NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Kres, Feliks W. - "Szerń i Szerer. Zima przed burzą"

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Krušvar, Zoran - "Wykonawcy Bożego Zamysłu"
Wydawnictwo: Runa
Tytuł oryginału: Izvršitelji nauma Gospodnjeg
Tłumaczenie: Agnieszka Żuchowska-Arent
Data wydania: Wrzesień 2009
ISBN: 978-83-89595-56-0
Oprawa: miękka
Format: 125×195 mm
Liczba stron: 432
Rok wydania oryginału: 2007
Ilustracja na okładce: Jelena Kević-Đurđević



Kru¹var, Zoran - "Wykonawcy Bożego Zamysłu" #1

PODOPIECZNI

Deszcz uparcie i gwałtownie uderzał o dach powozu, niekiedy zagłuszając nawet stukot kół po nierównej, górskiej drodze. Młody ojciec Wieńczysław kończył modlitwę, kiwając się w rytm, a pojazd podskakiwał na nierównościach i kamieniach. Bardziej postawny towarzysz podróży, ojciec Benedykt, bez słowa wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt obok Wieńczysława i spokojnie siedział, w jakiś niewyjaśniony sposób ignorując boskie prawa, według których ciała w powozie powinny kołysać się razem z nim. Ojciec Wieńczysław skończył modlitwę i przez jakiś czas nie odzywał się, podobnie jak Benedykt. Potem niepokój wziął w nim górę i powiedział byle co, żeby tylko przerwać milczenie:
– A zatem mówi ojciec, ojcze Benedykcie, że pochodzi ojciec z wyspy?
– Tak – odpowiedział ten nieszczególnie gorliwie.
– Nie byłem nad morzem przynajmniej dwanaście lat... odkąd byłem małym chłopcem! Pamiętam, że było piękne... – mamrotał nerwowo ojciec Wieńczysław, starając się ukryć napięcie, które w nim rosło, w miarę jak przybliżali się do celu. Benedykt widział to wyraźnie, ale nie chciał marnować słów. Jednak przemówił, próbując ukrócić jego paplaninę:
– Jest mokre i puste.
– No dobrze... zdaje się, że tym górom dobry Bóg też poskąpił słońca...
Tu Wieńczysław miał rację. Odkąd Benedykt przybył w te okolice, pogoda była brzydka. Nie przeszkadzało mu to szczególnie, przecież to tylko woda, którą Pan z nieba błogosławi swego Wykonawcę. Ale odkąd musiał dzielić powóz ze złotoustym ojcem Wieńczysławem, zaczął sam siebie zapytywać, za jakie to grzechy Bóg go tak karze.
– Deszcz dobrze im zrobi – podsumował Benedykt.
– Co ojciec ma na myśli? Komu dobrze zrobi? – zapytał młodszy podróżny nerwowo.
– Górom.
– Ach... dobrze. Proszę wybaczyć, muszę przyznać, że jestem trochę zdenerwowany...
– To widać. – Ojciec Benedykt uśmiechnął się.
Uśmiech nawet niebrzydko wyglądał na jego szorstkiej twarzy, ale jego oczy nijak nie mogły się dopasować do tej radosnej wizji. Jakby Bóg wykuł je ze stalowej błyskawicy, nie tchnąwszy w nie ludzkiego pocieszenia ani radości.
– Ojciec już był... tam, na górze?
– Tak.
– I? Jak tam jest?
– Źle.
Milczenie. Huk grzmotów w oddali.
Wieńczysław nie oczekiwał tak prostej odpowiedzi. Mocno splótł palce obu dłoni, jakby obawiał się jakiegoś zwierzęcia, które niespodziewanie mogłoby go udusić. Może miał nadzieję, że Benedykt powie coś jeszcze, wyjawi jakąś tajemnicę, ukrytą formułę albo ważną informację, której pomoc bardzo ułatwi pracę Wieńczysławowi. Ale Benedykt tylko milczał. Ojciec Wieńczysław głośno przełknął ślinę, wyszczerzył się i spróbował kontynuować rozmowę:
– A mówią, że już sama jaskinia to cud Boży?
– Ja jestem głęboko przekonany, że gdyby Bóg wiedział, co będziemy trzymać w tej jego jaskini, nigdy by jej nie wydrążył.
– Ojciec jest przeciwny naszemu zadaniu? – Wieńczysław zdziwił się, chociaż w tym samym momencie przyszło mu do głowy, że w zakonie, do którego należy Benedykt, nie należałoby się dziwić takiemu zdaniu. – A cóż innego robić z tymi nieszczęśnikami? Bóg nałożył na nas obowiązek, aby się o nich troszczyć, nieprawdaż?
– Mnie powierzył inne obowiązki. – Benedykt podniósł ciężki topór bojowy, który leżał obok niego.
Symbole i ozdoby na nim wyraźnie wskazywały, że zarówno oręż, jak i ten, który nim włada, należą do zakonu Wykonawców Bożego Zamysłu. Wieńczysław skrzywił się z niesmakiem na widok topora, zastanawiając się, któż to mógł przyjąć ostatni pocałunek tej błogosławionej stali, ale zamiast tego powiedział tylko:
– Zaprawdę, niepoznane są ścieżki Pana! Obaj Go czcimy i służymy Mu, a jednak nasze powołania całkowicie się różnią! Podczas gdy mój zakon próbuje pomóc tym, dla których dobry Bóg był mniej miłosierny lub którzy mieli mniej sił, wy, Wykonawcy, osądzacie ich toporem. Czasem nawet, niech mi tego ojciec nie ma za złe, trudno mi uwierzyć, że nasze powołania mają wspólne źródło.
– Nie wiem, nie zajmuję się filozofią. Robię tylko to, do czego mnie Bóg powołał.
Znowu cisza. Deszcz na zewnątrz zaczął zawodzić. Zdawało się, że uderzał wciąż mocniej i mocniej, że chciałby wcisnąć powóz w błoto, zakopać ich tutaj i nie dopuścić, by dotarli do górskiego klasztoru Świętego Judy i Świętego Kwiryna, do którego zmierzali. Wieńczysław już otworzył usta, żeby znów coś powiedzieć, gdy nagle powóz się zatrzymał.
Przeklinając jak przy każdym wcześniejszym postoju, woźnica otworzył okienko i wepchnął przez nie głowę do wnętrza powozu. Miał długie włosy przyprószone siwizną, krzaczaste brwi i zaniedbaną brodę. Jego głowa była mokra, jakby dopiero co wynurzył się z potoku, a śmierdział niczym zmokły pies.
– Niechaj wam Bóg dopomoże... – miał szorstki, skrzeczący głos i mówił zbyt głośno – ...dotąd zdołaliśmy dotrzeć, a dalej konie nie pójdą, choćbym im batem skórę z grzbietów obdarł! Zwierzę boi się iść dalej, chyba czują coś w powietrzu... Czy ja wiem...
– W porządku – rzekł Benedykt, ale Wieńczysław był oburzony:
– A jak dotrzemy dalej?
– Na nogach – odpowiedział Benedykt, zarzucając na siebie ciężką pelerynę.
Chwycił topór oraz swoje bagaże i otworzył drzwi. Deszcz zaczął się lać do wnętrza powozu, ale on żwawo zeskoczył ze stopnia i zniknął w fałdach zasłony z mroku i ulewy. Ojciec Wieńczysław zaczął niezręcznie grzebać w poszukiwaniu swoich rzeczy, nie zdoławszy zdecydować, czy najpierw wziąć bagaże, narzucić pelerynę, zwymyślać woźnicę, że nie zawiózł ich dalej, czy krzyknąć za Benedyktem, żeby na niego zaczekał.
Konie potrząsały pojazdem i przechylały go.
Woźnica wściekle krzyczał, usiłując je uspokoić.
Piorun uderzył gdzieś w pobliżu, a błyskawica oświetliła krajobraz siekany ulewą. Benedykt był w nim upiornym nocnym duchem, pnie zaś, które ukazały się przez chwilę, wyciągały wykrzywione gałęzie niczym ręce, jak umęczone dusze, które błagają Boga o miłosierdzie.
Wieńczysław zatrzymał się w drzwiach powozu, przestraszony widokiem, który ukazał mu się w świetle błyskawicy, niezdecydowany, czy wyjść, czy poczekać na jakiś cud, który zmusi konie i powóz, by jednak zabrały go dalej.
W tym momencie w ciemności rozległ się wrzask.
Zagłuszył deszcz, odbił się od wysokich skał i stromych zboczy, ugrzązł w kościach czaszek wszystkich, którzy go usłyszeli, i rozprysł się w mroku, splatając uczucie strachu z chłodem deszczu i grobową żałobą nocy. Ani ciało zwierzęcia, ani też ciało, w którym mieszka dusza, nie mogłoby nigdy wydać z siebie takiego dźwięku. Lejce wypadły woźnicy z ręki, Wieńczysław o mało się nie przewrócił na siedzenie, a przerażone konie podskoczyły i spięły się w popłochu do ucieczki. Jedynie Benedykt zachował przytomność umysłu, upuścił bagaże w błoto, skoczył ku powozowi, silną ręką chwycił za poły płaszcza Wieńczysława i wydobył wystraszonego księdza przez drzwiczki, zanim oszalałe konie poniosły, ciągnąc za sobą powóz i woźnicę.
Ojciec Wieńczysław drżał w szoku, cały uwalany błotem. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć właściwych słów, zbyt wiele ich kołatało się w jego przestraszonym umyśle. Ojciec Benedykt zebrał swoje rzeczy z ziemi i mimochodem trącił Wieńczysława trzonkiem topora.
– Idziemy. Nie mamy się tu po co zatrzymywać.
– Idz...idziemy... DOKĄD?! Jesteśmy w samym środku mroku, nie widzę własnego palca przed nosem. A leje tak, jakby miał tu być potop.
– Idziemy, znam drogę. Trochę wody nas nie zabije. To tylko nasz Pan płacze za straconymi duszami. – Ojciec Benedykt uśmiechnął się.
Ruszyli dalej, brodząc poprzez błoto i ciemność, i po nie tak długim czasie dotarli (przemoczeni do suchej nitki), do klasztoru Świętego Judy i Świętego Kwiryna, którego mury jakby wyrastały ze skały, rozwierającej się nad nimi. Benedykt objął wzrokiem cały budynek. Deszcz spływał mu po policzku, tak jakby naprawdę to niebo płakało zamiast niego z tęsknoty za minionym czasem, kiedy po raz pierwszy spoglądał na tę budowlę, jeszcze młody i naiwny, pełen pragnienia, by czynić wielkie dzieła i naprawiać świat. To był jakiś inny Benedykt. Przez chwilę zdołał poczuć w sobie tego drugiego, ale deszcz szybko zmył wspomnienia i pozostawił jedynie doświadczonego Wykonawcę na jeszcze jednej krwawej misji.
Uderzyli w stary, stoczony przez rdzę dzwonek, wiszący przy drzwiach, które po chwili się otworzyły i gospodarze wprowadzili ich do klasztoru.
– Niech Wam Bóg dopomoże, bracia! Witajcie! – pozdrowił ich troskliwie ojciec Wilibald, człowiek starszawy o twarzy podobnej do borsuka. Usiedli w jego pracowni, skromnie urządzonej, gdzie poczęstował ich ciepłym naparem.
– Niechaj i Tobie Bóg dopomoże! Baliśmy się, że deszcz nas rozpuści, zanim tu dotrzemy – odpowiedział Benedykt, wyciągając dłonie do ognia, który płonął w małym, kamiennym palenisku.
– Dałby Bóg, żeby tylko deszcz był naszym największym zmartwieniem! – Wilibald machnął ręką, wzdychając chrapliwie.
– Ojcze Wilibaldzie, jestem ojciec Wieńczysław... – zaczął, ale starzec przerwał mu zmęczonym głosem:
– Przeczytałem ojca rekomendacje, także niektóre ojca prace – wskazał na stertę papierów porozrzucanych na stole. – Ukazują ojca w bardzo dobrym świetle, chociaż w naszej sytuacji i tak nie moglibyśmy sobie pozwolić na wybrzydzanie. Cieszymy się, że ojciec przybył, brakuje nam ludzi.
– Brakuje? – zapytał ojciec Wieńczysław.
– Wypadki przy pracy? – wtrącił się Benedykt.
– Wypadki przy pracy. – Wilibald twierdząco pokiwał głową i dorzucił polano do ognia.
Benedykt się zmarszczył.
– Ilu zabitych?
– Zabitych? – przeraził się Wieńczysław.
– W ciągu ostatniego miesiąca mieliśmy dwa wypadki. Razem czterech braci i jeden podopieczny. Niech Bóg się nad nimi zmiłuje.
Wszyscy się przeżegnali, a Wieńczysław pobladł.
– Czy to normalne?
– Nie. – Ojciec Wilibald się uśmiechnął. – To nie zdarza się tak często. Około dwóch rocznie, taka jest norma.
– Dwóch ludzi ginie tutaj KAŻDEGO roku? – zdziwił się Wieńczysław.
– Mniej więcej. – Wilibald wzruszył ramionami jakby chciał powiedzieć, że taka jest Wola Boska, której sprzeciwiać się nie może.
– Ilu jest teraz podopiecznych? – zapytał ojciec Benedykt.
– Siedmioro. Ale tylko sześcioro jest tutaj... Jedna uciekła.
– A kto to tak wrzeszczał nieco wcześniej?
– Prawdopodobnie ona, bo włóczy się po okolicy. Nie odchodzi zbyt daleko. Tu w okolicy jest także jej rodzinna wioska, wic pewnie tam też się żywi.
– Ona? Kobieta? Rodzinna wioska? Kto uciekł? Medana? – Benedykt otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
– Medana – potwierdził ze smutkiem ksiądz o twarzy borsuka.
– O Boże, bądź miłościw! Czy to ona kogoś zabiła?
– Trzech braci.
– Przepraszam, kim jest ta Medana? – przerwał im ojciec Wieńczysław.
Wilibald i Benedykt spoglądali wyczekująco jeden na drugiego. W końcu gospodarz przejął inicjatywę.
– Już czas, abyśmy cię oprowadzili po naszym skromnym domu.
Wilibald wstał ze swojego krzesła i poprowadził gości przez długie, wąskie klasztorne korytarze.
– Nasz klasztor Świętego Judy i Świętego Kwiryna jest czymś w rodzaju pokrywy zbudowanej na jaskini. Ponad połowa pomieszczeń wyciosanych jest w litej skale, a w każdym razie to skrzydło, do którego teraz zmierzamy.
Wilibald otworzył okute srebrem masywne drzwi i przed ich oczyma rozpostarła się hala, oświetlona drżącym światłem pochodni. Cichy jęk dał się słyszeć z cienia. Z drugiej strony – przyspieszony oddech. W środku jaskini klęczał jeden z księży i modlił się głośno. Drugi stał obok niego i palił tymianek w trybularzu. Wilibald pozdrowił ich skinieniem głowy, a Wieńczysław i Benedykt uczynili to samo. Wkroczywszy głębiej do hali, Wieńczysław poczuł, jak pełzają po nim głodne oczy, i zdrętwiał. Ale gdy postąpił za nim ojciec Benedykt, cienie zasyczały jak rozżarzona stal w śniegu.
– Wykonawca... – szeptał kobiecy głos z lewej.
– Po kogo przyszedłeś? – ciężko chrypiał mężczyzna w mroku po prawej.
– Weź mnie... – szorowanie łańcucha po kamieniu.
– Nie, przyszedł po Medanę – odzywały się inne głosy, zmęczone, złamane, zabarwione szaleństwem.
– Ojcze Benedykcie! – jeden z głosów zawołał go po imieniu, głos tak pełen bólu, jakby ktoś nacinał krtań mówiącego brzytwą.
Benedykt zatrzymał się na chwilę, po czym zapytał:
– To ty, Abrahamie?
– To ja, ojcze... pamięta mnie ojciec?
Na te słowa Benedykt ruszył w kierunku głosu, a Wieńczysław i Wilibald za nim. Gdy podeszli bliżej, Wieńczysław zobaczył kraty i łańcuch. Kamienną posadzkę i rozpadający się koc, który był równocześnie i podściółką, i przykryciem. Miarkę z resztkami jedzenia, drewniany kubek z wodą, zakopconą księgę, której w półmroku Abraham nie mógł czytać. Wieńczysław poczuł woń moczu i kału... więzień na pewno wypróżniał się w kącie, w głębi skały, która była całą jego celą.
Abraham się trząsł. Stał zgarbiony z dłonią w dłoni, blisko krat, nie dotykając ich. Wokół szyi wisiał mu łańcuch. Był chudy, miał długą brodę i długie paznokcie, lecz włosy w połowie powyrywał sobie z głowy. Jego czaszka przypominała krwawą ranę, podobnie jak jego usta. Tylko żółte, wilcze oczy lśniły złowrogo, tylko one i ostre białe zęby.
– Abrahamie... Jak się masz? – zapytał Benedykt, podchodząc całkiem blisko do kraty, ale z ręką na toporze.
– Źle, ojcze... Źle. Jestem spragniony... Dają nam tylko wodę święconą, nie mogę jej pić... Pali mnie... – żalił się z bólem.
– Musisz pić. Zmuś się! Bądź silny... pamiętasz? Musisz być silny!
– Ojcze...
– Mów.
– Ojcze, czy przyszedł ojciec po mnie? – zapytał cicho, a jego oczy zwilgotniały.
– Nie, Abrahamie. Nie ma takiej potrzeby, wszystko będzie z tobą w porządku...
– Ojcze, jeśli weźmie ojciec topór i podejdzie jeszcze trochę bliżej, mogę na ojca skoczyć. Nikt ojcu nic nie zarzuci, wszyscy będą widzieli, że zrobił to ojciec w obronie własnej.
– Milcz, Abrahamie! Bóg cię słyszy! – upomniał go ojciec Wilibald.
– Dobry Bóg nie ma dla mnie czasu, tylko Diabeł. On woła mnie każdej nocy... słyszę go... coraz głośniej... Weź mnie, ojcze Benedykcie! Ojciec jest Wykonawcą, nikt ojcu nic nie może zrobić. Proszę im rozkazać, aby mnie ojcu wydali!
– Abrahamie, przyszedłem po Medanę.
– Medana... dla niej jest za późno, ojcze. Zasmakowała krwi. Za dużo krwi... Ja się pilnuję, ojcze, nie piłem... nie... Czy Bóg się nade mną zmiłuje?
– Tak, Abrahamie. Święty Juda się za ciebie modli.
– A ojciec? Będzie się ojciec za mnie modlił? – zajęczał, a chrząstka podskakiwała mu pod cienką skórą na krtani.
– Będę, będę, Abrahamie! – obiecał Benedykt.
– Dziękuję, ojcze. Ojca Bóg wysłucha, ojciec jest Jego Wykonawcą!
– Boski masarz! – wrzasnął kobiecy głos z sąsiedniej celi. – Święty rzeźnik! Dlaczego nie jesteś z nami? Przelałeś więcej krwi niż my wszyscy razem wzięci!
– Milcz, nieczysta! – krzyknął ojciec Wilibald srogo.
– Może Pan lubi nieczyste mięso – syknęła.
Stała, ocierając się o kraty, naga, młoda i chyba kiedyś bardzo piękna. Łańcuch odchylał jej głowę do tyłu, tłuste włosy opadały na ramiona i spuszczały się w dół po plecach. Miała ciało pokryte wrzodami i bliznami i długie kły.
– Czy jest chora? – zapytał Wieńczysław, patrząc na wrzody.
– Nie. To od ocierania się o kraty. Są srebrne, tylko poszarzały ze starości. Srebro im szkodzi, jednym mniej, innym bardziej – wyjaśnił ojciec Wilibald. – Dajemy im do picia wodę święconą, dzień i noc ktoś się za nich modli. Próbujemy znaleźć jakąś relikwię świętego Kwiryna, wierzymy, że to by nam bardzo pomogło! Modlimy się i mamy nadzieję, że uda nam się kogoś uchronić od potępienia i przywrócić Łasce Bożej!
– Czy już kogokolwiek odzyskaliście? – zapytał Wieńczysław.
Ojciec Wilibald i Benedykt spojrzeli po sobie.
– Jeszcze nie – powiedział Wilibald ze smutkiem. – Ale niektórzy z nich są tutaj już od dawna, długi czas minął, odkąd zostali ugryzieni. Uważamy, że wiele osiągnęliśmy tym, że zapobiegliśmy całkowitemu przeobrażeniu się ich w... to drugie.
– Myślałem, że jak już raz zostali ugryzieni, to już nie ma powrotu?
– Wierzymy, że nadzieja istnieje, dopóki sami nie napiją się krwi.
– A gdy się napiją?
Ojciec Wilibald tylko popatrzył w kierunku ojca Benedykta. Ten spoglądał w bok. Ojciec Wieńczysław zrozumiał. W jednej z klatek ktoś rżał. Z drugiej słychać było strumień moczu, jak spływa po skale. Kobiecy głos dyszał. Łańcuchy tarły o podłoże.

Wycofali się z hali, odprowadzani spojrzeniami i odgłosami, które wbijały się w ich plecy.
Wilibald zaprowadził ich do pomieszczenia, w którym zostawili swoje rzeczy, a Benedykt bez słowa zabrał się do rozpakowywania ogromnego pakunku, który przyciągnął ze sobą. Wieńczysław nie zdziwił się, gdy w środku zobaczył kolczugę, ale tego wieczoru już nic go nie mogło zdziwić. Ojciec Wilibald położył mu rękę na ramieniu.
– Teraz sam ojciec widzi. Niektórzy z nas nie wytrzymują, wypalają się w służbie i odchodzą. Niektórzy wytrzymują... ja się tu zestarzałem i nie wiem, gdzie indziej miałbym pójść. Niektórzy giną... zdarza się. A niektórzy odchodzą do innych zajęć – pokazał w kierunku ojca Benedykta, który zaczynał wkładać na siebie pancerz kolczy.
– Ojciec Benedykt służył tutaj?
– Tak. Był młody, tak jak ojciec teraz. Bardzo gorliwy i pracowity, całkowicie oddany swoim obowiązkom. Byłeś wspaniały, Benedykcie. Byłem z ciebie bardzo zadowolony... w gruncie rzeczy.
– Dziękuję, ojcze Wilibaldzie – krótko odpowiedział Benedykt.
– A jak to się stało, że odszedł ojciec do Wykonawców? – zapytał ojciec Wieńczysław.
Benedykt odwrócił głowę, nie mając zamiaru udzielić odpowiedzi, dlatego Wilibald przejął inicjatywę.
– To smutna opowieść, nie możemy zmuszać ojca Benedykta, żeby o tym mówił. Ja zaspokoję ojca ciekawość.
Westchnął i kręcąc głową ciągnął:
– Gdy ojciec Benedykt służył tutaj jako jeden z naszych braci, przyprowadzono nam podopieczną imieniem Łucja. Świeżo ugryziona, nie minęły nawet trzy dni. Mieliśmy nadzieję, że może dzięki temu uda nam się ją uratować. Łucja była ciężarna, gdy została ugryziona, i w takim stanie nam ją przyprowadzono. Urodziła chłopca i dała mu na imię Bożydar. Nie wiedzieliśmy, czy dziecko jest zarażone, czy nie... w każdym razie rozdzieliliśmy ich. Wszyscy opiekowaliśmy się dzieckiem, przyprowadziliśmy mamkę, która zgodziła się odciągać swoje mleko, byśmy mogli podawać je dziecku, troszczyliśmy się o niego, a w szczególności nasz młody Benedykt. On kochał go szczególnie. Nie wiedzieliśmy, jak dziecko będzie się rozwijać dalej, ale po miesiącu wydawało się, że jest normalne i zdrowe. Również matka nie była taka, jak pozostali. Wyglądała bardzo dobrze, trzymała się twardo i po miesiącu wierzyliśmy mocno, że będzie to pierwsza dusza, którą odzyskamy. Wierzyliśmy, że dobry Bóg zmiłował się nad nią i jej dzieckiem, że usłyszał nasze modlitwy i uczynił cud. Byliśmy bardzo szczęśliwi.
Uśmiechnął się na wspomnienie o tym, a potem wzruszył ramionami.
– Ale ona była smutna i niepocieszona. Rozdzieliliśmy ją z jej dzieckiem. W swojej celi płakała za synem, przyzywała go nocą i zaklinała nas, abyśmy jej dali choćby go zobaczyć albo dotknąć przez kraty. Ojciec Benedykt przynosił go do niej, gdy tylko mógł – to dla niej bardzo wiele znaczyło. W miarę jak się jej polepszało, pozwalaliśmy jej także trzymać go w ramionach. Myśleliśmy, że w ten sposób bez wątpienia odzyska siły, aby całkowicie powrócić do zdrowia. Ale pewnego razu, gdy ojciec Benedykt był z Łucją i Bożydarem, inny z naszych podopiecznych wpadł w szał i rzucił się przez kraty na jednego z naszych braci, który znajdował się w pobliżu. Benedykt pospieszył mu z pomocą i zostawił na chwilę Łucję z Bożydarem samą. Gdy wrócił...
Zrobił przerwę, jakby się zastanawiał, czy w ogóle ma mówić dalej. A potem powiedział:
– Zabiła własnego syna... małe dziecko. Przegryzła mu krtań jak wilczyca, wbiła zęby w delikatną szyjkę, odchylając mu głowę do tyłu, aby łatwiej ssać krew. Podniosła go w górę tak, jakby było to naczynie, z którego pije się wino. Własne dziecko. Gdy udało nam się odciągnąć od niej Benedykta, jej głowa była już nie do poznania, roztrzaskana ciężkim, srebrnym świecznikiem, który był chyba pierwszą rzeczą, jaką Benedykt miał pod ręką. To był przerażający widok, ona z purpurową papką zamiast twarzy, a obok niej jej zagryzione dziecko. Oboje w kałuży krwi, która łączyła ich niczym pępowina. Wtedy ojciec Benedykt opuścił nas i przeszedł do Wykonawców. – Wilibald zakończył tę upiorną opowieść ze smutkiem na twarzy i zagryzł wargę, jakby chciał powstrzymać dalsze słowa.
Benedykt popatrzył krótko na Wilibalda. Wspólnie potwierdzali wzrokiem jakieś tajemnice, których nawet klasztorne mury nie powinny znać. Wieńczysław milczał i tylko czuł pulsowanie w skroniach.
– A zatem przybył ojciec, aby zabić Medanę? – zapytał Benedykta.
– Na to wygląda.
– I teraz idzie ojciec na nią polować?
– Sam ojciec słyszał, że jest blisko. Nie ma sensu czekać, aż odejdzie gdzieś dalej.
– Ale teraz? Po nocy i w deszczu? Nigdy jej ojciec nie znajdzie!
– Ja jestem Wykonawcą Bożego Zamysłu. Mnie Bóg prowadzi.
– Powiedzieli, że... piła krew. Czy ona jest teraz...?
– Wampirem? Na to wygląda.
– I ojciec idzie sam? Na wampira? Nocą?
– Jeśli ja nie pójdę, to kto? I nie jestem sam, Bóg jest ze mną. Czego mam się lękać z takim sojusznikiem?
– Chcę iść z ojcem! – powiedział Wieńczysław ku wielkiemu zdziwieniu zarówno własnemu, jak i Benedykta.
– Nie ma takiej potrzeby. Lepiej się ojciec przysłuży, pozostając tutaj – przekonywał go Benedykt.
– Jak mam wykonywać swoje obowiązki tutaj, skoro nigdy nie widziałem... tego, co im wszystkim grozi, tego, przeciwko czemu walczę! No jak? Czy mogę im pomóc, nie rozumiejąc ich?
– Ma rację – zgodził się ojciec Wilibald.
– Ojcze Wieńczysławie, to niebezpieczne. – Benedykt próbował go zniechęcić.
– Skoro Bóg jest ze mną, czego mam się lękać?

Gdy wyszli w noc, ulewa już ustała i zamieniła się w drobną, monotonną mżawkę. Benedykt parł naprzód, jakby jego pancerz w ogóle nie miał ciężaru. Nie zatrzymywał się, aby szukać śladów. Wieńczysław dreptał za nim, nie wiedząc, czy mieć nadzieje na powodzenie, czy niepowodzenie ich wyprawy.
Każdy stopiony z deszczem szelest, każda kropla, która wpadała do jednej z pobliskich kałuż, wszystko przypominało mu zgrzytanie długich kłów. Za każdym krzakiem czyhała jakaś poczwara, żądna jego krwi i głodna jego duszy. Każda korona drzewa była wejściem do kryjówki przeklętnika. Wieńczysław starał się trzymać jak najbliżej ojca Benedykta.
Po dwóch godzinach schodzenia po śliskim i błotnistym zboczu deszcz w końcu ustał, a ich oczom ukazały się ciemne zarysy domów małej górskiej wioski.

– Dlaczego przyszliśmy tutaj? Czy to jej wioska? – szepnął ojciec Wieńczysław, oświetlając ścieżkę pochodnią.
Przez całą drogę, aż dotąd nie zamienili ani jednego słowa.
– Tak.
– Ojciec już tutaj był? – Wieńczysław odwrócił się zlękniony, próbując wzrokiem przedrzeć się przez ciemności.
– Byłem – potwierdził Benedykt obojętnie.
– Myśli ojciec, że ją tutaj znajdziemy?
– O to niech się już ojciec nie martwi... już ona znalazła nas! – wskazał toporem wątłą sylwetkę, która ledwie się odznaczała przy pniu dzikiego kasztanowca.
Wieńczysław poczuł, jak mu serce bije i trzęsą się kolana. W tym momencie jakoś dziwnie nie mógł postąpić do przodu, a oddech uwiązł mu w gardle. Benedykt machnął toporem w kierunku postaci i powoli ruszył ku niej. Odskoczyła zaledwie na pół kroku od pnia. Ojciec Wieńczysław stał jak skamieniały, niczym posąg do podtrzymywania pochodni.
– Medano...
– Ojcze... – zasyczał cień, a Wieńczysław zobaczył lśniące upiornie oczy.
– Nie było ciężko cię znaleźć – powiedział, a ona jęknęła.
– Jutro wychodzi za mąż – powoli wskazała okna oddalonego o pięćdziesiąt kroków domu.
– To młoda dziewczyna, przyszedł i na to czas... cóż innego miałaby zrobić?
– OBIECAŁA...! – powstrzymała krzyk, który chciał się przebić przez jej piersi jak kopia.
– Wszyscy obiecujemy różne rzeczy, gdy jesteśmy młodzi. Obietnice starzeją się szybciej niż my i wcześniej umierają – mówił powoli, uspokajająco, ale ona tylko potrząsała głową.
– Ja umarłam wcześniej niż moja obietnica. Jestem martwa, a wciąż jeszcze ją kocham!
– Dziewczętom jest przeznaczone kochać chłopców, mieć dzieci, być matkami. Wasza miłość to dziewczęcy kaprys. Ona już jutro będzie kobietą!
– Co ojciec wie o miłości? I o kobietach? – powiedziała z zaledwie odrobiną pogardy w głosie.
– Medano, ona już wybrała. Chce wyjść za mąż.
– Jeśli mnie o to zapytać, ojcze, to nie.
– Co chcesz zrobić?
– Pocałować ją. Po raz ostatni. – Białe kły uchwyciły odblask pochodni.
Ojciec Benedykt trochę rozszerzył nogi, aby lepiej utrzymywać równowagę, i podniósł topór ponad głowę.
– Medano, nie rób tego! Pójdź za mną... odejdź do Boga w spokoju!
– Mam sama wepchnąć głowę pod święty topór? – pytanie zabrzmiało tak, jakby poważnie rozważała ten pomysł.
– A cóż innego byś chciała? Skrzywdzić tę, którą kochasz? Mogłabyś to uczynić?
– Nie mogę... – Podeszła do pnia, objęła go i oparła głowę o korę. – Przeklęta kurwa... zaklinała się przede mną, a oddała się pierwszemu lepszemu mężczyźnie. Powinnam ją stamtąd zabrać, a nie mogę. – Uśmiechnęła się kwaśno. – Czy i ojciec tak się czuł? Wtedy, gdy powinien ojciec zabić, a nie mógł?
Wieńczysław zobaczył, że Benedykt przez chwilę odskoczył jak oblany lodowatą wodą.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział, ale głos zadrżał mu zdradziecko.
Medana skinęła głową na ojca Wieńczysława.
– Jego nie znam. Nie jest uzbrojony i o mało się nie zesra ze strachu. Nie jest Wykonawcą...
– To ojciec Wieńczysław. Od dzisiejszego wieczoru służy w klasztorze.
– Ojciec Wieńczysław... – Wieńczysław drgnął, gdy usłyszał, jak to straszne, spragnione krwi gardło wypowiada jego imię, a Medana mówiła dalej: – Czy ojciec Wieńczysław wie, co tutaj tak popycha ojca Benedykta?
– To nie ma związku ze mną... – chciał jej przerwać, ale ona była szybsza:
– Ma związek, wszystko ma związek z ojcem... od ojca się wszystko zaczęło. Czy ojciec opowiedział mu o matce i dziecku?
– Wie o matce i dziecku.
– Zna całą historię?
Ojciec Benedykt zamilkł.
– Ojcze Wieńczysławie, czy ojciec wie, jak ojciec Benedykt postanowił zostać Wykonawcą?
Wieńczysław chciał odpowiedzieć, że wie, ale po jednym słabowitym “w” głos mu zamarł.
– Czy powiedział ojcu, jak zabił matkę? Tak, powiedział, widzę po jego twarzy, że powiedział. Rozłupał jej głowę jak zgniłe jabłko. Ale nie dlatego odszedł. Nie, nie... – przejechała wzrokiem po ich twarzach: – Aha, teraz do tego doszliśmy. Ojciec o tym nie wiedział? Nie ma się czego wstydzić, to nie grzech zabić upadłego podopiecznego. To takie ludzkie. I chrześcijańskie.
– Moje grzechy są tylko moje i nie mają nic do tego.
Po raz pierwszy ojciec Wieńczysław zobaczył, że coś trafia prosto w serce Benedykta i dźga go do żywego. I nie był szczęśliwy, że właśnie teraz widzi tę słabość, lecz bał się jeszcze bardziej. A Medana mówiła dalej i dalej, głosem oskarżyciela.
– Wszystko to ma związek! Ja mam z tym związek! Każdy ugryziony o dzień drogi od klasztoru ma z tym związek! Nie powiedział ojcu o tym, ojcze Wieńczysławie? Nie powiedział tego ojcu? Nie powiedział, jaka to była kiedyś szczęśliwa okolica, że nikt nocą nie wyłaniał się z mroku? Nie było tu kiedyś spragnionych krwi... nie było w tej okolicy zarazy!
– Medano, przestań...
– Żałuje ojciec? Wstydzi się ojciec? Ile głów musi jeszcze spaść, zanim ojciec odpokutuje? Czy może tym razem ojciec go złapie?
– Spadnie tyle głów, ile powinno. A mnie tylko Bóg może wybaczyć.
– A mnie może ojciec wybaczyć?
– Zgrzeszyłem raz... już więcej nie będę.
– To znaczy moja głowa za ojca grzechy?
– Nie. Twoja głowa za twoje grzechy. Moja dusza za moje.
– Dusza? Co to jest? Mnie powiedzieli, że ja już nie mam swojej! Że wampir wypił ją razem z krwią. Jedyny podówczas wampir w tej okolicy... mały Bożydar!
Wieńczysław błądził wzrokiem od Medany do Benedykta, jakby wątpił, czy dobrze słyszy. Niedowierzanie rysowało się na jego twarzy tak jasno, że Medana głośno się roześmiała.
– Ojciec o tym nie wiedział? Czyżby to wam przemilczeli? Nie powiedzieli, że ojciec Benedykt nie dał spalić ciała Bożydara razem z ciałem jego matki? Tylko prosił, aby pozwolono, by sam je spalił, żeby mógł się z nim pożegnać? Bo on kochał go najbardziej ze wszystkich braci z całego klasztoru i najbardziej się o niego troszczył. Ojciec nie wiedział, że przygotował fałszywy stos na łące, poza murami klasztoru? Powiedział, że na tej łące latem rosną najpiękniejsze kwiaty. I sam wyniósł martwe ciało chłopca, podczas gdy pozostali bracia w klasztorze patrzyli z daleka, jak dym unosi się ponad łąką, i myśleli, że to płonie biedny mały Bożydar. A tymczasem nasz ojciec Benedykt wykopał maleńki, nieoznaczony dół, tu na wiejskim cmentarzu. I pochował ugryzione dziecko w ziemi, bo myślał, że to dziecko jest niewinne, że ma czystą duszę i że należy je pochować tak, jak przystoi. Gdy minął jakiś czas i wieśniacy zaczęli rozpowiadać o upiornym stworzeniu, które nocą pełza po wiosce i zagryza zwierzęta, zaczęli też przeszukiwać cmentarz i znaleźli rozkopaną dziecięcą mogiłę. Dopiero wtedy ojciec Benedykt zrozumiał i wyznał swoje grzechy. Ale było już za późno. Przynajmniej dla mnie! Ugryzł mnie, gdy leżałam na sianie w szopie... ten sam, którego Benedykt kołysał w kolebce i uratował od stosu! I kto jest teraz winien, że ja odchodzę od zmysłów z żądzy krwi?
Jej słowa były ciężkie od bólu i takimi samymi słowami odpowiadał jej ojciec Benedykt.
– Musisz walczyć z pragnieniem! Nie jesteś winna, że zostałaś ugryziona, ale twoim obowiązkiem jest się powstrzymywać!
– Ojciec nie wie, o czym mówi. Ojciec nigdy nie czuł czegoś takiego. Wnętrzności mi płoną. Moja głowa jest ciężka jak kowadło. Przed oczami tańczą mi świetliste punkty, jak płatki śniegu w zamieci, i mogę wyczuć zapach krwi na całe mile. Słyszę jak pulsuje wam w żyłach. Widzę ją przez ubranie, przez skórę, mięso i żyły... I woła mnie.
– I Bóg woła cię tak samo, Medano. Wybierz dobrze, komu chcesz odpowiedzieć!
– Chciałabym, ojcze, ale to trudne... uczyniłam straszne rzeczy...
– Medano, zabiłaś ludzi. Braci z klasztoru.
– Musiałam, potrzebowałam siły... modliłam się do Boga, ale On mi jej nie dał.
– Dziecko, wiesz dlaczego tutaj jestem.
– Wiem, ojcze... płakałam, gdy zobaczyłam ojca po raz pierwszy, gdy nas ojciec rozdzielił. Teraz nie płaczę. Wtedy zabrał mi ojciec wszystko... teraz nie mam już niczego, po czym mogłabym płakać. Nie wiem nawet, czy to, co ojciec przyjechał mi odebrać, w ogóle jest życiem?
– Masz rację. To nie jest życie. Wyzwolę cię od tego przekleństwa.
– Co mam robić? – zapytała cicho.
– Klęknij i pomódl się do Boga.
– Czy pomodli się ojciec ze mną? – Opadła na kolana.
– Ojciec Wieńczysław będzie się z tobą modlił. Ja tylko uczynię to, co powinienem. – Stanął u jej boku.
Wieńczysław zmusił swoje słabowite nogi, by się poruszyły, i podszedł bliżej.
Klęknął przed Medaną. Teraz widział ją wyraźnie: oczy, które prześwietlają na wskroś, przenikają rozum, warstwa po warstwie, dopóki nie pozostanie tylko gołe jądro strachu. Włosy ciemne niczym żałobny kir. Twarz bez krwi, biała jak kości martwych dzieci. Kły, które płaczą za mięsem, błagały o ugryzienie. Jej odzieniem była postrzępiona halka, powyciągana i porwana. Złożyła przed sobą wiotkie ręce, jedwabista skóra ledwie osłaniała jej kości, ale smukłe palce zakończone były długimi, zagiętymi szponami, gotowymi rozszarpać, by zabić.
Ojciec Wieńczysław zaczął się modlić. Ona modliła się z nim. Ojciec Benedykt wyjął buteleczkę z wodą święconą i zaczął zalewać nią ostrze topora, mamrocząc przy tym jakąś swoją modlitwę. Wieńczysław poczuł, jak jego ciało drży ze strachu przed tym stworzeniem, ale widział też, że i ona drży, że się boi, że walczy w sobie z tym, czym się stała. Każdy jej włos zdawał się jeżyć od wewnętrznej walki, która odbijała się również na kontrastowo białej skórze, lśniącej w drżącym świetle pochodni. Napięcie dało się wyczuć także w delikatnej linii jej szyi i nigdy do końca niezagojonej bliźnie od ugryzienia, które zabrało ją światłu i sprzedało jako niewolnicę ciemności. Ojciec Wieńczysław patrzył, jak się męczy, jak kurczowo próbuje okiełznać w sobie zwierzę... ale coś się w niej złamało już dawno i już nie było powrotu, nawet w tej chwili ostatecznego końca.
W tym momencie wargi Medany się rozwarły i lepiej odkryły zęby. Ojciec Wieńczysław zobaczył to i serce w nim zamarło, ale jego ciało nie umiało zareagować, dopóki Medana, szybciej, niż zdołałaby to uczynić istota ludzka, nie rzuciła się na bok, obalając na kolana ojca Benedykta. Wykonawca upadł na plecy, ostre paznokcie wbiły mu się w kolczugę, ale nie zdołały jej przebić. Medana skoczyła na równe nogi, pobiegła w kierunku domu, w którego okno patrzyła. Nieszczęsny ojciec Wieńczysław znalazł się na jej drodze: otworzył usta, by zawezwać imienia Bożego i odepchnąć od siebie demoniczne stworzenie, ale nie zdążył.
Zobaczył tylko lśniące, rozżarzone oczy, które wbijają się w jego twarz, i poczuł lodowaty chłód na szyi. Zanim ogarnęła go całkowita ciemność, zobaczył tylko krótki błysk poświęconej stali topora Wykonawcy.

Księżyc był w pełni, krwawy i ogromny. Równina pod nim, pusta, nieprzenikniona. Tylko tu i ówdzie jakiś suchy, rachityczny pień o wykrzywionych gałęziach sterczał ku niebu niby jakaś przestroga. Przez równinę galopuje koń. Kary. Grzywa splątana, piana wystąpiła mu na pysku, jego pot paruje pośród zimnej nocy. Mięśnie pracują pod lśniącą sierścią, grzbiet się wypręża... pragnie biec szybciej. W jego oczy głęboko wrzyna się strach – on ucieka. Nie odwraca się, dobrze wie, kto go goni i jak bardzo jest blisko. Myśliwy, który w biegu przemierza równinę przed sobą, nie zna ani bólu, ani zmęczenia. Oddech z jego strasznej paszczy jest zimny niczym stal kosy, którą włada Śmierć. Jego sierść też jest czarna, ale nie lśni w świetle księżyca. Tylko jego oczy lśnią jak iskry z pogrzebowego stosu. I zęby. Stworzone, by szarpać skórę, ćwiartować mięso i łamać kości. Goni karego poprzez noc, szeroko rozwiera nozdrza, aby wdychać woń strachu i przerażenia swojej ofiary. Jego uszy ściśle przylegają do czaszki, łapy zagrabiają przestrzeń, zęby lśnią... koń pragnie być szybszy, ale nie może. Jego nogi są ciężkie, kopyta zapadają się w miękkiej ziemi, jest powolny, jakby biegł w smole. Wilk jest za nim. Czarny, głodny, ogromny... demon w wilczej skórze.
Koń rży, potrząsa grzywą... kwiczy... Wilk rzuca mu się na szyję... szczęki się zwierają... poczuj jak kły wbijają się w krtań... poczuj, już wiesz jak to jest... poczuj jak umierasz... poczuj jak zabijasz... poczuj jak krew cieknie z gardła... czyja to krew? Twoja? Cudza? Jesteś koniem czy wilkiem? Księżyc jest krwawy i ogromny. Upadasz, upadasz...

Obudził się przy świetle świecy. Wokół niego był półmrok, pomieszczenie bez okien, nie widział dobrze ścian, nikły w mroku. Obok niego były znane postaci: ojciec Wilibald i ojciec Benedykt. Wilibald się modlił, a Benedykt milczał z nachmurzonym obliczem tak, jak zwykle.
– Co...co się stało? – zapytał ojciec Wieńczysław, odczuwając jakąś słabość w swoim głosie.
Wilibald dalej cicho mamrotał modlitwy, ale na chwilę przerwał, zacisnąwszy wargi. Benedykt podszedł do Wieńczysława i ujął go za rękę. W drugiej ręce trzymał topór. Jego uścisk był mocny.
– Zabiliśmy ją. Był ojciec bardzo dzielny, ojcze Wieńczysławie. Bez ojca by mi się nie udało – powiedział Benedykt z odczuwalnym smutkiem w głosie.
– A...a ja...? To znaczy, co się...? – Ojciec Wieńczysław zrozumiał, że coś jest nie tak.
Coś wisiało w powietrzu i przyciskało go ze wszystkich stron jak ciężki kamienny pancerz.
– Wszyscy będziemy się za ojca modlić – powiedział ojciec Wilibald, zakończywszy modlitwę.
– Musi być ojciec silny... nie tracić wiary... nie tracić nadziei... – szepnął ojciec Benedykt, uśmiechając się smutno.
– A...ale...
Benedykt i Wilibald wstali i wyszli. Z głośnym brzękiem zatrzasnęli za sobą srebrne kraty. Wieńczysław spróbował wstać z podłogi pomieszczenia, w którym leżał.
Za nim po podłodze brzęczał łańcuch.



Dodano: 2009-10-02 17:18:20
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS