NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Ślechta, Vladimír - "Projekt Berserker"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł oryginału: Projekt Berserkr
Tłumaczenie: Michał Górny
Data wydania: Październik 2010
ISBN: 978-83-7574-071-4
Oprawa: miękka
Format: 125 x 205 mm
seria: Obca Krew



Ślechta, Vladimír - "Projekt Berserker" #2

Miano bojowe. Ciąg dalszy

Wziąłem kobyłę za uzdę i ruszyłem dalej ścieżką. Za mną panowała cisza. Milczenie żołnierzy, którzy wiedzą, że jutro zginą. Człapałem po szerokiej, prostej drodze, miejscami zarośniętej trawą, z wysepkami starego asfaltu. W przemoczonych butach za każdym krokiem chlupała mi woda.
Niebo w górze ściemniało już niemal do granatu, ale gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Drapieżne ptaki darły się w dalszym ciągu. Z lewej strony ciągnęły się nad ziemią smugi dymu. Skierowałem się w ich stronę.
Po chwili doszedłem do miejsca, w którym wśród skał stało kilka spiczastych namiotów. Szare płótno zlewało się z otoczeniem. Przed jednym z namiotów siedziała na kamieniu ładna dziewczyna w oficerskiej bluzie i długiej niebieskiej spódnicy. Właśnie zaglądała do garnka nad niewielkim ogniskiem.
Aga.
Miała siedemnaście lat i ochotę na mnie.
- Zięba – odezwała się. – Jesteś wreszcie... Nie było cię od południa. Załatwiłeś coś?
- Rozejm do rana – odrzekłem. Rozsiodłałem kobyłkę i przykryłem derką.
- Nie wiem, czy to moja zasługa – dodałem.
Usiadłem na kamieniu i z trudem ściągnąłem przemoczone buty. Wystawiłem mokre nogi przed siebie, susząc je w cieple ogniska. Dziewczyna patrzyła na mnie w milczeniu. Wreszcie woda w czajniku zaczęła się gotować. Agnes zalała nią herbatę w garnku, posłodziła, zamieszała łyżką.
- Trzymaj – podała mi garnek. – Pij. Toż ty się cały trzęsiesz. Buty całkiem przemoczone?
- Wszystko mi jedno – zanuciłem – czy mam buty całe...
Spojrzała mi w oczy.
- Bardzo napaleni? – spytała. – Ci od Thilemanna?
- Daj spokój – jęknąłem. – W życiu nie widziałem takich napalonych wojaków... No nic, Aga, trzeba się pożegnać. Na ciebie już czas. To, co tu się będzie działo jutro od rana, nie będzie odpowiednie dla małych dziewczynek.
Obrzuciła mnie posępnym spojrzeniem.
Ładna, dzielna dziewczyna. Miała siedemnaście lat i wiedziała o życiu wszystko, a przynajmniej tak uważała. Córka podoficera, spędziła życie w wojskowych obozach. Wybrała sobie mnie, herolda – i miała nadzieję, że ją stąd zabiorę gdzieś do innego świata. A teraz nie chciała mnie zostawić.
- O nie nie, kolego, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Zostaję z tobą. Do końca.
- Koniec każdy ma swój. Ja też będę miał swój, taki malutki, w sam raz na jedną osobę. Dla nikogo innego tam miejsca nie ma. Nie ma rady, musisz spadać. Weź Bułeczkę. Znam ją dłużej niż ciebie i nie chcę, żeby ją ktoś skrzywdził.
- A ty?
- A ja robię za desant na tamtym świecie. Będę tam przed innymi, przygotuję im miejsce.
- Znaczy co?
- Znaczy to – roześmiałem się. – Krasnal sobie wymyślił, żebym jutro od rana dalej negocjował z Thilemannem. Grał na zwłokę. Sęk w tym, że tamci żadnych negocjacji jutro nie przewidują. Zastrzelą mnie, zanim do nich dotrę, prawdopodobnie gdzieś w połowie Laramisy. A potem się zacznie impreza.
Usiadła znowu na kamieniu, nadal trzymając w ręce garnek z herbatą, który jakoś zapomniałem od niej wziąć.
- Aha. Dasz się zabić. Baron się da zabić. Tym razem może nawet przyjdzie kreska na tego całego kotołaka. Bo wolicie zginąć stojąc...
Wlazłem na czworakach do naszego maleńkiego namiotu.
- Coś koło tego. Aga, nie widziałaś tu gdzieś flaszki? Miałem jeszcze ćwiartkę wódki...
Postawiła garnek na kamieniu. Trochę krzywo. Spadł, uderzył o skałę, herbata się wylała. Wystawiłem głowę z namiotu, żeby zobaczyć, co się stało.
Aga przyklękła i przytuliła się do mnie.
- Zięba... Gowery... kocham cię. Chcę chociaż tę ostatnią noc spędzić z tobą. Chciałabym mieć po tobie pamiątkę. Twoje dziecko. Chłopca jak ty. Będziemy się kochać, a potem pojadę.
Wyciągnąłem z namiotu tobołek z rzeczami dziewczyny.
- Kobieto, czyś ty na głowę upadła? Nic z tego nie będzie. Niech do ciebie dotrze, że ja umieram ze strachu. Mnie się z tego strachu chce rzygać, a nie kochać. Dam teraz w banię i jakoś przeżyję tę cholerną noc. Rano już będę dobry.
Wstałem i znowu osiodłałem Bułeczkę. Aga stała nad swoim tobołkiem. Podniosłem go z ziemi i powiesiłem na łęku siodła.
- Jedź. Jedź już.
Znowu mnie objęła, pocałowała na pożegnanie.
- Gowery, nie masz pojęcia, jak cię kocham...
Zręcznie wskoczyła na siodło. Długa spódnica nie przeszkodziła jej w tym zupełnie. To była spódnica uszyta właśnie do jazdy. Spłynęła na strzemiona jak wodospad.
Dziewczyna zawinęła koniem, kierując go w stronę wydeptanej drogi prowadzącej do wielkiego miasta Gartz i jeszcze dalej. Patrzyłem za Agą i Bułeczką, aż rozpłynęły się w zapadającej ciemności.
- Było jej powiedzieć, żeby się pospieszyła – usłyszałem. – Konnica Thilemanna jutro pójdzie jak burza.
Obejrzałem się. Stał za mną ktoś od Lynxa. Wysoki, jak oni wszyscy, w stalowo-plastykowym pancerzu na miarę, kunsztownie zdobionym. Ochraniacze ścięgien i łokci, jakby dla kontrastu, były seryjnej produkcji i to raczej z tych tańszych. Natomiast tatuażu nie dałoby się pomylić z żadnym innym: kolorowe ptasie skrzydła rozpostarte na kościach policzkowych.
Bez słowa wyciągnąłem do niego rękę, w której trzymałem butelkę. Wziął, pociągnął z umiarem.
- Dzięki... Wiesz, tak se myślę, że nam tu kiedyś pomnik postawią. Będzie na nim napisane coś mniej więcej takiego: Przechodniu, powiedz w Gartzu, żeśmy tu wszyscy polegli, bo... bo nic sensowniejszego nam nie przyszło do głowy.
- Coś koło tego – skinąłem głową. – Wierni swym prawom i takie tam.
Znad horyzontu wypłynęło na niebo pierwsze miasto orbitalne.

* * *

Nad ranem miałem dziwny sen.
Zaczyna się rozwidniać. Gwiazdy jeszcze świecą, ale tych najsłabszych już nie widać. Tu i tam, jak martwe oczy ryby, lśnią ostrym światłem mniejsze miasta orbitalne. Coda 1, kosmiczny olbrzym, stoi prawie w zenicie. Z odległości tysięcy kilometrów wyraźnie widać logo Imperium Techniki S.A. Miasto wygląda, jakby mniej więcej jedną trzecią bryły ucięto toporem bojowym.
Za chwilę, no, może za godzinę słońce oświetli umarłe lasy na szczytach Alp Tyrgańskich. Tu i tam wśród namiotów błyskają ogniska wartowników. Przy jednym z nich siedzi Aga, obejmując się ramionami, bo zimno. Naprawdę zimno, a ona ma na sobie tylko tę długą spódnicę i bluzę wojskową. Obok grzebie nogą Bułeczka.
Wartownik, omijając wielkie kamienie, podchodzi do namiotu, przed którym stoi spłowiały proporzec herolda. Aga podnosi głowę. Wartownik wie, że to moja dziewczyna. Początkowo w armii barona von Ogilvy’ego było dwadzieścia pięć kobiet (głównie dziwek), ale nad Laramisę dotarły tylko trzy.
W półśnie słyszałem głosy.
- Idę obudzić herolda – to mówi żołnierz. – Baron kazał.
- On już nie śpi – to Aga. – Poszedł się odlać.
Żołnierz niezdecydowanie przestępuje z nogi na nogę. Ma może ze dwadzieścia lat.
- Ty... – odzywa się Aga – jak ci na imię?
- Jakub. Jakub Eiche.
- Kuba... przeleć mnie.
Żołnierz robi trzy niezgrabne kroki i obejmuje ją.
- Aga... ty lepiej stąd jedź, póki czas.
- Spoko, pojadę. Pożegnam się z Gowerym, on pojedzie w swoją stronę, ja w swoją, co rychlej. Idźże już, ja naprawdę dopilnuję, żeby Gowery pojechał gdzie trzeba.
Żołnierz odchodzi. Idzie od namiotu do namiotu, trzepiąc kolbą karabinu w płótno.
- Wojsko, wstawać!
Przez zamknięte powieki czuję świt.
Znowu zapadam w głęboki sen...
W namiocie jest jasno. Co jest, do cholery? Dlaczego nikt mnie nie obudził?!
W pomiętym podkoszulku i rozpiętych spodniach wyskoczyłem z namiotu. Walcząc z kacem patrzyłem na ludzi kręcących się dookoła.
- Hej, wy! Która godzina? Dlaczego nikt mnie nie obudził?
- O, jeszcze jesteś? – zdziwił się jakiś podoficer piechoty, który tuż obok usuwał z organizmu nadmiar wody. – Czy się wróciłeś?
- Co?
- No przecież widziałem, jak odjeżdżasz.
- Co ty pieprzysz? – warknąłem, jedną ręką zapinając spodnie, drugą szukając w namiocie mokrych butów. – Niby kiedy?
- A z dziesięć minut temu...
Z trudem wciągnąłem zesztywniałe od wilgoci buty i zacząłem szukać najważniejszej części garderoby.
- W mordę i nożem, gdzie jest moje poncho? Szlag by to trafił! Gdzie ja wsadziłem to pieprzone poncho?
- Co ty tworzysz? – odezwał się ten sam żołnierz. – Piętnaście minut temu widziałem na własne ślepia, jak jechałeś w dół. W poncho. W kapturze na łbie. Na tej twojej przysmażonej kobyle... No chyba że to nie byłeś ty?
- O szlag jasny nagły porywisty! O Jezusicku najsłodszy! Pewnie jeszcze jechałem, znaczy ten ktoś jechał, na Bułeczce?
- A na czym miał jechać, na mamucie? W piekle bym tego zwierzaka poznał!
Niebo z szarego zrobiło się jasnosine. W podkoszulku, spodniach i niezasznurowanych butach rzuciłem się do osiodłanych koni stojących przy drodze. Niewiele myśląc wyrwałem pierwszemu z brzegu żołnierzowi wodze z ręki i wskoczyłem na konia.
- Zostawże, debilu! – ryknął. – To moje!
Nie zwróciłem na niego uwagi. Przyspieszyłem na tyle, na ile mogłem sobie na to pozwolić na stromej górskiej drodze. Mijałem żołnierzy, jednych już na stanowiskach ogniowych, innych idących na swoje miejsca.
- Halt! – zastąpił mi drogę plutonowy z nabitą śrutówką. – Ty dokąd? Z którego plutonu?
- Z jakiego plutonu? Negocjator! – odkrzyknąłem. – W drodze do Thilemanna!
- Jaki negocjator? Jeden tu już jechał, dziesięć minut temu... Cholera, to kogo ja przepuściłem?!
Nie miałem czasu na dyskusje. Pochyliłem się głęboko w siodle i wyrżnąłem go pięścią w twarz. Zachwiał się. Wyrwałem mu z ręki śrutówkę i celnym kopem usunąłem go z drogi. Wbiłem koniowi w boki obcasy i puściłem się galopem w dół ku rzece.
Wstawał dzień. W wodach Laramisy odbijały się pierwsze promienie słońca. Dookoła słyszałem nawoływania żołnierzy.
- Chłopaki, zaczęło się!
- Za mną! Skopiemy im...
- Wróć! Na stanowiska!
Już byłem w rzece. Woda pryskała na boki.
- Aga! – krzyczę. – Nie strzelać! Nie strzelać! Ten na przodzie to nie ja!
Na środku rwącej rzeki kręciła się Bułeczka, najwidoczniej nie wiedząc, do którego brzegu się skierować. Na jej grzbiecie leżał jakiś nieruchomy tobołek okryty moim poncho, z którego sterczały trzy pierzaste strzały.
Zarepetowałem broń.
- Idioci! To nie byłem ja!
Na drugim brzegu strzelcy Thilemanna napinali cięciwy łuków, celowniczy ustawiał karabin.
- Skurwysyny!
Mój koń, uderzony wściekle, stanął bęba. Z boku sterczał mu koniec bełtu z kuszy. Druga strzała trafiła mnie w żebro, ześliznęła się, przebiła szczyt płuca, zatrzymała się na łopatce.
Koń wspiął się znowu na zadnie nogi. Dostał serię z kaemu Franzoniego. Obok mnie forsowało bród dziesięciu jeźdźców Lynxa, którzy mój wypad wzięli za sygnał do ataku.
W wodzie po piersi pchałem się na drugi brzeg. Nic mnie nie bolało. Strzelałem przez wodny pył, dopóki miałem czym.
- Skurwysyny! To nie byłem ja!
Tłum pancernych jeźdźców Thilemanna runął z naprzeciwka. Strzały po obu stronach rzeki zlały się w jeden ogłuszający hałas. Gdzieś za mną działo parowe wystrzeliło i rozleciało się z trzaskiem.
Świat zasnuła czerwona mgła.
A potem...
To, co potem, to już nie byłem ja.

* * *

Nie chce mi się o tym dłużej gadać. Boli. W ciągu godziny straciłem wszystko, co budowałem przez lata. Sławę, szacunek dla siebie. Stałem się mścicielem z Laramisy.
No nie, bez przesady, nie ma obawy, jeszcze o Laramisie usłyszycie, nosem wam będzie wychodziło. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. A ja nad tą rzeką zasiałem całkiem porządny huragan. Takie zjawisko atmosferyczne ma długotrwałe skutki dla rolnictwa. Kłębiło się przez parę lat, rozkwitało, dojrzewało.
A potem wciągnęło mnie z powrotem.



Dodano: 2010-10-02 14:35:35
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS