NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Kres, Feliks, W. - "Grombelardzka legenda", część 1 (nowa edycja)
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Księga Całości
Data wydania: Sierpień 2009
ISBN: 978-83-7480-136-2
Format: 135×205mm
Cena: 35,00 zł
Tom cyklu: 3



Kres, Feliks, W. - "Grombelardzka legenda", część 1 #3

Rozdział 3

Do przełęczy Hogrog, przez którą wiódł szlak do Krzywych Skał, dotarli późnym wieczorem. Rozłożyli biwak na skraju wątłego lasku; w okolicy rosło sporo takich nędznych kęp. Żołnierze sprawnie sporządzili z patyków i wojskowych płaszczy trzy małe namioty; w każdym, z niejakim trudem, położyć się mogło dwóch ludzi. Armektańska łuczniczka też potrafiła zbudować taki namiot... lecz miała tylko jeden płaszcz. Z przykrością pomyślała, że w tym kraju nic nigdy jej się nie udało. Miała teraz pytać swoich, oddanych na krótko pod komendę legionistów, z którego namiotu wyjdzie na wartę pierwszy żołnierz, żeby mogła zająć jego miejsce...
– Wasza godność – rzekł stary dziesiętnik, podchodząc.
Małe i drobne sprawy wyzwalają czasem bardzo silne uczucia; przełknęła ślinę i niemal z rozrzewnieniem wzięła do ręki wojskową pelerynę. Ten stary wojak niósł w swym żołnierskim worku zapasowy płaszcz dla niej; aż z Badoru targał zupełnie zbędny mu przedmiot, bo wiedział, że ona zapomni. I będzie musiała spać – kobieta i oficer – z mężczyznami-legionistami, co w Grombelardzie nie było czymś zwyczajnym.
– Dziękuję, Barg – powiedziała.
Żołnierze ze słabo skrywaną ciekawością patrzyli, jak dowódczyni stawia swój namiot. Zrobiliby to za nią, na rozkaz. Ale była armektańską łuczniczką w gronie grombelardzkich kuszników... W garnizonie przekonali się już, że i ona, i pozostałe dziewczyny znakomicie strzelają z łuków. Lecz teraz byli w górach i przyszła kolej na prace obozowe.
Przygotowała sobie schronienie na noc równie sprawnie jak oni. I zyskała mały kęs uznania.
Barg wyznaczył kolejność wart. Potem rozpalono maleńkie ognisko z wilgotnego chrustu; ci ludzie podpaliliby nawet wodę, gdyby nic innego do palenia nie było... Lecz słyszała o górach tyle złego, że zdziwiła ją podobna niefrasobliwość. Ogień, w starannie wybranym miejscu, mógł być niewidoczny, ale zapach dymu rozchodził się z pewnością na milę albo dalej. Zastanawiała się nad tym, dołączając do kręgu posilających się przy ognisku podkomendnych.
Barg, jak się zdawało, potrafił czytać w myślach.
– Jeszcze niedawno palenie ognia na biwaku było nie do pomyślenia. Ale odkąd zrobiliśmy obławę, zbóje siedzą cicho. Jeszcze przez miesiąc, albo i dwa miesiące, będzie tutaj spokój.
– Mimo wszystko, ostrożność chyba nie zaszkodzi?
– Zaraz każę to zgasić, tylko powiedz, pani.
– Nie. Jesteś bardzo doświadczony, na pewno jest tak, jak mówisz. Trzeba słuchać rad starych żołnierzy.
Pochlebiła mu, podnosząc jego doświadczenie w obecności pozostałych legionistów. Odpiął miecz i położył przy nodze. Uśmiechnął się do młodziutkiej dowódczyni.
– Jak to jest w Armekcie, wasza godność? – zapytał. – Z kim walczycie? Żołnierze rozmawiali z twoimi legionistkami, i ja też. Ale legionistki zmyślają, wiadomo, jak to żołnierze i żołnierki między sobą... Jak jest u was naprawdę?
Skupieni przy ognisku kusznicy nadstawili uszu.
– Lekka służba – powiedziała. – U was... nie wiem, bo pierwszy raz posłano mnie w góry, ale chyba cięższa, z tego co widziałam i słyszałam. Nie mamy rozbójników.
– Mówi się o Jeźdźcach Równin.
– Jeźdźcy są jak wiatr. – Machnęła ręką i zaśmiała się. – Dzisiaj tu, jutro tam... Po prostu jeżdżą, byli na Równinach zawsze i nikt nie chce, żeby ich nie było, bo to... – Nie wiedziała, jak wytłumaczyć. – No, oni byli zawsze, jak Armekt. Ale rzadko zrobią coś naprawdę złego, że spalą dom albo kogoś zabiją. Polują w lasach, chociaż im nie wolno, dla mięsa i dla futer. Chłopi dają im jedzenie, trochę z dobrej woli, trochę z musu, ale Jeźdźcy często pomagają: narąbią drew, postawią szopę albo drewutnię, bo nie chcą mieć wszędzie wrogów. Tacy to rozbójnicy. Czasem nawet pomagają legionistom.
– Jak to?
– No, bo najlepiej znają Równiny. Wszystkie strumienie i rzeki, wszystkie przeprawy i brody. Kiedyś, gdy spod szubienicy w Sar Soa uciekli prawdziwi bandyci, Jeźdźcy pokazali nam ich kryjówkę. Bo nie chcieli, żeby uczynki tych ludzi poszły na ich ra­chunek.
Barg pokręcił głową z niedowierzaniem, ale zaraz zmarszczył brwi.
– U nas też się zdarzało – powiedział. – Słyszałem, jak gadali, że w Grombie do garnizonu ktoś przywiózł kiedyś popaprańca, co wyrżnął swoją rodzinę, ­wszystkie dzieciaki. Nikt go nie mógł złapać, aż przywiózł go ktoś od Kragdoba, tak mówili.
– Od tego... Króla Gór? A widzisz.
Postawiony na ogniu maleńki kociołek zaczął wydawać bulgoczące odgłosy. Już wcześniej wsypano do wody trochę sproszkowanego mięsa i teraz każdy z żołnierzy mógł wypić dwa łyki gorącego wywaru. Napiła się i podsetniczka.
– Po co to? – zapytała, trochę ubawiona. – Ładnie pachnie i dobre, ale po co?
Barg najpierw nie zrozumiał.
– A... że tak mało? – domyślił się po chwili. – Dzisiaj, pani, nie pada, ale jeszcze może zacząć. Tutaj zawsze wszystko jest mokre, każdy śpi w mokrym. Taki łyk to niby niewiele, ale jednak rozgrzewa jak gorzałka, a wcale nie idzie do głowy. Jeśli tylko można, to każdy chce się napić zupy. Chociaż parę łyków.
Skinęła głową.
– To co wy robicie w tym Armekcie? – zagadnął, odstawiając opróżnione naczynie na bok.
– To samo co i wy, kiedy nie jesteście na patrolu w górach. Pilnujemy porządku w miastach i na traktach.
– My też pilnujemy traktu – wtrącił jeden z żoł­nierzy.
– Tak, ale w Armekcie mamy wiele dróg, bardzo dobrych – wytłumaczyła. – Takich, po których można jeździć nawet w największym deszczu, utwardzonych.
– Dużo dróg? Znaczy: utwardzonych? – Żołnierz nie uwierzył, bo w całym swoim życiu widział tylko jedną przyzwoitą górską ścieżkę, łączącą miasta Grombelardu; ścieżkę, nazywaną szumnie traktem.
Zaśmiała się i wzruszyła ramionami, bo niewiele wiedziała o budowie dróg. Były zawsze. I prawie wszędzie, bo wiodły do wszystkich wielkich miast Armektu.
– No, ale mamy jeszcze wojnę, prawdziwą wojnę – powiedziała. – Na Północnej Granicy, tam gdzie Szerer styka się z Alerem. Tam trzymamy stanice. Wiecie, co to jest Aler?
Legioniści popatrzyli po sobie. Coś słyszeli.
– Kraj za Armektem – powiedział jeden, widać najbardziej rozgarnięty i bywały. – Alem słyszał, że tak samo nazywa się coś takiego jak nasza Szerń, tylko wrogie. Była kiedyś wielka wojna Szerni i Aleru.
– Bardzo dobrze – pochwaliła. – Na Północnej Granicy Szerer styka się z Alerem, a Pasma Szerni ze Wstęgami Aleru. Legia Armektańska na północy bije się z tym wszystkim, co przychodzi zza granicy. To nie są ludzie ani koty, tylko stwory... Nigdy ich nie widziałam, nie byłam tam – przyznała.
– Nasz komendant był – powiedział Barg.
– Tak, bo każdy oficer legii, obojętne z jakiej prowincji, żeby dalej awansować od setnika w górę, musi odbyć służbę na Północnej Granicy.
– Nasz komendant tam był? I widział tych... znaczy, te stwory? – dopytywał się jeden z żołnierzy.
– Co ty, głupi, nie wiedziałeś? – obruszył się inny.
– Nie wiedział żem. Niby skąd...?
– Bo każdy wie.
– A u was? – zapytała Karenira. – Jestem tutaj już długo, ale nie wytknęłam nosa z garnizonu. Tylko strzelanie i strzelanie, nadsetnik bardzo goni.
Wszyscy uśmiechnęli się, bo każdy wiedział, że to prawda. Komendant Argen nikomu nie pozwalał na zbijanie bąków, nie pobłażał, był wymagający wobec swoich oficerów, ci zaś, chcąc nie chcąc, wobec swoich żołnierzy.
– Ciągle słyszę o jakiejś obławie – dodała podsetniczka. – Że obława, że...
Nie bardzo chciała się przyznać, iż wstyd jej było wypytywać o to innych podsetników, którzy zresztą patrzyli na nią jak na intruza – Armektankę, zadzierającą nosa, szkolącą ich żołnierzy w sztuce, której oni sami nauczyć nie potrafili.
– Była obława – rzekł Barg. – Poprzedni komendant Legii Grombelardzkiej, całej legii, ten z Grombu, ten co był bardzo krótko, chciał się wykazać... Tak mówią. Przyszedł i zarządził obławę. Wszyscy byli przeciwni, wszyscy komendanci garnizonów, nasz też. No bo, jeżeli na trakcie i w miastach spokój, albo prawie spokój, to czego szukać po górach? Zbóje tłuką się między sobą, to i dobrze. Ale były takie racje, że spokój jest tylko dlatego, że zbóje zapuszczają się na niziny, a w górach wszyscy się okupują Kragdobowi. Kupcy, co wiozą towar, a w miastach kramarze, nawet byle szewc albo krawiec... Może to i prawda. Jak było, tak było, ale poszła w góry obława. Myśmy też poszli. – Skinął głową do swoich żołnierzy, a trzech odpowiedziało mu tym samym. – Co żołnierza było w górach, pani, to aż dziw. Ale nie szło od samego początku – przyznał. – Niby tajemnica była o tej obławie, ale wszyscy w garnizonie wiedzieli. A Kragdob to chyba nawet wiedział wcześniej niż my wszyscy... Tam, gdzie szliśmy, to albo nikogo nie było, albo czekali przygotowani w takiej sile, żeśmy zmykali na łeb, na szyję, taka prawda... A najbardziej brakowało łuczników – powiedział i widać było, że nie po to, by zrobić jej przyjemność. – Ja, pani, nie umiem strzelać z łuku, ale wiem, co to za broń, wiedziałem nawet zanim przyszłaś do Badoru. Kusza. O! – Poklepał masywny samostrzał, położony w zasięgu ręki. – To, pani, machina niechybna i bije tak daleko, że żaden łuk nie wyrówna. Zwykle w górach, pani, łatwiej dojrzeć kogoś niż go złapać, no bo jak idzie taki krętym szlakiem, jeszcze po trudnym stoku, to ile czasu musiałby czekać, żeby do niego dojść? Ale kusza, pani, ciężka kusza, jak się dobrze przyłożysz, to na sześćset kroków trafisz smroda w sam krzyż i na nic wtedy kolczuga! Ale to nie może być tak jak my wtedy: bitwy, zasadzki, ucieczki a pościgi... Myśmy raz obsadzili taki wąwóz niedaleko Egdorbu. – Wskazał gdzieś na wschód. – Wyszli nam pod nosy jak po sznurku, pani, a my żeśmy tak strasznie pokpili... Czy to był jakiś kamień, co uciekł komuś spod nóg, czy ktoś nie wytrzymał i za wcześnie posłał im bełt... Nikt już nie wie, ale zbóje zawrócili i zaczęli zmykać. Posłaliśmy im wszystko, cośmy mieli, ale potem, pani... Gdyby weszli głębiej do wąwozu, byłoby więcej czasu. Mocnej kuszy nie napniesz tak jak łuku, bo to trzeba lewara albo korby, nawet te lekkie, nic nie warte, hakowe ze strzemieniem... trzeba czasu! Twoje łuczniczki, pani, wszystkich by ich wytłukły, co do ostatniego! A my żeśmy kręcili korbami naszych kusz.
Potrząsnął głową.
– I wyszło podczas całej tej obławy, że kusza rzecz najlepsza w górach – zakończył – ale trochę łuczników też by się przydało. Żeby osłonili kuszników, kiedy ci napinają cięciwy i kładą bełty, albo nie dali żyć zbójom, którzy już uciekają.
– Niewiele was nauczyłam – powiedziała.
– Ci nowi, z tego klina, co złożyli go z nowego poboru, to już całkiem dobrze strzelają – zaoponował ­dziesiętnik. – A ja, pani, będę już umiał poprowadzić dziesiątkę, gdzie jedna trójka będzie łuczników. Wiem, co takim potrzebne i jak ich postawić. To się przyda.
– Może – nie chciała mówić, że w Armekcie klin łuczników strzelających „jak ci nowi z nowego poboru” ubrano by w kirysy i przesunięto do formacji toporników. – Lepsze to niż nic.
– Oni się douczą. Potrafią już tyle, żeby dalej ćwiczyć. Nawet bez ciebie, pani.
To akurat było zgodne z prawdą. Wytrwałe ćwiczenia rzeczywiście mogły przemienić tych żółtodziobów w zupełnie niezłych strzelców. Lecz wątpiła, by ktoś w Badorze poważnie myślał o dalszym szkoleniu.
Ognisko zgasło. Rozmawiali dalej w ciemnościach – wprawdzie nie tak głębokich jak zwykle w Grombelardzie, bo dzień był bardzo pogodny.
– Dlaczego... no, łuczniczki? – zapytał Barg. – Nie bierz tego do siebie, pani. Ja wiem, że w Armekcie dziewczyny idą do legii. U nas też czasami... ale rzadko i najczęściej do służby miejskiej, czasem tylko trafi się jakaś... Ale u was łuczniczek pełno. I najlepsze. Mówi się, że łuczniczki lepsze od łuczników.
Legioniści patrzyli pytająco.
– Nie tak wiele ich, jak tu myślicie. Ale są, bo w Armekcie bierzemy pod uwagę tylko to, czy żołnierz się nadaje – wyjaśniła. – U nas w każdej wiosce dzieciak uczy się trzymać łuk, tak było zawsze. Każdy może się zgłosić, gdy legia ogłasza pobór. Ale co może pokazać dziewczyna? Siłę? Silniejsza będzie od chłopaków, będzie machać toporem? Wytrzymalsza? Nikt, kto trafi w tarczę, nie strąci jej włócznią z konia, jeśli pójdzie do jazdy? Naprawdę rzadko która. I przyjmują do wojska tylko takie, które, chociaż słabsze, jednak się nadają.
– To znaczy: strzelają z łuku tak jak nikt? Że już nawet mogą być słabe, bo za takie strzelanie je przyjmą?
– To znaczy, że strzelają z łuku tak jak nikt – powtórzyła jak echo. – Mogą nawet być słabe, a i tak je przyjmą.
– I ciebie tak, pani, przyjęli?
Zaśmiała się.
– Jeżdżę konno. Mój ojciec kochał konie. Jeździłam konno jak nikt, od razu zostałam kurierką dowódcy garnizonu. Do łuczniczek przeszłam później, gdy już awansowałam. Ale nigdy nie byłam najlepsza.
– Ale... przecież bardzo dobrze strzelasz z łuku, pani?
– Ach, popisać się? – zapytała.
Sięgnęła po łuk, nałożyła strzałę i nie wstając, wypuściła w mrok. Stuknął grot...
– Drugie drzewko, to ze złamaną gałęzią – powiedziała. – Jest bliziutko.
Żołnierze spojrzeli po sobie; drzewka wcale nie było widać. Jeden wstał pospiesznie – i zaraz wrócił, z nietęgą miną niosąc w ręku strzałę.
– Tak, pani – powiedział. – Pod samą gałęzią... Musiał żem macać, żeby znaleźć!
– Wcale nie strzelam wyjątkowo dobrze, bo niektóre z moich dziewczyn są lepsze, a to drzewko stoi blis­ko – powiedziała. – Ale mam oczy, których bym na żadne nie zamieniła. Widzę w nocy jak kot, jestem... nocną łuczniczką. – Znowu się zaśmiała.
– Jak się zrobi widno – rzekł rozochocony dziesiętnik – to ja też się popiszę przed tobą, wasza godność! Ja mam stare oczy i w ciemności mało co widzą... Ale w dzień wybierzemy najdalsze drzewko, najdalsze, jakie tylko będzie widać. I zobaczymy, czy trafię!



Dodano: 2009-08-11 18:18:18
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS