NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Crowley, John - "Dæmonomania"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Crowley, John - "Ægipt"
Tytuł oryginału: Dæmonomania
Tłumaczenie: Joanna Bogunia, Dawid Juraszek, Anna Klimasara
Data wydania: Wrzesień 2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-89951-002-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 650
Cena: 49,99 zł
Rok wydania oryginału: 2000
Wydawca oryginału: Bantam Press
Seria: Rubieże
Tom cyklu: 3



Crowley, John - "Dæmonomania" #1


UXOR

Związek agenta i pacjenta

1

Kiedy świat się kończy, kończy się nieco inaczej dla każdej myślącej istoty, która może go oglądać; koniec nie następuje nagle, ale stopniowo przechodzi przez świat niczym drżenie po gładkiej sierści konia. Nadejście końca świata może zrazu wstrząsnąć tylko jednym miastem, jedną dzielnicą; może wprawić w drżenie ziemię pod stopami wiernych w kościele, ale nie bywalców baru na tej samej ulicy; zniweczyć spokój tej ulicy, tej rodziny, tego dziecka, które w tej chwili podnosi wzrok znad komiksu i wie na pewno, że nic już nie będzie takie samo.
Ale chociaż świat dla niektórych kończy się wcześniej niż dla innych, każdy kto przezeń przechodzi – albo przez kogo on przechodzi – potrafi spojrzeć wstecz i zrozumieć, że przeniósł się ze starego świata do nowego, gdzie chcąc nie chcąc umrze: wie to, chociaż wszędzie wokół sąsiedzi wciąż żyją w starym świecie pośród jego dawnych przyjemności i lęków. I to będzie dowód – w twarzach znajomych ujrzy, że zostali z tyłu, zrozumie w sposobie w jaki na niego patrzą, że na drugą stronę przeszedł żywy.
Całe lato nad hrabstwem, które obejmuje większość Faraway Hills oraz tamtejszych miast, farm i rzek, zalegał jakiś letarg. W upale i drętwej ciszy powstaje coś niewytłumaczalnego; drobnostki, na pozór zupełnie niezwiązane ze sobą. Pewien rybak złowił w Jeziorze Niklowym rybę, na której opalizującym boku widniały słowa; przepisał je dla bibliotekarki w Blackbury Jambs, a ta powiedziała mu, że to po łacinie. Jakiś człowiek z Conurbany budujący letni domek dla siebie i rodziny przy górskiej drodze (czy było to Bug Hill Road czy Hopeful Hill?) pewnego dnia nie mógł odnaleźć działki, którą kupił, ani fundamentów, które zaczął stawiać dzień wcześniej, choć był pewien, że jest we właściwym miejscu – dwa razy wracał do skrzyżowania, dwa razy na koniec drogi, zdumiony i wściekły, wszystko po prostu zniknęło! Następnego dnia przyjechał tą samą drogą (był tego pewien) i proszę: jest.
I inne rzeczy. Ale te naturalnie zdarzają się często, bez względu na to czy świat się kończy czy nie. Jednak mało kto zauważył, że tu i tam skutki pojawiały się przed przyczynami. Nie lawinowo, nie systematycznie, nie, inaczej życie stałoby się niezrozumiałe: tylko gdzieniegdzie, od czasu do czasu, głównie jako łatwe do zignorowania błahostki. Nagle kolibry przestały odwiedzać kwitnący żywopłot przy ścieżce prowadzącej do domu spokojnej starości Zachód Słońca, zasmucając jedną z kobiet tam przebywających, która uwielbiała je obserwować; jakiś czas potem durny robotnik wypełniając, jak sobie ubzdurał, polecenie służbowe wyciął żywopłot. Matka rozwieszająca pranie zobaczyła na drodze swoją córeczkę z plastikowym plecakiem – kątem oka, znikającą za wzgórzem; tego samego dnia córka w tajemnicy powzięła postanowienie o ucieczce z domu.
Gdyby tak zebrać i zliczyć te drobiazgi, ile by się ich nazbierało? Ile powinno ich nastąpić w normalnym roku? Czy nagły wzrost bezcelowych zbiegów okoliczności – na przykład wrzosiec kwitnący dokładnie w tym miejscu, w którym w zeszłym roku zgubiłem fajkę z wrzośćcowego drewna, albo wszystkie matki i córki z Fair Prospect wypowiadające w tym samym momencie słowo ‘skarbie’ – dałoby się przedstawić na wykresie? Czy jakaś tajemnica odkrywa się przed nami w niedostrzegalnych rzeczach, które mogłyby, gdybyśmy potrafili je zauważać, ostrzegać nas przed końcami i przed początkami?
– Kiedy ludzie mówią to samo w tej samej chwili – Rosie Rasmussen wyjaśniała Sam, swojej córeczce – to robią tak. Patrz. Zahacz mały palec wokół mojego. Nie tak. W ten sposób.
Sam, zagryzając z przejęcia koniuszek języka, zdołała owinąć paluszek wokół palca matki.
– A teraz odpowiedz. Kiedy księżyc jest najgrubszy?
Sam pomyślała przez chwilę i wzruszyła ramionami.
– No kiedy?
– W pełni.
– Dobrze. Kiedy księżyc jest najgrubszy?
– W pełni.
– Niech się twoje i moje życzenie spełni. Trzymaj mocno.
Przeciągały palce każda w swoją stronę aż wreszcie mocne ogniwo pękło.
– Widzisz – powiedziała Rosie. – Tak trzeba zrobić.
– Żeby móc powiedzieć życzenie?
– Tak.
– Co sobie życzyłaś?
– Nie można powiedzieć, bo się nie spełni.
A jej własne życzenie? Długo było tylko jedno, które potrafiła sformułować: życzenie aby mieć jakieś życzenie, by mieć coś, czym mogłaby wypełnić pustą i nieczułą przestrzeń, gdzie (jak jej się zdawało) znajdowało się kiedyś jej czujące serce. Ale zeszłej jesieni pojawiło się coś nowego, czego mogła sobie zażyczyć każdego wieczora, coś dla czego mogła trąbić w każdym tunelu (z dłonią na dachu samochodu, jak to nauczył ją ojciec). Ale coś czego nigdy nie mogła wyrazić.
– Pomyślałam życzenie – powiedziała Sam.
– Dobrze.
Sam przesunęła się na szerokim gładkim fotelu skórzanym tugress – samochodu Allana Buttermana, prawnika jej matki. Allan prowadził, a Rosie i Sam bawiły się z tyłu pośród przytulnych barw zacienionych szyb i miodowej muzyce płynącej z głośników.
– Powiem ci.
– Ale wtedy może się nie spełnić.
– Może.
– Więc co to jest?
– Żeby nie musiec już więcej jeść lekarstw.
– Och, Sam...
Było to także przynajmniej w jakimś stopniu życzenie Rosie. W sierpniu Sam po raz pierwszy doświadczyła ataku, który lekarz uznał za prawdopodobnie epileptyczny, chociaż przez miesiąc się nie powtórzył. Ale tuż po północy podczas zrównania jesiennego – nocy dzikiego wichru – Sam miała drugi atak, gorszy niż poprzedni, który panował nad jej ciałkiem i jego zawartością przez blisko minutę; już nie było wątpliwości. Następnego dnia o cudownie rześkim poranku pod paradą pędzących białych obłoków i pośród drzew gestykulujących łagodnie drżącymi liśćmi, Rosie znów zawiozła Sam do lekarza i długo z nim porozmawiawszy, pojechała do apteki w Blackbury Jambs. A teraz Sam zażywała phenobarbital elixir trzy razy dziennie. Jako pięciolatka była zbyt młoda, żeby łykać tabletki. Rosie stale nosiła przy sobie gorzki syrop i małą plastikową strzykawkę bez igły, z której wstrzykiwała go w usta Sam, nigdy bez długiej batalii.
– Jesteśmy – powiedział Allan.
– Patrz, jesteśmy – powiedziała Rosie do Sam.
Jechali Blackbury River w kierunku Kaskadii, a teraz na zakręcie ujrzeli gmach nad rzeką, spiętrzony na wysepce, której pstre jawory nabierały już żółtej barwy.
– Ha! – zawołała Sam klęcząc na brązowych fotelu z palcami na krawędzi szyby. – Ha ha.
To był zamek. Komicznie posępny, lecz nie odpychający; trzy nieregularne wieże wznosiły się na narożnikach muru i donżonem pośrodku z machikułowym gzymsem u szczytu. Nikt nie wziąłby go za autentycznie średniowieczny, ale na pewno był stary, zapuszczony i zgarbiony, wczepiony w trójrożną wysepkę pośrodku nurtu jak ogromny, czarny, wyliniały, ponury sęp. Mur od strony ulicy pokrywały wielkie wykute litery w kanciastym stylu, o którym Rosie wiedziała, że nazywa się gotycki, choć nie wiedziała dlaczego. Napis głosił: BUTTERMAN’S.
– Powiedział, że spotka się z nami na tej, no – zająknął się Allan – no, na molo.
– Na przystani – poprawiła Rosie.
– Aha.
Allan Butterman twierdził, że jego nazwisko nie ma związku z napisem wyrytym na ścianie zamku, ale Rosie (i Sam) nie wierzyły mu. No, kiedyś może był jakiś przodek, powiedział Allan. Jego skromność zdumiewała Rosie; bardziej odpowiadało mu udawanie, że nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym nazwiskiem w hrabstwie, niż sprawianie wrażenia, że rości sobie prawa do starego gmachu i jego ekscentrycznej proweniencji. Rosie z kolei nie miała oporów przed stwierdzeniem swojego udziału w legendzie: z punktu widzenia prawa zamek Butterman’s należał do rodziny Rasmussenów i Rosie była ostatnią witką na długiej gałęzi drzewa genealogicznego tej rodziny w hrabstwie, a dziś miała po raz pierwszy przekroczyć rzekę i wejść do zamku. Poczuła dziwny ruch w piersi, gdy o tym pomyślała i zaśmiała się.
To tylko ruina.
– Tutaj – powiedział Allan i małym palcem przerzucił dźwigienkę, zapalając szmaragdową strzałkę. Sam patrzyła jak mruga. Allan skręcił z drogi i wjechał na parking przy przystani.
– No i jesteśmy – powiedziała Rosie i otwarła grube jak w grobowcu drzwi tigress. – Chodź, skarbie.
Ale Sam ociągała się, może przestraszona tym miejscem i całą podróżą, kiedy była już tak blisko, albo po prostu niechętna do opuszczenia przytulnej enklawy samochodu. Może nie potrafiła się jak Rosie śmiać się z oporu własnego serca.
Przestań tak tępo patrzeć, chciała powiedzieć jej matka i nigdy nie mówiła. Nie zamieraj tak i nie gap się, tylko nie to.
– Mój stary dom – powiedziała Sam jeszcze nie zdoławszy przełamać zaklęcia.
– Tak? No to chodźmy go obejrzeć.
Jej stary dom. Sam po raz pierwszy zdumiała Rosie wieścią o starym domu, gdy miała trzy latka. Na początku tylko o nim mówiła: jak to w jej starym domu jej dawna rodzina mieszkała i żyła. Jaki stary dom? Dom, w którym mieszkała wcześniej. Ale potem zaczęła wskazywać miejsca, nieliczne, które przypominały jej o nim: To jest mój stary dom. To? pytała Rosie zastanawiając się dlaczego Sam wybrała właśnie to miejsce – raz była to dwustuletnia stodoła w trakcie rozbiórki i wysyłki do Kalifornii, gdzie miał w niej zamieszkać jakiś bogacz; kiedy indziej gąsienicopodobna przyczepa brocząca ze spojeń rdzą, ustawiona na betonowych blokach, z doniczkami pelargonii z przodu i zielonym zadaszeniem z włókna szklanego. Ale kiedy Rosie dopytywała Sam zawsze mówiła: to jest j a k mój stary dom.
– Mój stary dom – powtórzyła.
– Naprawdę naprawdę?
– Naprawdę naprawdę.
Upał na zewnątrz klimatyzowanego samochodu był niewiarygodny: wzgórza Faraways zalegały pod falą gorąca, krystalicznym wyżem bermudzkim, nieruchomym od wielu dni. Rosie jednak zadrżała. Każde dziecko, pomyślała biorąc Sam za rękę, każde dziecko sprawia czasem wrażenie, że jest skądinąd.
Przystań oferowała do wynajęcia kilka łodzi wycieczkowych z pasiastymi daszkami, kotwiczyło tu też parę żaglówek i motorówek. Allan w swoich drogich, czarnych, lśniących butach zszedł ostrożnie tam, gdzie starszy mężczyzna majstrował przy silniku niewielkiej motorówki Chris-Craft z lakierowanego drewna i błyszczącego chromu do przewozu dzieci przez rzekę.
– Sam, ale będzie super.
Oczy Sam miały ten wyraz zaabsorbowania, który wzruszał jej matkę niemal do łez. Gdy Allan i mężczyzna zamachali do nich zachęcająco, Sam podeszła śmiało, pozwoliła Allanowi i przewoźnikowi wziąć się za ręce i zaprowadzić na pokład.
– Proszę jej dać kamizelkę – zawołała Rosie.
– Pewnie – odpowiedział.
Powykrzywianymi artretyzmem rękami, brudnymi od oleju i o połamanych paznokciach założył Sam kamizelkę-zbroję. Patrzyła nieruchoma i zaciekawiona. Rosie, jej giermek, weszła na pokład ostatnia.
– Od strony ujścia jest wciąż działający dok – rzekł mężczyzna sięgając na siedzenie obok po tępą końcówkę cygara z popielniczki wykonanej z cynowej puszki. – W porządku?
– W porządku – odparł Allan. Silnik zaskoczył.
Kiedyś, kiedy wzgórza Faraway pełne były turystów, kiedy znajdowały się akurat na tyle daleko od Conurbany, Filadelfii i Nowego Jorku, żeby zarazem stanowić leśne ustronie, oraz być łatwo dostępne koleją albo parostatkiem, zamek oferował coś w rodzaju małego prymitywnego parku rozrywki. Odbywały się tam koncerty, wisiały japońskie lampiony, na przystani wędkowano, z wież podziwiano widoki. Teraz Faraways nie są już dość daleko a słowo „turysta” (przynajmniej dla uszu Rosie) ma komicznie przestarzałe brzmienie, zostawia na języku posmak atmosfery krótkiej, bezpiecznej wycieczki odbywanej z niezwykłym nakładem wysiłku. Zamek stał porzucony od kilkudziesięciu lat, a teraz się rozpadał. Przez jakiś czas, piętnaście lat wcześniej, gdy Rosie wciąż mieszkała na środkowym zachodzie, powieściopisarz i miejscowy celebryta Fellowes Kraft planował otworzyć zamek na nowo, wykorzystać mieszczący się tu teatr na festiwale szekspirowskie; plany jednak koniec końców okazały się zbyt dalekosiężne. Rosie wiedziała, że prawie wystawiono tutaj sztukę, nie szekspirowską, ale starą, o diabłach i magii; jaki nosiła tytuł? Potem zamek znów zamknięto i senność wróciła tu na dobre.
Górował nad nimi posępnie, kiedy podpływali pod murami do doku, kilwater rozpryskiwał się o skały, betonowe filary, wielkie rdzewiejące pierścienie. Wszyscy podnieśli głowy. Wąskie ostrołukowe okna zabito butwiejącymi okiennicami. Rosie przypomniała sobie niesamowite perypetie Nancy Drew. „Tajemnica zamku na wyspie”. W torebce miała latarkę...
– Koniec rejsu – powiedział Charon. Dok miał schody wciąż wzbudzające zaufanie; tam przycumowali. Pasażerowie wysiedli, ale przewoźnik oznajmił, że zostaje. Sam obejrzała się na niego, jak gdyby rozważając, czy wolno mu zostać; w końcu zdecydowała, że tak, i poprowadziła resztę ku wielkim zamkniętym wrotom. Pokryte były bliznami i cięciami jakby nosiły na sobie dwie dekady zaklęć i przekleństw – inicjałów, imion, wulgaryzmów, wyznań miłosnych, greckich liter.
– Fools' names – mruknęła Rosie.
– Słucham? – spytał Allan.
– Fools' names like fools' faces oft appear in public places. Moja matka często to powtarzała.
Jak mieli otworzyć te wrota? Obrócić je na olbrzymich zawiasach? Nie musieli. We wrotach znajdowały się drzwiczki (kiedy później opowiadała Pierce’owi Moffetowi o tej wycieczce nazwał je furtką), i kiedy Allan podszedł, wyjął z kieszeni garnituru – absurd – zardzewiały klucz uniwersalny wielości łyżki.
Rosie uświadomiła sobie, że odkąd wróciła do Faraways, wciąż otwierała z dawna zamknięte drzwi. Oprócz tych teraz, także drzwi do domu Fellowesa Krafta w Stonykill, które były zamknięte od jego śmierci. Drzwi do jej dzieciństwa spędzonego pośród tych wzgórz, drzwi, na które natknęła się nieoczekiwanie w dziwnych miejscach, i przed którymi stała zaskoczona, dopóki klucz do ich zamków nie objawił się jej albo w niej. Drzwi do niej samej, które odkryła, ale których nie otwarła. Drzwi, które mogły – bała się tego – nie kryć za sobą nic.
Boże, jakież to smutne i dziwne: przekroczywszy ościeże znaleźli się na okazałym zachwaszczonym dziedzińcu, gdzie stały stoły i ławy, gotowe na towarzystwo, lecz zszarzałe, wypaczone i zbutwiałe, zaśmiecone liśćmi i ptasimi odchodami. Wokół stały w podejrzanych pozach cedry, rozrosłe i zaniedbane, choć niegdyś tworzyły elegancki szpaler. Z tyłu na podium stały dwa drewniane trony, dla niego i dla niej.
Sam ruszyła prosto przez scenerię, jak gdyby naprawdę wracała do siebie.
– Tam! – wskazała palcem na trony. – Tam!
– Twoje? – spytała Rosie.
– Mojego taty i mojej mamy.
– Też tu mieszkali?
– I miałam siostry.
– Ile?
– Sto.
– Ooo, to dużo. Jak tu się mieściły?
– Są małe. – Sam podniosła dłoń i zbliżyła kciuk do palca wskazującego, a potem oba do oka, mrużąc powieki nad mikroskopijnymi rozmiarami sióstr. – Tyci, tyci.
– I wszystkie tu mieszkały?
– Nie – powiedziała Sam z natychmiastową pewnością. – Gdzie indziej. Idźcie tam usiąść.
Pokazała palcem tron. Allan i Rosie spojrzeli na nią z góry. Nie opuszczała dłoni.
– Tam.
– Może powinniśmy się rozejrzeć?
– Siądźcie – powtórzyła groźnie. Odczekała aż matka i prawnik wejdą po stopniach i usiądą.
Dlaczego, zastanawiała się Rosie, ci ludzie po prostu odeszli? Właściciele, personel – dlaczego wszystko zostawili? Może nie sądzili, że jest to cokolwiek warte. Stare rupiecie, na łasce i niełasce pogody. Teraz nie wydawało się bezwartościowe. Ludzie z przeszłości podejmowali wysiłki, których nie podjęliby dziś; nie wystarczała im wyspa na rzece, więc wybudowali wielki fałszywy zamek z prawdziwego kamienia i drewna, prawdziwszy niż teatralna scenografia. Stolec, na którym siedziała, udekorowany był równie bogato jak stolec królowej w Królewnie Śnieżce, albo jak osnute pajęczynami meble w filmie o wampirach.
– Chciałem ci powiedzieć – odezwał się Allan. Nie usiadł, stał u jej boku, niczym pastor, czarownik albo szara eminencja. – Akurat jak wybierałem się ciebie podwieźć. Zadzwonił prawnik Mike’a.
Mike Mucho był ojcem Sam, z którym Rosie prawie się rozwiodła – praktycznie, zasadniczo, właściwie, ale jeszcze nie do końca.
– Tak?
– Rozmowa była dziwna. Był jakiś niepewny. Ale z tego co rozumiem, Mike chce na nowo omówić pewne aspekty ugody.
– Och.
– Chce porozmawiać o opiece nad dzieckiem.
Rosie położyła ręce na oparciach tronu gestem godnym królowej. Zapach nagrzanego słońcem szarego drewna upajał. Skąd wiedziała od samego początku, że to usłyszy? Sam, która ignorowała ich, odkąd kazała im usiąść, i wyruszyła na wyprawę przez zagracony dziedziniec, teraz się zatrzymała. Spojrzała na swoje stopy, na ziemię pomiędzy butami Mary Jane, gdzie ujrzała coś wartego zainteresowania, a potem przykucnęła, żeby się lepiej przyjrzeć. Piękno jej nagich opalonych nóg, piękno zainteresowania, jakie poświęcała ziemskim drobiazgom. Przez duszę Rosie wiał wiatr, obmierzła pewność straty.
– Będziemy musieli porozmawiać – powiedział Allan – ale nie teraz.
Zwiedzili resztę zamku. Otwarli drzwi do małego teatru, który zajmował środkową wieżę (TWIERDZA widniało nad drzwiami; litery wykuto w kamieniu, ale tak, aby wiły się niczym gałęzie) i odkryli pełno rupieci, krzeseł i stołów, stary sprzęt kuchenny, płócienne markizy, stosy tac i drewnianych skrzyń z kubkami i filiżankami; całe wieże takich skrzyń walały się, a potłuczone naczynia nikły w zakurzonych kopcach archeologicznych. Latarka Rosie sięgnęła ku scenicznym draperiom, stosom ławek; Sam też przyglądała się spod jej ramienia.
– Nietoperze – powiedział Allan nie chcąc dalej iść.
Zmusiła go, by szedł z nimi na górę, po schodach starych, lecz wciąż solidnych, kiedyś budowano porządnie; przejścia na szczycie nie były już tak pewne, ale Rosie i Sam wspięły się i tam, żeby rozejrzeć się z punktu widokowego.
– Rosie – powiedział Allan – nie ma co szaleć.
– Wiem, czego chcę. Teraz przyszło mi to do głowy.
– Naprawdę? – odpowiedział Allan z dołu trzymając się drabiny.
– Chcę urządzić imprezę.
– Nie tutaj.
– Tutaj. Naprawdę wielką. Halloween. Dla masy ludzi. Dla każdego.
– O jejku! – pisnęła Sam.
Allan zmilczał. Rosie odwróciła się, by spojrzeć na jego cierpliwą twarz. Przybyła tutaj obejrzeć swój zamek, swój zamek, i podjąć decyzję, albo zacząć myśleć o jej podjęciu zanim zawali się, runie do rzeki i zniknie. I podjęła ją, a być może ktoś zrobił to za nią, kiedy tu stała.
– Zamek trzeba przekazać miastu – powiedziała. – Masz rację. Tak zrobimy. Niech go sobie mają. Naprawiają. Możemy im pomóc. Fundacja może. Ale najpierw chcę mieć tu imprezę.
– Halloween? – zdziwił się Allan. – Mówisz poważnie? – Był tak cierpliwy, tak starał się chociaż wziąć pod uwagę to, czego ona chce.
– Czarownice, Allan – powiedziała. – Nie widzisz tu tego?
– Nietoperze – rzucił.
– I duchy – zaśmiała się z krainy pod sobą i niebem nad sobą.
– Duchy – powtórzyła Sam.
Widok był rozległy, rzeka wiła się zamaszyście ku północy, do Jambs, znikając za zakrętem, przepływając przez nieistniejące wrota zwane Wrotami Dawida, wrzynające się w góry (nieistniejące, ponieważ kiedy się do nich zbliżyć, po prostu rozłaziły się i nijaczały – żadnych wrót).
Na górze Whirligig (która, wedle niektórych, zawdzięczała nazwę wirującym mgłom powstałym w prądach ciepłego powietrza znad Shadow River i okręcającym się wokół góry, lub też sprawiającym, że góra sama zdawała się wirować; nikt nie wiedział na pewno) znajdowało się Centrum Psychoterapii „Las”, odnowiony kurort, gdzie Mike Mucho pracował jako terapeuta, gdzie pracował pewnie i dzisiaj; swego czasu powiedział Rosie, że praktycznie stamtąd nie wychodzi. Dużo pracy. Z miejsca, w którym stała Rosie nie widziała „Lasu”, ale wiedziała mniej więcej gdzie leży; ktoś stojący na dachu ośrodka mógł być może zobaczyć ją na wieży zamku.
Od początku mówiła Allanowi, że ona przejmie opiekę nad dzieckiem, że co do tego nie ma dyskusji, absolutnie żadnej. Mike nie miał wtedy żadnych obiekcji. Co się stało, o co chodziło, co mu przyszło do głowy, czy myślał o dziecku, czy o czymś innym?
Przyprowadzę ją tutaj i schowam, pomyślała, zamknę za nami te wielkie drzwi. Nigdy, przenigdy.
Tego lata dałoby się wykreślić równoboczny trójkąt między wierzchołkami trzech gór, na które patrzyła – Merrow na wschód od Blackbury, Whirligig na zachód od Shadow, i najwyższą pomiędzy nimi Randą na północy. Mówiąc dokładniej wierzchołki trójkąta znajdowały się odpowiednio na zboczu zachodniego wypiętrzenia Randy, gdzie stał pomnik ku czci dawno zmarłego myśliciela z tego hrabstwa, niegdyś nawet sławnego, czy też raczej niesławnego; na głównej bramie do Centrum „Las”; oraz na czerwonym sedanie impala, rocznik 1959, zatopionym w wodach zamkniętego kamieniołomu w pół drogi po lesistym skłonie Merrow.
Gdyby przeciąć wschodni i zachodni róg tego trójkąta, linie połączyłyby się w Stonykill, a jeszcze dokładniej w Arkadii, posiadłości wzniesionej w zeszłym stuleciu przez przodków Rosie, a teraz służącej jako siedziba Fundacji Rasmussena. Gdyby spuścić pion z wierzchołka trójkąta przez jego podstawę, sięgnąłby aż tutaj, do zamku, do tej wieży na krańcu wyspy, do punktu widokowego, z którego spoglądała Rosie.
Tajemnicza geometria taka jak ta z czasem traci ostrość, odkleja się od rzeczywistości, staje się niejasna. Tak się dzieje zawsze, tak się działo właśnie teraz; ten układ miał nie przetrwać przemiany, w tej chwili roztaczającej się niepostrzeżenie nad hrabstwem i całym światem. Ale ponieważ nikt nie odkrył tej geometrii w epoce, kiedy obowiązywała, nikt nie zwróci uwagi, kiedy przestanie.


Dodano: 2010-08-23 22:42:51
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS