokonanym.
Niemcy, zamiast zastrzelić, podnieśli go pod ramiona, głowa kiwała mu się bezwładnie, ledwo co widział spod opuchlizny, majaczyły kąty podwórka, trawa, pręty oraz beczka na deszczówkę, do której się zbliżali. Płuca bolały przy każdym oddechu, Janek z trudem nabierał powietrza, którego za chwilę będzie bardzo potrzebował — tak to załatwią, pomyślał, nie chciał patrzeć, czuł tylko stęchły, żelazisty zapach wody. Oparł się torsem o brzeg beczki. Niemcy zatrzymali się, myśląc chyba, co dalej, skoro Janek był wysoki, a beczka niska. Otworzył na moment oczy, wprost nad ciemną taflą, nie wiedział, jak lepiej wciągnąć powietrze, przez złamany nos czy napuchłe usta, spróbował tego i tego, i właśnie w tej chwili dwie mocne ręce wepchnęły go w wodę.
Głowa zniknęła w beczce, woda była ciepła, dwaj młodzi Niemcy nie ustawali w wysiłkach, na ich szczęście Janek miał barki w miarę wąskie i jakoś przeszły, na przeszkodzie stanęły jednak kanciaste łokcie, długie ramiona. Janek utknął z nogami nad ziemią. Nie otwierał oczu. Beczka się chwiała. Słuchał, szukał czegoś, czego mógłby się chwycić, jakiejś myśli, mitu, opowieści o życiu, które nie ma końca, ale do głowy nie przychodziło mu nic poza zwykłym: „Więc to tak”. O tak. Pyk, fru. Nie ma.
Nic z tego, o czym słyszał wcześniej, nie nastąpiło, żadnego puchnącego w płucach powietrza, żadnej mglistej smugi z przeszłych wydarzeń, nawet strachu czy tęsknoty, tylko tępy ból człowieka, co nieodwołalnie umiera. Spróbował się poruszyć, zaraz zrezygnował, sflaczał nawet, wpadł przez to w beczkę trochę głębiej, znieruchomiał, czekał. Niewiele słyszał, tylko kopnięcie w metal, jakiś głos, może kłótnię. Cokolwiek jednak robili ci Niemcy, zasadniczo nie zmieniło to i najpewniej nie mogło zmienić jego sytuacji.
Zgrzytnęło. Boleśnie. Jakby czaszka Janka pękła od środka, pozostawiając ogłupiały umysł, lokatora, któremu w cudowny sposób zerwano dom znad głowy. Wypuścił powietrze, otworzył oczy, widział tylko szare plamy, brudne dno, niewiele światła, pojawił się za to nowy dźwięk, ciurkanie, zasysanie wody. Co się działo? Janek zatrzymał resztki powietrza, zamachał nogami, gdzieś z odległego świata poza beczką wybuchły śmiechy, znów zgrzyt, bliżej, głośniej, ostrze śmignęło przez Janka. Bagnet. W ramieniu otworzyła mu się dziura, z dziury pociekło, Janek już wiedział, co dzieje się na zewnątrz: dwaj Niemcy siedzą i dźgają bagnetami w beczkę. Nie wiadomo, czemu nie strzelają, przecież to dopiero byłaby zabawa. Krew mieszała się z wodą, młodzi Niemcy usiłowali odczytać kształt jego ciała, sposób ułożenia za metalem, by mieć pewność, że celują w korpus, a nie w wodę.
Przemieścił się, przycisnął do ściany beczki, poszło, dwa ciosy niemal jednocześnie, jeden nad samym dnem, drugi z pozoru poszedł obok, tylko beczka jęknęła, zakołysało nim, otwarły mu się ramię i głowa. Płytko. Intensywnie. W deszczówce rozpełzł się jęk jego własnej czaszki.
Stracił kontrolę nad własnym ciałem, zakołysał się, zatrzepotał nogami. Niemcy znów się cieszyli, a Janek runął razem z beczką. Wody ubywało, Janek przetoczył się, starczyło mu rozumu, żeby znieruchomieć. Jego ciało ciążyło zresztą samo do bezruchu, tylko powietrze wciągnął, chciał dotknąć głowy, wystarczyło mu, że myślał i czuł; myślał może za mało, czuł zaś zbyt mocno.
Zastygł, co nie było specjalnie trudne, po prostu posłuchał siebie, a kroki oddalające się w bramie w kierunku Hożej były ostatnim, co usłyszał.


Kontynuację pierwszego rozdziału "Widm" można przeczytać tutaj.


Dodano: 2012-03-15 18:16:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS