NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Diaczenko, Marina i Siergiej - "Miedziany Król"
Wydawnictwo: Solaris
Tytuł oryginału: Медный Король
Tłumaczenie: Iwona Czapla
Data wydania: Lipiec 2009
ISBN: 978-83-7590-012-5
Oprawa: miękka
Format: 130 x 200 mm
Liczba stron: 580
Cena: 45,90 zł



Diaczenko, Marina i Siergiej - "Miedziany król"

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Wczesnym wieczorem żaglowiec „Skrzydlak” wpłynął na przybrzeżne wody portu Mirtie i stanął na redzie w oczekiwaniu na odprawę celną. Cała załoga i pasażerowie wyszli na pokład – nie tylko dlatego, że wymagały tego przepisy obowiązujące w Mirtie, ale także po to, żeby popatrzeć na Latające Miasto.
„Skrzydlak” przechylił się i woda z pokładu strumyczkami pociekła do morza. Stłoczony przy lewej burcie tłum gotowy był podążyć za wodą – ludzie wykrzykiwali w zachwycie, napierali na barierkę, co rusz jeden drugiemu wskazywał palcami osobliwości; dwie korpulentne damy, które przez całą podróż nie wychodziły z kajuty, chciwie wpatrywały się w rozpościerające się przed nimi cudo. Średnio zamożna rodzina złożona z matki, ojca i czterech synów, dalej kupiec z parą pomocników, rzemieślnicy sztuki, którzy postanowili spróbować szczęścia na służbie u Złotych oraz pozostali wędrowcy wszelkich stanów, podróżujący i w kajutach, i w ładowni, wiele nocy śpiący w hamakach lub dręczeni bezsennością na zleżałych pierzynach, patrzyli teraz na miasto swoich marzeń; cel podróży, i wielu z nich widok ten zapierał dech w piersiach.
Latające Miasto unosiło się, nie dotykając zupełnie ziemi. Delikatna mgiełka otaczała port i jego najbliższe rejony. Nad nimi rozpostarły się wdzięcznie wygięte turkusowe i różowe łuki mostów oraz cienkie ściany portowych budynków. Ażurowe budowle wieńczyły oślepiająco białe wieżyczki, a delikatne iglice, niczym palce, wodziły po cienkiej warstwie obłoków nad miastem. Tysiące ludzi stało na redzie, oczarowanych widowiskiem, jak gdyby w ostatniej chwili dopadło ich zwątpienie: czy aby na pewno są godni, niemal porośnięci muszelkami, wejść do złotego portu Mirtie?
Marynarze wspinali się wyżej, chcąc więcej zobaczyć. Prawie wszyscy oni bywali tu już wcześniej, ale tylko niektórym, najstarszym, udało się zachować ostentacyjnie obojętny wyraz twarzy: że niby to widywali rzeczy bardziej godne uwagi. Powietrze odrobinę drgało nad morzem i przez to wydawało się, że złote miasto już, już rozpłynie się we mgle – ale ono nie znikało, wprost przeciwnie, stawało się bardziej wyraziste w miarę, jak słońce zniżało się i wydłużały cienie.
Podpłynęła wielka łódź ze strażnikami i celnikami. Pierwszy na pokład wszedł człowiek w skórzanym hełmie, w lekkiej zbroi z herbem Mirtie, z ogromną papierową księgą pod pachą.
– Służba celna Mirtie wita was, morscy wędrowcy – przemówił wyniośle, przenosząc bystre spojrzenie z oblicza na oblicze. – Kapitanie!
Kapitan wystąpił naprzód krokiem pełnym godności i dostojeństwa. W związku z przybyciem zmienił zatłuszczoną, wytartą w wielu miejscach skórzaną koszulę na błękitny mundur z guzikami z polerowanej kości.
– Przygotujcie do kontroli pasażerów, załogę oraz ładunek. Czy wszyscy nowo przybyli zapoznali się z przepisami pobytu w Mirtie?
Rzemieślnicy przestępowali z nogi na nogę. Mieli zamiar naruszyć prawa Mirtie – niewiele, tylko tak troszeczkę. Kiedy już znajdą stabilną pracę, zapłacą cały podatek i staną się godnymi obywatelami złotego miasta, ale na początku...
– Macie dokumenty na dzieci? – Człowiek w hełmie zatrzymał się przed zbitą w ciasny krąg rodzinką. – Pokażcie, proszę. Tak... Dobrze. Co wieziecie?
Tymczasem strażnicy i celnicy, razem ośmiu mężczyzn, rozeszli się po całym okręcie: jeden zszedł do ładowni, inny zaglądał do beczek i przetrząsał tobołki na pokładzie, a jeszcze inny przepadł, nie wiadomo gdzie i nagle pojawił się nie wiadomo skąd. Pasażerowie spoglądali na nich z trwożnym zachwytem: celnicy byli obywatelami Mirtie, smagli, o wystających kościach policzkowych, z krótko ostrzyżonymi złocistymi włosami.
– Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem… – Celnik liczył pasażerów. – A to co? Kapitanie!
Kapitan doskoczył i stanął obok. Celnik zwrócił się do niego, a na jego twarzy malowało się zdziwienie połączone z obrzydzeniem:
– Znacie prawa Mirtie? Co to jest, pytam was kapitanie?
Przed nim, na uboczu, z dala od innych pasażerów stał około piętnastoletni chłopak, drobny, czarnowłosy, o dużych uszach. Z zakłopotaniem zerkał to na celnika, to na cudowne miasto za jego plecami. Na wpół dziecinną i prostą twarz odróżniała ledwie dająca się wychwycić inność: zbyt ciemne oczy, wydatne łuki brwiowe, zanadto ostry podbródek, całkowicie biała skóra i wklęsłe policzki, chociaż chłopiec nie wydawał się ani głodny, ani zaniedbany.
– To... – wydusił kapitan. – To... gdzie twój pan?
Przybiegł dobrze ubrany, wysoki człowiek z białym piórem za uchem – znakiem profesji kopisty.
– Proszę o wybaczenie, pokazywałem... okazywałem w kajucie mienie, tam są księgi, papier, przybory do pisania...
Celnik gestem nakazał mu milczenie.
– Co to jest? – Jego długi palec niemal dotknął białej twarzy chłopczyka.
– To mój niewolnik. – Pisarz przełknął głośno ślinę. – A... co?
– Czy jest panu wiadome, że Heksom i ich odrodzeńcom nie wolno zstępować na ziemię Mirtie? A tobie – celnik ostro zwrócił się do kapitana – tobie to już powinno być wiadome na pewno!
Kapitan pobladł:
– Heks? Nie wiedziałem, że on jest Heksem. On...
– Nie, nie – zaprotestował piskliwie skryba. – Chłopak jest w niewoli u mojej rodziny prawie osiem lat... Od dzieciństwa... On nie może być Heksem, mam dokument zakupu, tam jest napisane: „pochodzi z Leśnych Dziedzin”!
Pasażerowie i załoga nadstawili uszu, zaczęli podchodzić bliżej. Zanosiło się na skandal; rzemieślnicy spoglądali po sobie, marynarze marszczyli brwi, pozostali jawnie okazywali ciekawość, stęsknieni rozrywki po długiej, monotonnej podróży.
Nie słuchając skryby, celnik obrócił się do kapitana ponownie:
– Statek nie zawinie do portu, dopóki na pokładzie znajduje się Heks.
Pasażerowie zaszemrali. Przekazywali słowa celnika dalej tym, którzy nie dosłyszeli. Błacha rozrywka mogła nagle przekształcić się w poważne kłopoty dotyczące wszystkich.
– Proszę o wybaczenie... – Kapitan poczerwieniał; wcale nie był tak doświadczonym wilkiem morskim, za jakiego chciał uchodzić. I jeśli potrafił stawić czoła burzy na otwartym morzu, to nieporozumienie z urzędem celnym Mirtie było dla niego stokroć niebezpieczniejsze.
– Albo zawracacie i odpływacie – celnik zawiesił głos. – Albo opłacacie postój na redzie – cztery tysiące monet za godzinę. Ej, wy, skończyliście?
Jego pomocnicy znowu pokazali się na pokładzie i po kolei zapisali coś w przyniesionej księdze. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, celnik spojrzał na słońce:
– Czas kontroli minął, od teraz zaczyna się czas postoju. Zapłaćcie, kapitanie, a potem możecie podać do sądu pasażera, który przytargał na pokład półkrwiaka... Jeśli wam się uda, oczywiście, wycisnąć z niego chociaż miedziaka. – Celnik skrzywił się w złośliwym uśmiechu. – Tak więc zawracacie?
– Nie możemy! – krzyknął ktoś z tłumu pasażerów. – To... to niesłychane! Zapłaciłem za bilet!
– Wszyscy zapłaciliśmy! – płaczliwym głosem podchwyciła korpulentna dama. – Oczekują na nas z siostrą... dzisiaj w porcie... W imię Imperatora, nie możemy odpłynąć!
Celnik spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Kupiec, stojący obok, odezwał się do damy półgłosem:
– Na Imperatora tutaj lepiej się nie zaklinaj.
– My nie możemy odpłynąć! – mówił rwącym się, głuchym głosem kapitan, tak poraziło go nieoczekiwane nieszczęście, które wydarzyło się na samym końcu podróży. – Kończą nam się... zapasy słodkiej wody.
– Nie chcę skazywać was na brak wody. – Celnik skierował się na schody, po których schodzili już jego podwładni. – Mam dla was prostą radę: wyrzućcie Heksa za burtę i wpływacie do portu.
Chłopiec stał jak uprzednio na uboczu, z dala od wszystkich. Niejasne było, czy rozumie on, czy nie, co jest powodem całego zamieszania. Nie wyglądało na to, żeby peszyły go spojrzenia – złe, jawnie wrogie, niekiedy emanujące obrzydzeniem.
– Ile można czekać! – krzyknęła dama o pełnej sylwetce. – Wyrzućcie go za burtę, w rzeczy samej! Przecież widzicie, że innego wyjścia nie ma, inaczej nas nie wpuszczą!
Skryba wystąpił przed tłum. Wargi mu drżały.
– Ludzie, rozumiem wasze oburzenie... Ja sam nie wiedziałem... ale, szanowni państwo, to przecież moja własność... Chłopak jest narzędziem mojej pracy, bardzo cennym, ważnym... Jest źródłem moich dochodów! Bardzo dużo kosztuje, kto mi wynagrodzi taką stratę?!
– A kto mi wynagrodzi postój na redzie?! – ryknął kapitan.
– Postawiłeś nas wszystkich skrybo w okropnym położeniu – zauważył kupiec. – Kto jest winien, jeśli nie twoje niedbalstwo? Wszystkim jest wiadome, że Heksów i ich półkrwiaków nie wpuszczają do Mirtie!
– Zaczekajcie… – Kopista rzucił się za celnikiem, gotów był chwycić go za rękaw, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. – Zaczekajcie... Mogę zapłacić grzywnę. Przecież jesteśmy ludźmi, dogadajmy się... Odpłynę z nim jeszcze dzisiaj, tylko przesiądę się na inny statek!
– Ani stopą… – Celnik chwycił się za linę, do której przymocowane były schody. – Heks nie skala Mirtie ani oddechem, ani dotykiem, ani obrzydliwym wyodrębnieniem swoim. Wyrzucajcie za burtę albo statek nie przepłynie.
Pasażerowie mówili jeden przez drugiego i, zdawało się, że już nikt nie słyszy nikogo.
– Ale co ja mam zrobić? – Skryba zagryzał wargi. – To... moje główne mienie... ten niewolnik! On... on ma niebywałą pamięć do liter i znaków, przepisuje księgi z niewiarygodną szybkością, bez niego popadnę w nędzę!
– Wasza sprawa. – Celnik postawił nogę na stopniu. – Ej, kapitanie, minuta do namysłu.
– Ale o czym tu myśleć! – krzyknął starszy z rzemieślników, brodaty jubiler. – Mam kontrakt w Mirtie, kto za mnie zapłaci karę umowną?!
– A może by tak łódka – mamrotał blady jak ściana kopista. – Może by tak spuścić łódkę... Chłopak przepisuje jedną książkę w trzy noce!
– Przyjdzie ci samemu się potrudzić – powiedział jubiler i splunął za burtę. – Ręce ci nie odpadną!
Kapitan zacisnąwszy zęby, szedł po pokładzie, przechodząc stanowczym krokiem przez liny i porozrzucane przez kogoś tobołki – kroczył ku chłopczykowi.
Ten się cofnął.
– Dobrze pływasz? – zapytał ponuro kapitan.
Chłopczyk milczał, cały czas się cofając. Kapitan schwycił go za kołnierz bluzy. Chłopczyk wywinął się z nieoczekiwaną zręcznością i rzucił się do ucieczki wzdłuż prawej burty.
Nadbiegli marynarze i pasażerowie. Dziesięć rąk jednocześnie wczepiło się w kurtkę i spodnie z wypranego płótna, ale chłopczyk, zwinny niczym węgorz, wyrwał się ponownie. Jednak ponownie go dopadli i zbili z nóg.
– Nie ogłuszajcie! – wykrzykiwał pisarczyk. – Wtedy może jeszcze wypłynie! Księgi moje jeszcze i do połowy... A i zadatek...
Usiadł na skręconej linie i kiwając się z rozpaczy złapał się za głowę. Pióro za uchem, oznaka jego profesji, oklapło.
Wijące się ciało chłopca wspólnymi siłami przerzucili przez burtę. Dzieciak poleciał w dół, młócąc w powietrzu rękami i nogami, i plusnął w wodę, aż bryzgi uderzyły w burtę żaglowca „Skrzydlaka”.
Celnik, obserwujący całe zajście z pokładu, kiwnął głową:
– Wpływajcie do portu. Możecie cumować.

***

Zanurzył się z głową. Woda uderzyła go po uszach, na jedną chwilę ból sparaliżował jego ruchy, ale jednak wypłynął, zaczerpnął powietrza w płuca i potrząsnął głową. Ból momentalnie przeszedł, tak jak się pojawił. Obok, bardzo blisko niego, widniała mokra burta „Skrzydlaka” – błyszcząca i czarna nad wodą, a pod wodą – bura, włochata, gdzieniegdzie porośnięta muszelkami. Woda okazała się prawie tak samo przezroczysta jak powietrze i Razwijar widział całe cielsko „Skrzydlaka” do samego kila.
Rozwinięto żagle. Załopotały na wietrze – zielono-czerwone płachty, niczym kwiaty Fier, portu z którego okręt pochodził. Zapieniła się woda przy burcie, a sama burta powoli ruszyła, przepływając obok chłopca. Za rufą „Skrzydlaka” burzył się wysoki biały bałwan – Razwijar rzucił się w bok – jeśli tam trafi w tę kipiel, natychmiast wciągnie go i zakręci, zostawi pod wodą na zawsze.
„Skrzydlak” oddalał się powoli. Przed momentem okręt zasłaniał cały świat, z każdą chwilą jednak jego sylwetka zmniejszała się i przed Razwijarem znowu odkryło się miasto; wysokie, szybujące w obłokach. Mirtie pozwalało patrzeć na siebie i kapitanowi na mostku i porzuconemu Heksowi, dryfującemu pośrodku morza. Chociaż wcześniej Razwijarowi nikt nie powiedział, że jest on Heksem.
Słońce zachodziło. Mówiono, że patrzeć na Mirtie można w południe, o świcie, o zmierzchu, nocą – za każdym razem będzie to nowe, inne miasto. Tak było i teraz; turkusowe łuki stały się błękitne, a różowe – opalowożółte. Białe baszty zabarwiły się złotem. Iglice trzymały na ostrzach obłoki, jakby przygważdżając je do nieba.
Morze było spokojne. Niewielka fala to podnosiła Razwijara, to opuszczała. Tam, gdzie przeszedł „Skrzydlak”, pozostawał jeszcze ślad na wodzie.
Razwijar starając się utrzymać na powierzchni, przebierał w wodzie nogami. Widział, jak daleko, daleko ślizga się łódka celników, i jeszcze jedna, i jeszcze. Jak w ślad za „Skrzydlakiem” kieruje się do portu inny statek – pod żółtymi i białymi żaglami.
Chłopak łyknął słonej wody i zakrztusił się. Za jego pamięci nikt nie uczył go pływać. Tym niemniej, utrzymać się na wodzie zawsze potrafił. Nie należy płynąć do brzegu, na brzeg go nie wpuszczą. W takim razie – dokąd?
Razwijar odpoczął, obejrzał się i popłynął, kierując się na niewielki okręt, stojący dalej niż inne od brzegu. Jakoś zdało mu się, że jeśli okręt jest niewielki i jeśli stoi tak daleko – nie będzie przeszkód, by przyjęli go na pokład. Czemu nie? Potrafi przecież dobrze pracować.
Zachodziło słońce, złote miasto znowu zmieniło swój wygląd. Razwijar płynął; woda okazała się tak złudna – i twarda, i miękka równocześnie. Z pokładu „Skrzydlaka” powierzchnia morza zdawała się taka stabilna, ale chodzić po niej się nie da. Statki i łódki poruszały się po wodzie prędko, Razwijar sądził, że i on sam będzie potrafił tak płynąć – ale się pomylił. Starał się ze wszystkich sił zmagać z przeciwnym mu żywiołem, jednak miasto jak wcześniej szybowało nad taflą, odbijając się w niej razem z iglicami i obłokami, a statek na redzie cały czas pozostawał tak samo daleki.
Coś dziwnego działo się z jego rękami i nogami. Jakby zdrewniały. I oddychać było mu coraz trudniej. Razwijar odpoczął chwilę dryfując na plecach, ale plusnęła fala, zalewając go i znowu się zachłysnął. Odkaszlnął i ponownie podjął walkę z żywiołem; teraz zdawało mu się, że statek się zbliża. Wiosłował ciężko rękami i nogami, oblizując spierzchnięte wargi.
Nie żałował ani swojego pana, ani „Skrzydlaka”, ani węzełka z rzeczami, który został w ładowni pod jego hamakiem. Żałował „Podróży na Osi Nos”. Wczorajszej nocy przepisał połowę książki, skończyć jej do rana nie udało się. Kapitan zakazał bowiem palić świece w ładowni. Razwijar przewracał stronicę, patrzył na nią, potem pochylał się nad czystą kartką i dokładnie przenosił na papier to, co zapamiętał, co wisiało, jakby w powietrzu, przed jego oczami. I dopóki pisał – trochę rozumiał słowa i widział to, co one oznaczały. Widział daleką cieśninę, zębaty grzebień między dwoma pasmami górskimi; z jednej strony półwysep Osi Nos, z drugiej – Krzemień. Dwa razy w roku przy grzebieniu kotłuje się woda, strasznie się burzy i zrywają się wtedy kamienie. Woda to opada, odkrywając nory głębinowych gadów, to znowu się podnosi, zębaty grzebień skrywa się pod wodą i wtedy przez Osi Nos może przejść statek, nawet największy, taki jak „Skrzydlak”. Podróżnik, który napisał kiedyś tę książkę pokonywał cieśninę w niebezpiecznym czasie – kiedy woda już, już gotowa była obniżyć swój poziom; dopłynął, czy też zginął w falach?
Razwijar pomyślał i doszedł do wniosku, że na pewno ocalał. Przecież ktoś napisał książkę o tej wyprawie. O tym, że książkę może napisać martwy duch, pan Agl nic nie mówił...
Teraz na pewno żałuje swojej straty. Tyle razy mówił do Razwijara „Jesteś moim bogactwem”, że i żmija by zapamiętała. Co prawda, wytargać za uszy, trzepnąć w głowę i rugać ostatnimi słowami pan Agl także potrafił... Zwłaszcza po pijanemu...
Nagle Razwijara złapał skurcz w nodze. Zapomniał się i złapał za kostkę, pogrążając się w wodzie... Skurcz ustąpił, ale strach pozostał. Chłopak rozejrzał się.
Niebo rozdzieliło się na dwie części. Ze wschodu nadchodziła ciemność i Latające Miasto kolejny raz zmieniło swoje barwy. Z kolorowego stało się przytłumione, szare. Wysokie łuki zalały się światłem, a mosty przystroiły się pasmem ogni. Na zachodzie jeszcze świeciła się woda i niebo, ale słońca nie było. Utonęło. Jak zawsze, jak każdego dnia.
Razwijar popatrzył na maleńki okręt, w kierunku którego tyle czasu płynął. Okręt powoli poruszał się, na jego masztach rozpościerały się żagle – błękitne. Zapalił się ognisty sygnał na wierzchołku masztu; statek popłynął na zachód, tam, gdzie gorzało niebo i błyszczała woda, ruszył w ślad za słońcem i dniem.
Nadchodziła noc, ale nie było ciemno. Z każdą chwilą zapalały się coraz to nowe ognie. Żółte, białe, pomarańczowe pasma świateł ciągnęły się od mostu do mostu, od baszty do baszty. Wkrótce nad Mirtie zawisła łuna tylko odrobinkę ustępująca mocą zachodowi ognistego dysku. Daleko na morzu – tam, gdzie odpłynął statek – zapaliła się latarnia morska. Na masztach zabłysły światła sygnalizacyjne i kilka dużych ogni wybuchło jeden za drugim pośrodku morza. Razwijar był otoczony ogniami, jakby brał udział w jakimś święcie.
Jeśli tędy przepłynie statek, przecież zobaczą mnie na wodzie, pomyślał Razwijar nie tyle z rozpaczą, co ze zdziwieniem. Kiedy celnik nazwał go „Heksem”, kiedy postanowili wyrzucić go za burtę, kiedy już leciał w wodę, wyrzucony przez dziesiątki rąk – nawet przez moment, nawet przez mgnienie oka nie wierzył w swoją śmierć i nie zamierzał umierać. Nie zamierzał i teraz. Tym dziwniejsze było dla niego to, że ręce odmawiają mu posłuszeństwa, nogi stają się ciężkie i ciągną na dno, a zęby tak szczękają z zimna, że ich stuk na pewno można usłyszeć w mieście.
Na niebie pojawiły się przyćmione gwiazdy. Przyćmione, ponieważ przyćmiewało je rozświetlone Mirtie. Razwijar płynął, starając się rozgrzać i nie stawiając sobie innego celu. Morze także świeciło; głęboko pod wodą – Razwijara przeraził ogrom głębiny – rozbłysły zielonkawe ogniki. W książce o podróży na Osi Nos były strony mówiące o morskich gadach – kłapaczu wszystkożercy, morskim haczykowcu, o bentalskim smoku, w prostej mowie nazywanym Czeluścią. Razwijar osłabł, wyobraził sobie, jak w głębi morza pod nim otwierają się gorejące oczy i falują haczykowato zakończone odnóża, wyciągają się ku powierzchni macki z wielką liczbą przyssawek.
Powierzchnia wody, na początku drżąca pod brodą, dosięgła warg. Potem nozdrzy. Razwijar zanurzył się i wynurzył, i znowu poszedł pod wodę z głową. Szarpnął się, nie chcąc się poddać, ale od razu opadł z sił.
Nadciągnął wiatr i poruszył morze. Na skraju widzenia coś zamajaczyło, na moment zakrywając przyćmione gwiazdy. Razwijar szarpnął się ponownie – zwidziała mu się łódka, całkiem blisko, tuż obok!
Ogromna i ciemna, pusta, kołysała się na falach. Nie łódka, raczej coś w rodzaju okrągłej tratwy z tyczką pośrodku. Razwijar rzucił się do niej, zatrzepał po wodzie rękami, rozbijając odbicie dalekich ogni i gwiazd. Chciał złapać za skraj, ale zgrabiałe palce ześliznęły się. W rozpaczy, że umiera tak blisko ocalenia, Razwijar krzyknął i dwoma rękami uchwycił się drewnianego kraju pływającego urządzenia.
Opadł na tratwę łokciem. Złapał oddech. Teraz przynajmniej nie wciągnie go tak prosto w głębinę, morze nie połknie go, nie strawi. Sapiąc i kaszląc Razwijar wypełzł na brzeg tratwy, jak zlodowaciały ślimak.
Tratwa zakołysała się. Przeciwległy koniec podniósł się nad wodę, a ten, na który wykaraskał się chłopiec, zanurzył się w wodzie. Razwijar powoli przesunął się bliżej środka. Tyczkę sterczącą pośrodku drewnianego kręgu, jak się okazało, wieńczył okrągły kaganek z knotem i ostatkami żaru.
Razwijar oparł się o palik plecami.
Nie utonie. Doczeka na tej rzeczy jutra, a wtedy zabierze go jakiś statek... Fale miękko kołysały drewniany krąg, i zdawało się, że dziwna tratwa dokądś płynie. A może mnie zniesie do brzegu, pomyślał Razwijar i polizał mokrą dłoń.
Słona woda nie gasiła pragnienia. Wręcz przeciwnie, jeszcze je wzmagała. Razwijar objął rękami ramiona, starając się rozgrzać. Teraz, w ciemności, Mirtie jaśniało w całej swojej okazałości – Razwijarowi zdawało się, że dolatuje do niego muzyka, taka subtelna i delikatna, jaka wydobywa się tylko ze strun pod smyczkiem.
W tę muzykę wplótł się drugi dźwięk – miarowe mokre klapanie. Po chwili nasłuchiwania Razwijar pojął, skąd dochodzi ten odgłos; czarna sylwetka łódki ślizgała się po zalanej światłem wodzie. Łódka nie była ani wiosłowa, ani żaglowa, ale kołowa. Najgłośniej słychać było uderzenia łopat w wodę, potem Razwijar usłyszał poskrzypywanie wału i niewybredną piosenkę. Człowiek, siedzący na rufie, trzymał w poprzek kolan długą pałkę, a na jej końcu to zapalał się, to gasnął języczek ognia.
– Nie pochwycę tej pięknolicej – mruczał człowiek. – Nie pochwycę tej pięknolicej, gdzie tam, gdzie tutaj, oooo… chyba że pieszczoty gorące… nigdy, nigdy… chyba że pieszczoty, tam, nigdy nie tutaj… Stój! Prrry!
Cmoknął, klapanie ucichło, poskrzypywanie przeciwnie, stało się głośniejsze. Łódka podpłynęła do samej tratwy, na której siedział Razwijar; człowiek podniósł swój drąg, podniósł się i nagle zamarł. Za jego plecami mieniło się ogniami Mirtie, twarzy Razwijar nie mógł dojrzeć.
– Ej! A ty kto zacz? – zapytał człowiek ze strachem. – Żyw czy umarlak?
Razwijar chciał odpowiedzieć, ale zamiast tego głośno szczęknął zębami. Człowiek w łódce, zaniepokojony, wyjął skądś przyćmioną lampkę, podkręcił kółko od knota i zrobiło się jaśniej.
– A kogo my tu mamy? – Człowiek w łódce podniósł latarenkę. – Zdaje się, że człowiek... Hmm. Zdaje się, że chłopiec... A ty, co, ze statku wypadłeś?
Razwijar przytaknął.
– Ożeż... – wymamrotał człowiek. – No cóż, chodź tutaj... tam nie wolno siedzieć, to boja, zrozumiałeś? Ognisty sygnał... Ja i tak się spóźniłem...
Razwijar chciał przejść na łódkę, ale zamiast tego zsunął się znowu do wody. Boja zakołysała się silnie. Człowiek pociągnął Razwijara za rękę i wytaszczył go na rufę.
– Aleś ty zimny... Idź na dziób, bo i ja sam przemoknę... Idź na dziób, mówię ci!
Prawie całą łódkę zajmował walec, z wnętrza którego patrzyły na Razwijara dwie pary żółtych oczu. Drżąc z zimna, przeszedł przez niego po wygiętym trapie, siadł na dziobie i znowu objął się za ramiona. Pławowy tymczasem znowu przykręcił lampkę, podniósł drąg z palącą się drzazgą i wyciągnąwszy w kierunku boi, dotknął płomieniem knot w kaganku.
Zapaliło się od razu i tak mocno, że Razwijar zmrużył oczy. Okrągła boja, dzięki której uniknął śmierci, była maleńka i patrząc na nią z boku, Razwijar zdziwił się; jak można było siedzieć na takim kruchym kawałku drewna.
– Mam jeszcze trzy ognie – wymamrotał pławowy. – Spóźniłem się dzisiaj, oj... Poszły! No!
Zakręcił się bęben, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Wewnątrz biegły łapa w łapę ciemne zwierzaki, Razwijar nie mógł się im dokładnie przyjrzeć. Po bokach łódki zaplaskały łopaty.
– Ożeż... – mamrotał pławowy. – A ja prawie wszystko wypiłem... Ale coś tam na dnie zostało. Hej!
Rzucił butelkę, chłopak nie złapał jej i butelka upadła na dno łódki.
– Ręce masz dziurawe – powiedział pławowy. – Pij, dalej... A szybko.
Razwijar przy trzeciej próbie odkręcił zakrętkę. Cieczy w butli było po prawdzie na dnie, zapach miała jednak ostry i duszący. Łzy napłynęły mu do oczu.
– No pij! – ponaglał pławowy.
Razwijar wypił. Na początku niczego nie poczuł, ale już po chwili zrobiło mu się lepiej; zobaczył jak zwycięsko połyskują ognie Mirtie, jak odbijają się w każdej kropli, odrywającej się od łopat wioseł i jak oddala się, kołysząc na wodzie, zapalona boja.
– Kim jesteś, hę?
– Razwi... jar.
– Junga1)? Marynarz?
– Nie. Nie.
– A kto?
Razwijar zakaszlał.


1) Junga – chłopiec okrętowy, młody człowiek przysposabiający się do zawodu marynarza (wszystkie przypisy tłumacza).



Dodano: 2009-08-10 19:10:45
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS