NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Komuda, Jacek - "Samozwaniec", tom 3
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Orły na Kremlu
Data wydania: Sierpień 2011
ISBN: 978-83-7574-574-0
Oprawa: miękka
Format: 125 x195 mm
Seria: Bestsellery polskiej fantastyki
Tom cyklu: 3



Komuda, Jacek - "Samozwaniec", tom 3

Kreml w Perejasławie Riazańskim

Strzelcy w żółci powiedli pana stolnikowica w nowy nieznany świat, na drewniany posad Perejasławia, okryty grubą warstwą śniegu. Przez małą i niską basztę Odwodną, a potem mostem nad zamarzniętą rzeczką, do Małych Wrót na Łybedzi, skąd zerkał nań frasobliwy i zielonkawy Bazyli Riazański z księgą w lewej ręce.
Dalej był Wierchnij posad, długa ulica między drewnianymi domami z okrąglaków, wiodąca na szeroki kreml. Strzelcy nie poszturchiwali więźniów; w porównaniu ze strażnikami przy armatach, zdawali się niemal dobrotliwi – barczyści, brzuchaci, w niekształtnych czobotach, z bandolierami na piersiach.
Maszerowali szeroką, niekształtną ulicą między dwoma rzędami domostw otoczonych palisadami i płotami. Lód w rozlewiskach i kałużach łamał się z chrzęstem pod nogami, ulatywała w dal para oddechów. Z zaułków, od wrót i z chodników wybrukowanych drewnem ciągnął do jeńców wielobarwny tłum. Mużyki posadzkie, puszkarze, kowale, chołopi w postołach i szarych świtach. Dydyński spodziewał się krzyków, wzgardy, ale mieszkańcy popatrywali na nich w milczeniu, bez wrogości, a nawet z zaciekawieniem.
Plac przed mostem był błotnisty, rozjeżdżony setkami płóz, rozdeptany tysiącami nóg. Moskale brnęli środkiem, podwinąwszy poły i rękawy szub, kaftanów i sarafanów. Jeńcy przeszli bokiem, zapadając się w brei czasem aż pod kolana. Strzelcy klęli, wrzeszczeli, przepychali się do przodu.
Dydyński dostrzegł długie szeregi targowych ław, wkraczających aż na most. Wrzało przy nich jak w ulu. Okutane w futra postacie posadzkich i dworian ciągnęły do nich, oblegały stragany. Tu zasiadali chlebnicy, stamtąd niósł się zapach blinów i kołaczy. Dalej, na samym moście rozsiedli się sukiennicy, białoskórnicy, szewcy i czapnicy. Po drugiej stronie gwoździarze i iglarze.
Rozległ się krzyk: Bieriegis! Bieriegis! Tłum brodatych, okutanych w ciężkie stroje i przez to niedźwiedziowatych postaci, rozpierzchł się, ustępując miejsca niskim, wąskim sankom ciągniętym przez dwa konie. Leżał w nich gruby, rozparty jak basza bojar, prowadził zaprzęg siwy sługa, dosiadający konia na oklep. Z tyłu, na płozach przyczepił się jeszcze jeden pachołek. Za kawalkadą goniła gromada bosych, ubłoconych dzieciaków w świtkach, chustach, łachmanach.
- Dokąd nas prowadzicie? – zapytał Jacek najmłodszego ze strzelców, chudego, bez brody, któremu najlepiej patrzyło z oczu.
- Na kreml, do prystawa. – Tamten spuścił wzrok. – Ojczulek Borys Naszczokin i diak Wyzumskij, na was czekają. Wy na nas nie gniewajcie się, panowie Litwa. My nie winowaci, bo taki ukaz mamy od gosudara.
- Wolien Boh, da gosudar car, wieliki kniaź Borys Fiodorowicz, wsieja Rusi – dokończył za niego Dydyński.
Pochłonęła ich ogromna, murowana Glebowska Baszta – po jej drugiej stronie rozpościerał się kreml, zabudowany cerkwiami, strzelistymi domami, ozdobionymi paradnymi, skośnymi gankami, zadaszonymi aż do samej ziemi. Dydyński myślał, że poprowadzą ich na dwór wojewody, ale strzelcy mieli inne zamiary. Przeszli obok długiej, nakrytej dachem z gontu i otoczonej dodatkową palisadą – zieleniej pałaty, w której przechowywano proch. Obok orużnej – zwyklej, na podklecie, to jest z piętrem, gdzie mieścił się arsenał.
Potykali się w błocie obok soboru Archangielskiego – murowanego i zwieńczonego jedną jedyną kopułą z połamanym krzyżem. Wreszcie strażnicy doprowadzili ich do zwykłej kleci z sosnowych bierwion, otoczonej pochyłym parkanem, sąsiadującej z narożną basztą, o której potem Jacek dowiedział się, że zwano ją Duchowską. Z drugiej strony do kleci przytykały drewniane zabudowania i dworce monastyru.
Strzelcy rozwarli wrota, wwiedli jeńców do izby rozjaśnianej blaskiem świec. Było tam dwóch pachołków i jakiś Moskal – barbarus z brodą jak łopata, okutany w szubę zapinaną na guzy, obszytą futrem, co nadawało mu posępnego i dzikiego wyglądu. Na głowie miał szłyk, to jest czapę wysoką niby komin gorzelni. Obok przycupnął diak w terliczku i kuczmie na wygolonym łbie.
Strzelcy poluzowali więzy, Dydyński rozprostował zdrętwiałe ręce. Było mu zimno i słabo.
- Dydyński Jacek, jest tu? – Diaczek zajrzał do zwoju, który trzymał w ręce. – Wąsowicz Iwan toże?
- To ja.
- I ja.
- Nadzieję, wy porzucili, panowie Litwa? – zapytał brodaty Moskal. – Tak i ja będę waszym prystawem, z woli ojczulka Hosudara Borysa Fiodorowicza. Przysłani jesteście do Perejasławia. Macie tu siedzieć, będą wam drwa dawać, abyście sobie palili w piecu. Przechadzkami nie wolno się bawić, aby między wami, a mużykami nie było jakiegoś szumu. Jadło przyniosą wam strzelcy. Nu i tyle.
- Jeślibyście cierpieli jakiś niedostatek, albo nędzę – dodał po chwili. – Tak piszcie czołobitnię do gosudara – my ją odeślemy. Tak samo jeślibyście czego kupić, albo dostać nie mogli.
- Z miłosierdzia swego, jako gosudar dobrotliwy i miłosierny – dorzucił diaczek – pozwala wam panom Litwie, że możecie swoje szaty sprzedawać. Kto ma, tedy wolno i sobole!
- A niby co gosudarowi do naszych sukien? – mruknął Dydyński. – Ja od niego żadnego pożałowania nie potrzebuję, byle by nas puścił do Polski. A z moimi pludrami i szarawarami, wolno mi czynić co chcę i bez waszej wiedzy.
Prystaw i diak spojrzeli na siebie zdumieni, ale nic nie powiedzieli. Naszczokin wzruszył ramionami, obrzucił pogardliwym wzrokiem jeńców, a potem ruszył do drzwi razem z diakiem i sługami.
Zostali sami w ciemnej izbie, bo służba prystawa zabrała świece. Płonęły tylko polana w glinianym piecu, więc Jacek miał wreszcie okazję, aby rozprostować kości w cieple. Po dniach spędzonych pod gołym niebem na mrozie w izbie było dla niego aż za gorąco.
Strzelcy zaciągnęli warty. Stanęli przy drzwiach, za błonami okien, lecz wcześniej przynieśli im jadło. W dwóch koszach leżał czerstwy chleb, wędzona ryba zajeżdżająca stęchlizną, parę placków, dzban piwa.
- Panie slachcic – wymamrotał z pełną gębą Wąsowicz – pisz acan cołobitnię, aby nam dodali widendy, bo nas tu głodem zamozą.
- Sam pisz, mazowiecki ryju – mruknął Dydyński. - Ja się nie będę płaszczył. Zresztą, to i tak nic nie da.
- Poznałes acan głód kiedys? Ja poznałem. Ja nie chcę być głodny, nawet tutaj. Jak mówię, ze pis, to pis!
- A jak ja ci mówię, żebyś zawarł gębę, to trzymaj ją zamkniętą na kłódkę. Albo pokaż, że równie sprawnie machasz piórem jak kułakiem i cepem.
- Ja nie pisaty, mospanie.
- To idź bić czołem prystawowi.
Wąsowicz chwycił stolnikowica za przeszywanicę na piersiach, poderwał w górę; łapska miał jak katowskie kleszcze.
- Co, nie napises?! Słysałes, com gadał?! Ja tutaj pan! Ja ślachcic.
- Słyszałem. Jak pies wyje do ciemnej gwiazdy!
Lewą ręką – tą samą, w której trzymał kawał chleba – Wąsowicz rąbnął Dydyńskiego w łeb. Szlachcic obrócił głowę w ostatniej chwili, dostał w szczękę, poleciał na trzy stopy w bok, ale utrzymał się na nogach, jedynie pociemniało mu w oczach.
- Stać! Stać Litwa! – zakrzyczeli strzelcy trzymający wartę przy drzwiach.
Wąsowicz nie posłuchał. Wpadł na Jacka i porwał go na ścianę jak szarżujący buhaj. Dydyński przygrzmocił ramieniem i lewym bokiem z takim impetem, że kurz posypał się z powały. Wąsowicz capnął go, wywlókł na środek jak psiaka, trzymając lewą ręką za kark, prawą począł prać go raz za razem, szerokimi ruchami, jakby pływał w rzece.
Przyłożył szlachcicowi trzy razy, nim wpadli na nich strzelcy czyniąc gwałt i rwetes, bijąc kolbami i kułakami jednego i drugiego. Słysząc krzyki, do izby wtargnęła reszta warty – wyrwali dyszącego, pokrwawionego Dydyńskiego z łap Wąsowicza, rozdzielili przeciwników.
- Co się tu dzieje?! – zagrzmiał dziesiętnik, z pozoru przyjazny chłopek, z krótko przyciętą, rudawą brodą. – Żadnego spokoju od was nie ma, panowie Lachy!
- On zaczął – mruknął Dydyński. – Sprawa honoru! Mości panie strzelec, pożyczcie nam szabli, a rozstrzygniemy rzecz jak w Polsce. Wąsowicz, z kurwy mazowieckiej synu, arcybękarcie, złodzieju, niedźwiedzi chwoście! Wychodź na szable!
- Zwazaj panocku, zaraz ci dadzom - gwiazdeckę z nieba popros.
- Pożyczcie szabli, dobrzy ludzie.
- Nie wolno – pokręcił głową dziesiętnik. – Nam nie lzia. Prystaw zabronił.
- Który zaczął?
- Ten, ten – dwaj strzelcy pilnujący izby wskazali solidarnie na Mazura.
- Raz jeszcze będzie rozruch między wami! To was do turmy wsadzę, w łańcuchy zakuję!
Dydyński, wściekły, poczuł, że uścisk strzelców rozluźnia się nieco. Zbolały, spoglądał dokoła szukając czegoś, co zapewni mu przewagę. Wąsowicz patrzył nań szyderczo… Do kroćset, nie mógł być zamknięty z tym wielkoludem w jednej izbie! Nie ścierpi go dłużej, nie…
Mazur śmiał się w żywe oczy. A na ramionach ciągle miał czugę zdartą z pleców Jacka. Psi syn! Bękarcia, mazowiecka krew! Ja mu zaraz…
I nagle, w przypływie szału, Dydyński wydarł z ręki młodego strzelca, wielki, moskiewski berdysz z żeleźdźcem większym od głowy wołu.
Moskale wrzasnęli, odskoczyli!
Dydyński skoczył na Wąsowicza. Wziął zamach i w jednej, rozpaczliwej chwili spuścił ostrze na zarośnięty łeb tamtego.
Mazur zasłonił się, skulił!
Na próżno.
Dostał prosto w łeb, skosem w potylicę. Krzyknął krótko, zadygotał.
I zwalił się jak dąb na posadzkę.


Dodano: 2011-08-16 16:24:40
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS