NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Stover, Matthew Woodring - "Bohaterowie umierają"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Stover, Matthew Woodring - "Akty Caine'a"
Tytuł oryginału: Heroes Die
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Data wydania: Lipiec 2009
ISBN: 978-83-7480-139-3
Oprawa: miękka
Format: 135×205mm
Liczba stron: 674
Cena: 39,00
Rok wydania oryginału: 1998
Tom cyklu: 1



Stover, Matthew, Woodring - "Bohaterowie umierają"

***PROLOG***

-1-

Kładę rękę na klamce i w tym momencie jakiś żywcem pochowany we mnie instynkt odzywa się w mojej piersi: to będzie bolało.
Biorę głęboki wdech i wchodzę.
Sypialnię księcia regenta Toa‑Phelathona urządzono naprawdę gustownie i bez przepychu, wziąwszy pod uwagę, że śpi tu facet, który włada drugim co do wielkości cesarstwem w Nadświecie. Już samo łóżko jest skromne – ma tylko osiem kolumienek i pół akra powierzchni (albo coś koło tego); dodatkowe cztery kolumny – każda z bogato rzeźbionego thierrilu o różowych żyłkach i grubsza od mojego uda – podtrzymują lampy z jaśniejącego mosiądzu. Długie żółte płomienie jak ostrza włóczni falują delikatnie, poruszane podmuchem z ukrytych drzwi dla służby. Bezgłośnie zamykam drzwi za sobą, a ich pokryta brokatową tapetą powierzchnia idealnie stapia się z wzorem na ścianie.
Brnę przez wzburzone morze jedwabnych poduszek – sięgającą kolan chmurę lśniących, żywych kolorów. Dostrzegam błysk złota i mignięcie czegoś o barwie bordo po mojej lewej i nagle serce zaczyna mi walić jak oszalałe – ale to tylko moja własna liberia, przebranie służącego, na mgnienie oka pochwycone przez srebrne lustro na szafce nocnej z lakierowanego lipkeńskiego krimu. W odbiciu widzę zaklęcie, zaczarowaną twarz, którą noszę: gładkie, zaokrąglone policzki z ledwie śladem meszku zamiast zarostu, jasne włosy. W nagrodę posyłam sobie uśmiech, rozciągając spierzchnięte usta, i mrugam do siebie porozumiewawczo, po czym bezgłośnie wzdycham i ruszam dalej.
Książe regent leży wsparty na poduszkach większych od mojego łóżka i pochrapuje spokojnie. Siwe wąsy poruszają mu się przy każdym świszczącym wdechu i wydechu. Na jego szerokiej piersi leży okładką do góry książka – jeden z serii romansów koryjskich Kimlarthena. To znowu wywołuje mój uśmiech: kto by pomyślał, że Lew Prorithuna jest sentymentalny? Bajki – proste historie dla prostych umysłów, zefirek chłodzący czoło umęczone złożonością prawdziwego życia.
Delikatnie stawiam złotą tacę na stoliku obok łóżka. Książę się porusza, wygodnie mości we śnie – a mnie krew ścina się w żyłach. Ruch sprawia, że z poduszek unosi się obłoczek lawendowego aromatu. Świerzbią mnie palce. Rozpuszczone do snu włosy rozkładają się wachlarzem w kolorze stali wokół jego twarzy. To szlachetne czoło, błyszczące oczy, ostry podbródek, pieczołowicie wygolony, podczas gdy policzki porasta bujna broda – dla każdego to doskonały wizerunek wspaniałego króla. Jego posąg na stającym dęba rumaku – ten, który znajduje się przed Dziedzińcem Bogów w pobliżu Fontanny Prorithuna – będzie wspaniałym, inspirującym ludzi pomnikiem.
Książę regent gwałtownie otwiera oczy, gdy czuje moją dłoń zaciskającą się mu na gardle. Jestem prawdziwym zawodowcem, więc nawet nie próbuję zatykać mu ręką ust, żeby zdusić okrzyk; ze ściśniętego gardła dobywa się jedynie skrzek. Widok mojego noża, i to w dużym zbliżeniu – grube, obosieczne ostrze znajduje się raptem cal od jego prawego oka – osłabia dalszy opór.
Przygryzam język, ślina napływa mi do ust i zwilża wysuszone gardło. Głos mam spokojny – bardzo cichy i bardzo beznamiętny:
– W takich sytuacjach zwyczajowo mówi się kilka słów. Człowiek nie powinien umierać, nie wiedząc, dlaczego został ­zamordowany. Nie szczycę się swoją elokwencją, więc ujmę to w prostych słowach. Pochylam się nisko tuż obok ostrza noża i patrzę księciu w oczy.
– Klasztory utrzymywały cię na Dębowym Tronie, wspierając twoje idiotyczne działania przeciwko Lipke w Wojnie na Równinach. Po rozważeniu wszystkich kwestii Rada Braci uznała, że będziesz wystarczająco silnym władcą, żeby utrzymać cesarstwo w jedności, przynajmniej do czasu, gdy Mała Królowa osiągnie pełnoletność.
Jego twarz sinieje, a ja czuję pod palcami występujące na szyi żyły. Jeśli nie będę mówił wystarczająco szybko, uduszę go, zanim skończę mówić. Wzdycham i przyspieszam.
– Jednak odkryli, że jesteś idiotą. Karne podatki, które nałożyłeś, osłabiają i Kirisch-Nar, i Jheled-Kaarn. Powiedziano mi, że zeszłej zimy w samym Kaarn dziesięć tysięcy wolnych chłopów umarło z głodu. Teraz rozkwasiłeś nos Lipke z powodu tej kretyńskiej kopalni żelaza w Bożych Zębach i gadasz tak, jakbyś myślał o regularnej wojnie z powodu tych dwóch zasmarkanych małych prowincji na wschodzie. Zignorowałeś i obraziłeś handlową delegację lipkeńską i zlekceważyłeś napomnienia ze strony Rady Braci. Uznali, że już się nie nadajesz do sprawowania władzy, o ile kiedykolwiek się nadawałeś. Mają dość czekania. Zapłacili mi ogromną sumę, żebym usunął cię z tronu. Zamrugaj dwa razy, jeśli zrozumiałeś.
Oczy księcia otwierają się szeroko; wybałusza je na mnie, jakby chciał sprawić, żeby zniknęły jego powieki. Gardło pracuje pod moją dłonią. Poruszając wargami, bezgłośnie mówi do mnie, ale moje nędzne umiejętności w czytaniu z ruchu ust nie pozwalają mi nadążyć i jedyne co rozumiem, to początkowe „proszę, proszę, proszę”. Bez wątpienia chciałby pospierać się ze mną, poprosić o wyrozumiałość albo o azyl dla żony i dwóch córek. Nie mogę mu obiecać żadnej z tych rzeczy; jeśli po jego śmierci zacznie się wojna o tron, będą miały takie same szanse jak reszta.
W końcu wysychają mu gałki oczne i mruga – raz. Zabawne, jak czasem nasze odruchy spiskują przeciwko nam, sprowadzając na nas śmierć. Zgodnie z warunkami kontraktu mam się upewnić, że zrozumiał. Jeśli mam to zrobić jak należy, powinienem poczekać na następne mrugnięcie. Gdy się morduje króla, winno się zachować pewne formy.
Jego wzrok minimalnie się przesuwa – stary wojownik zamierza sprawdzić swoje szanse ze mną; to ostatnie, rozpaczliwe parkosyzmy jego woli życia, które odwołują się do innych, całkiem świeżych odruchów w nadziei na ratunek.
Mając wybór między stosownym zachowaniem a wpadką w sypialni księcia regenta, na dziewiątej kondygnacji wieży pałacu Colhari, uznaję, że jednak w dupie mam dobre wychowanie.
Wbijam mu nóż w oko. Pęka kość i tryska krew. Za pomocą noża odwracam jego twarz od siebie – kiedy będę stąd wychodził, plama krwi na liberii może wywołać fatalne konsekwencje. Książę regent rzuca się jak łosoś, który nieoczekiwanie wyskoczył ze strumienia na ląd. To tylko ostatnie, nieświadome próby walki ciała o życie; równolegle odbywa się opróżnianie kiszek i pęcherza. Książę obsrywa i zasikuje satynową pościel i całego siebie – kolejny pierwotny odruch, daremna sztuczka, mająca na celu obrzydzenie drapieżnikowi zdobytego mięsa.
Pieprzyć to. I tak nie jestem głodny.
Mijają wieki i w końcu książę regent się uspokaja. Opieram się ręką o jego czoło i poruszam nożem w tę i we w tę, aż w końcu ostrze wychodzi z wilgotnym odgłosem. I teraz biorę się za makabryczną część mojej roboty.
Ząbkowane ostrze z łatwością rozcina skórę szyi, ale zgrzyta, gdy dociera do kręgów szyjnych. Zmieniam lekko kąt cięcia, wsuwając krawędź między trzeci i czwarty krąg, i po kilku sekundach piłowania już mam głowę. Miedziany zapach jego krwi jest tak mocny, że czuję go mimo odoru gówna. Żołądek mi się zaciska, ledwo mogę oddychać.
Odkrywam złotą tacę, którą przyniosłem z kuchni, ostrożnie odstawiam talerze z parującym jedzeniem i kładę na tacy głowę Toa‑Phelatho­na. Ostrożnie unoszę ją za włosy, żeby ściekająca krew nie zaplamiła mi ubrania. Z powrotem stawiam na tacy złotą pokrywę. Ściągam zakrwawione rękawiczki i beztrosko rzucam je na ciało, obok porzuconego noża. Ręce mam czyste.
Unoszę tacę na wysokość ramienia i biorę głęboki wdech. Łatwa część za mną. Teraz muszę wydostać się stąd żywy.
Najtrudniejsza część ucieczki to pokonanie pierwszej przeszkody – oddalenie się od ciała. Jeśli bez problemu przejdę obok dwóch strażników przy drzwiach dla służby, znajdę się poza pałacem, nim ktokolwiek się dowie, że staruszek jest martwy. Adrenalina śpiewa mi w żyłach na cały głos, aż drżą mi ręce i na karku wyskakuje gęsia skórka. W uszach słyszę łomot pulsu.
W górnym lewym rogu pola widzenia miga czerwony kwadrat wyjścia. Ignoruję go, chociaż przesuwa się przed moimi oczami jak powidok.
Jestem w połowie drogi przez pokój, kiedy drzwi dla służby otwierają się z rozmachem. Jemson Thal, kamerdyner, zaczyna mówić już w wejściu:
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość – trajkocze, chociaż nawet nie złapał tchu. – Krąży plotka, że ktoś się podszył pod służ...
Jemson Thal widzi bezgłowego trupa w łożu, zauważa mnie i zadyszana paplanina zamiera mu w gardle. Jego oczy robią się okrągłe jak spodki; porusza ustami, jakby się dusił. Skracam dystans między nami jednym długim, zręcznym croisé i kopię go w szyję. Pada jak worek szmat i teraz naprawdę walczy o oddech, bo ma zmiażdżoną krtań. Łapie się za gardło i wije na podłodze w przejściu dla służby.
A ja nawet nie przechyliłem tacy.
Z jednym ze strażników idzie – a w każdym razie pójdzie – łatwo. Z krzykiem zamarłym na ustach opada na kolano obok Thala i w kretyńskim odruchu próbuje mu pomóc. Myśli, że co zrobi? Będzie klepał biednego sukinkota w plecy, aż ten sobie wykaszle tchawicę? Drugiego nie widać. Bystrzejszy od kumpla przywarł do ściany w przejściu dla służby i czeka na mnie.
Obaj strażnicy noszą długie solidne kolczugi pod bordowo-złotymi płaszczami i wyściełane misiurki nabijane guzami. Toa‑Phelathon nie skąpił pieniędzy na wyposażenie Rycerzy Pałacowych. Moje noże zdadzą się tu na nic. To bez znaczenia, i tak siedzę już w tym po uszy.
Koniec czekania. Znów jestem szczęśliwy.
Po gorączkowych przemyśleniach sprytniejszy strażnik wzywa pomoc.
Odkrywam tacę i ponuro przyglądam się Toa‑Phelathonowi. Dolna jedna trzecia jego włosów przemokła od krwi, ale nie ma zbyt zniekształconej twarzy. Mimo niemal wyłupionego oka nadal można go rozpoznać. Wyciągam ręce mniej więcej na wysokości piersi i wysuwam tacę w korytarz. Widok jej zawartości ucina wszelkie krzyki o pomoc równie skutecznie jak strzała wystrzelona w gardło.
Podczas gdy część mózgu strażnika odpowiedzialna za przetwarzanie odebranych bodźców nadal zmaga się z przyswojeniem sobie koncepcji pozbawionej ciała głowy króla, wpadam do przejścia dla służby. Mam jakieś dwie sekundy, może więcej, nim Bystrzak zdoła wykorzystać swój umysł do czegoś poza wybełkotaniem: „Hę?”.
Strażnik, który przyklęknął, sięga po miecz i zrywa się z ziemi. Z brzękiem upuszczam tacę, głowa odtacza się w podskokach, podczas gdy ja łapię durnego strażnika za nadgarstek i przytrzymuję ostrze tam, gdzie jego miejsce. Zaraz potem walę chłopaka z byka, aż mi dzwoni w uszach. Nos Półgłówka jest teraz rozkwaszony, oczy mu się zbiegają. Łapię go za głowę, odwracam się w miejscu i obracając go, ciskam nim tak, że leci prosto na Bystrzaka. Wyściółka misiurki nie chroni karku wystarczająco, by go uratować: kręgi szyjne pękają z głośnym trzaskiem. Jeszcze drży – ostatni raz w życiu – a ja już lekko przeskakuję nad wstrząsanym konwulsjami ciałem Jemsona Thala i idę zabić Bystrzaka.
Wtedy właśnie Toa‑Phelathon dostaje swoje co nieco, strzępek zemsty, który na pewno rozbawił go w zaświatach.
Ląduję – to był tylko mały podskok – nie spuszczając z oczu Bystrzaka, który wygrzebuje się spod Półgłówka, i trafiam nogą na głowę Toa‑Phelathona.
Wytacza się spode mnie, a ja lecę na twarz jak Elmer Fudd.
Cudem udaje mi się wylądować na ramieniu, zamiast walnąć o podłogę potylicą, i tylko bliskość drzwi dla służby ratuje mi życie – kiedy Bystrzak zamachnął się mieczem, by uderzyć w moją głowę, koniuszek ostrza trafił we framugę. Próbuję się odtoczyć, ale wpadam na Jemsona Thala, który nadal się dławi, i tym razem Bystrzakowi się udaje. Zamiast wymachiwać mieczem, rzuca się w przód, trzymając rękę sztywno i wbija mi długi na stopę kawał stali prosto w wątrobę.
Miecz w brzuchu to kłopotliwa rzecz – nie boli tak naprawdę, w każdym razie nie bardzo, ale jest lodowaty jak cholera; promieniujące z niego zimno zalewa całe ciało i odbiera siłę nogom, zupełnie jak wtedy, kiedy mózg ci zamarza od gryzienia kostki lodu, tylko że czujesz to wszędzie. No i czujesz, jak ostrze prześlizguje się w tobie, tnąc wnętrzności. Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja jest do bani, skoro już chcecie znać moje zdanie.
Kilka funtów stali w brzuchu rozchrzania też wzorzec mocy czaru, dzięki któremu wyglądałem jak nastoletni eunuch. Magja migocze jak umierający monitor, a wyładowanie sprawia, że włosy mi stają dęba na karku i świerzbi mnie broda.
Bystrzak wyciąga ostrze, zamiast obrócić nim w moim ciele – błąd nowicjusza, za który go zabiję. Przy wyjmowaniu miecz skrobie o żebro – to uczucie przypomina drapanie paznokciami o tablicę w połączeniu z borowaniem zębów bez znieczulenia; przed oczami rozkwitają mi rozwrzeszczane chmury czerni. Jęczę i wzdragam się z bólu, a Bystrzak omyłkowo bierze to za przedśmiertne konwulsje – znowu wychodzi brak doświadczenia.
– Ty łajdaku, nawet nie zasłużyłeś sobie na szybką śmierć! – mówi.
Łzy z powodu utraconego pana napływają mu do oczu, a ja nie mam serca, żeby powiedzieć, że się z nim zgadzam. Pochyla się ku mnie, kiedy magijne przebranie w końcu się rozpływa. Bystrzak wytrzeszcza oczy. W jego głosie słychać trwogę, gdy mówi:
– Ej, mógłbyś być... wyglądasz całkiem jak... jak Caine! Będę sławny!
Nie sądzę.
Zahaczam go paluchem prawej stopy za kostkę i blokuję, a lewym walę go w kolano. Pęka z trzaskiem, i to głośnym, a chłopak pada z jękiem. To cały kłopot z kolczugami – nie chronią stawów przed wyginaniem się w sposób, w jaki nie powinny się wyginać. On jednak nawet nie upuścił miecza – nie można odmówić dzieciakowi hartu ducha.
Wstaję, robiąc sprężynę i rozrywając sobie coś w rozciętym brzuchu. Chłopak rzuca się na mnie z mieczem, ale ­wyprowadzony z poziomu ziemi atak jest powolny. Z łatwością łapię szerokie ostrze między dłonie, kopię go w nadgarstek i zabieram mu broń. Podrzucam miecz i zręcznie chwytam za rękojeść.
– Szkoda, dzieciaku – mówię do Bystrzaka. – Byłbyś całkiem niezły, gdybyś przeżył.
Wyprowadzam szybkie pchnięcie mieczem i trafiam go w czubek ucha, cal poniżej brzegu blaszanej, nabijanej czapy misiurki. Ostrze nie przebija kolczugi, ale nie musi – naprawdę dobrze radzę sobie z mieczami i sama siła ciosu wystarczy, żeby uszkodzić czaszkę i zabić chłopaka.
Zatrzymuję się na chwilę, żeby złapać oddech i zorientować się w sytuacji. Krwawię, z przodu i z tyłu, z miejsc, które przebił, i niewątpliwie mam również krwotok wewnętrzny. Obstawiam, że zostało mi jeszcze dziesięć minut na sensowne działanie, nim doznam szoku pourazowego. Może trochę więcej, ale możliwie też, że o wiele mniej; zależy od tego, ile szkód narobił miecz i jak poważne jest krwawienie.
W tym czasie muszę przejść osiem silnie strzeżonych pięter pałacu Colhari i wmieszać się w tłum Starego Miasta Ankhany – mając przy sobie cały czas głowę księcia regenta. Alarm już podniesiono. A ja pewnie wykrwawiam się na śmierć – chociaż to nie powód, żeby porzucać trofeum. Bez głowy nie dostanę zapłaty, a poza tym fakt, że ją niosę, nie pogorszy znacząco mojej sytuacji. Z krwią spływającą mi po nogach nie mogę blefować, nie mogę się ukryć. Gdziekolwiek pójdę, zostawię za sobą ślad. Już słyszę tupot zbliżających się biegiem obutych stóp.
Czerwony kwadrat wyjścia w lewym górnym rogu pola widzenia rozbłyska i gaśnie.
No dobra, w porządku. Czas się zmywać.
Wczuwam się w rytm błysków i dopasowuję odruch mrugania powiekami do migotania. Przejście dla służby i umierający wokół mnie ludzie rozmywają się i zapadają w nicość.

-2-

Hari Michaelson powoli otworzył oczy, kiedy przedstawicielka Motoroli zdjęła mu hełm. Zacisnął zęby, czując igłę kroplówki ze środkiem przeciwbólowym, którą asystent powoli wyjmował mu z szyi. Uniósł rękę i odkaszlnął w poznaczoną odciskami dłoń, a przedstawicielka Motoroli pospiesznie podała mu papierowy kubeczek, żeby mógł splunąć. Powoli się przeciągnął, aż zatrzeszczały mu kości i strzeliły stawy. Usiadł pochylony w symfotelu, opierając łokcie na kolanach. Jego proste czarne włosy lśniły od potu, oczy – również czarne – miał zaczerwienione. Odwrócił się od przedstawicieli i ukrył twarz w dłoniach.
Dziewczyna z Motoroli i jej asystent patrzyli na niego pełnym nadziei spojrzeniem szczeniaka, które przyprawiało go o mdłości.
Z głębin ogromnego fotela z prawdziwej cielęcej skóry odezwał się Marc Vilo:
– No i? Jak było, Hari? Co o tym myślisz?
Wziął głęboki wdech, westchnął, podrapał się po brodzie, potarł ziemistą bliznę, która przecinała grzbiet jego krzywego, dwa razy złamanego nosa, i poszukał sił, żeby odpowiedzieć. Na własny użytek nazywał to post‑Caine’ową sraczką: rozdygotanie i zjazd jak po kokainie, co zawsze czuł, gdy wracał na Ziemię i znowu musiał być Harim Michaelsonem. Nawet dzisiejszy dzień – chociaż to nie była prawdziwa Przygoda, tylko nagranie sprzed trzech lat – wystarczył, żeby znowu się tak poczuł.
Bądźmy szczerzy: chodziło o coś więcej niż tylko post-Caine’owa sraczka. Miał w brzuchu skwierczącą dziurę – jakby połknął kwas, który teraz przegryzał mu się przez skórę na zewnątrz, dokładnie tam, gdzie miecz Bystrzaka zostawił bliznę na jego wątrobie. Dlaczego właśnie ten sześcian ze wszystkich przygód Caine’a? Co, na Boga, Vilo sobie myślał?
Sprowadzić go tutaj i kazać mu znowu przejść przez część Sługi cesarstwa – choćby niewielką – było niezwykle wyrafinowanym okrucieństwem, cytryną wyciśniętą do już posypanej solą rany. To go gryzło, wyżerało mu dziurę w trzewiach jak cholerny szczur.
Przez większość czasu potrafił się oszukiwać, udawać, że to nie boli tak naprawdę, że paląca pustka w piersi pojawiająca się za każdym razem, gdy myślał o Shannie, to tylko niestrawność, zwykły wrzód. Przez większość czasu potrafił sobie wmówić, że ból promieniuje z dziury w brzuchu, a nie z pustki w jego życiu. Nabrał wprawy w oszukiwaniu samego siebie: już od wielu miesięcy wierzył, że przebolał jej stratę.
Chrzanić to, w końcu ćwiczenie czyni mistrza, nie?
– Hari? – Vilo pochylił się w fotelu, a w jego głosie pojawiło się niebezpieczne zniecierpliwienie. – Wszyscy na ciebie czekają, młody. Dawaj.
– To nielegalne, Biznesmenie. To nielegalna technika – zdołał wykrztusić Hari.
Przedstawicielkę Motoroli zatkało, jak panienkę z nadkasty na widok ekshibicjonisty.
– Zapewniam was, osobiście zapewniam obu panów, że ta technika została opracowana w pełni niezależ...
Vilo tylko machnął ręką, przerywając dziewczynie i zostawiając smużkę dymu z cygara – grubego, czarnego ConCristo, prawie tak wielkiego jak on sam.
– Do diabła, Hari, wiem, że to nielegalne. Czy ja wyglądam na idiotę? Chciałem tylko wiedzieć, czy to się do czegoś nadaje.
Marc Vilo był drobnym narwanym kogucikiem o szpakowatych włosach, aroganckim skurwielem po sześćdziesiątce, krzywonogim głównym akcjonariuszem Vilo Intercontinental, znanej w całym świecie firmy transportowej. Sam wywalczył sobie awans do nadkasty Biznesmenów. Był panem i władcą rozległej posiadłości u stóp pasma Sangre de Cristo i Patronem Aktora-supergwiazdy, jak powszechnie mówiono o Cainie.
– Czy się nadaje? – Hari z westchnieniem wzruszył ramionami. Po co się spierać? – Pewnie. Prawie jakbyś tam był naprawdę. – Odwrócił się do przedstawicielki Motoroli. – Wasz podajnik neurochemiczny... to fałszywka, nie?
Przedstawicielka mruknęła coś, ale Hari przerwał jej zmęczonym tonem:
– Dobra, zamknij się.
Naprawdę się cieszył, że przedstawicielka Motoroli to idiotka. Dzięki temu miał się na czym skupić, zamiast koncentrować się na lodowatej urazie, którą widział w oczach Shanny za każdym razem, gdy wyobrażał sobie jej twarz. Minęły miesiące, odkąd ostatni raz zdołał choćby wyobrazić sobie jej uśmiech.
„Skup się na interesach, do cholery”, warknął do siebie w myś­lach.
Odwrócił się do Vilo i spróbował wykrzesać trochę życia w swoich słowach, prostując obolałe ramiona:
– Nie daj się robić w konia, Biznesmenie. Ten cały pomysł z kwadratem wyjścia... Jak oni to nazywają? Synchro-mruganie?
Przedstawicielka Motoroli uśmiechnęła się do niego pustym, zawodowym uśmiechem.
– To tylko jedna z wielu wysoce zaawansowanych właściwości, dzięki którym jest dziś najlepszą rzeczą rynku.
Hari ją zignorował.
– No więc wykorzystujesz odruch mrugania, żeby wyjść z programu – ciągnął. – Zero mechaniki. To działa na zasadzie ­sprzężenia zwrotnego z induktorami. Ta technologia w całości należy do Studia, a Studio traktuje takie sprawy poważnie. Podajnik neurochemiczny to tylko kamuflaż. Nie przechodzi przez niego nic poza hipnotykami, i to w niewielkich ilościach, skoro już musisz wiedzieć. Schrzanili sprawę koncertowo. Odgrywają wszystkie wrażenia w ten sam sposób, jak Studio na fotelach bezpośrednich: przez bezpośrednią indukcję neuronową. I w dodatku za mocno ją podkręcili. Ten zapach, po tym, jak odciąłem głowę Toa‑Phelathona? Prawdziwa krew nie jedzie aż tak mocno. Podbili poziom adrenaliny tak, że ledwie mogłem oddychać. No i wreszcie ten miecz w brzuchu: bolało naprawdę za mocno.
– Ale... ale, Komediancie Michaelson... – zająknęła się przedstawicielka, rzucając asystentowi szybkie, zaniepokojone spojrzenie. – Musimy zadbać, by to było wiarygodne, no wie pan, mam na myśli...
Hari podniósł się powoli. Post-Caine’owa sraczka sprawiła, że ciało miał wiotkie, jakby pozbawione kości, i tylko nadzwyczajne skupienie pozwalało mu utrzymać głowę prosto, ale w głosie i lodowatej ciemności jego oczu pojawiło się coś z groźby w stylu Caine’a.
Uniósł tunikę i pokazał brązowe, bliźniacze blizny, z przodu i z tyłu, tuż pod żebrami, gdzie niecałe trzy lata temu miecz Bystrzaka przeciął mu wątrobę.
– Widzisz to? Chcesz dotknąć? No i kto wie lepiej? Ty?
– Jezu Chryste, Hari, nie bądź takim dupkiem – żachnął się Vilo. Z lekceważeniem machnął cygarem i zwrócił się do przedstawicielki Motoroli: – Nie przejmuj się nim. To nic osobistego, sama rozumiesz. On jest taki wobec wszystkich.
– Mówię ci – odezwał się słabo Hari – pokpili sprawę koncertowo. Gdyby ten przejeżdżający po żebrach miecz zadał mi tyle samo bólu wtedy, kiedy to działo się naprawdę, przez kilka sekund byłbym w szoku. Przy takim bólu niewiele można zrobić, tylko jęczeć albo krzyczeć, wić się albo zemdleć. Ten biedny leszczyk, strażnik, zadałby mi następny cios prosto w gardło, kapujesz? – Pokazał Vilo otwartą dłoń i westchnął. – Chcesz zainwestować w prawnie zastrzeżony towar, twoja sprawa. Ale nie sądzę, żebyś chciał współpracować z idiotami, którzy nie potrafią nawet dostroić hełmu indukcyjnego.
– Zero inwestycji – burknął Vilo. – Ja to po prostu kupię, Hari. To jest, jak oni to nazywają, prototyp. Nawet taki dinozaur jak Motorola nie wypuści na rynek produktu, który jest piracką kopią efektów wypracowanych w Studiu. Chcę po prostu mieć jedno takie ustrojstwo, żeby przeglądać sześciany w wolnym czasie, zamiast tracić po dwa tygodnie na leżance bezpośredniej.
– Jak uważasz. Rób, co chcesz.
– Hari... – zaczął łagodnie Vilo, wkładając cygaro do kącika ust. – Zachowuj się.
Subtelny chłód wypełnił ciszę, która zapadła po tym napomnieniu, wystarczający, żeby przedstawicielka i asystent przelotnie spojrzeli po sobie, ale nie dość dojmujący, by ktoś zadrżał. Vilo beznamiętnie skinął głową w stronę przedstawicieli, jakby mówił: „Synu, zachowuj się w towarzystwie jak należy”.
Hari ponuro zwiesił głowę.
– Przepraszam, Biznesmenie – mruknął. – Przegiąłem. Ale mam jeszcze jedno pytanie, za pozwoleniem.
Vilo skinął głową, a Hari odwrócił się do kobiety od Motoroli.
– Ten sześcian... to nie jest standardowe nagranie ze Studia. Nie może być. Standardowe sześciany nie zawierają danych węchowych ani dotykowo-bólowych. I nie wierzę, żeby wasze induktory potrafiły zbierać informacje z kanału neurochemicznego i wyrównywać opóźnienie, dostosowywać dawkę i tak dalej. Macie skądś nielegalną kopię oryginalnego nagrania?
Przedstawicielka Motoroli posłała mu swój najlepszy oficjalny uśmiech i odpowiedziała:
– Obawiam, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Ale, jak to gwarantujemy w umowie zakupu, Biznesmen Vilo otrzyma sześciany stosowne do wyposażenia...
– Dość tego – rzucił z odrazą Hari. Odwrócił się do Vilo. – Słuchaj, to jest tak. Ci idioci mają swojego idiotę w laboratoriach ­Studia, który załatwia im nielegalne kopie. To oznacza, po pierwsze, że najprawdopodobniej dostaniesz wersję przed montażem. Dwutygodniowa Przygoda będzie w tym fotelu trwała dwa tygodnie, tak jakbyś siedział w Cavei na leżance bezpośredniej, tylko że gorzej. Ten fotel nie ma układów reagujących na skurcze, komfołączy ani systemu wewnętrznego karmienia. Po drugie, będą stale dostarczać ci nowe kopie. Zostaną zapisy z systematycznych dostaw i któregoś dnia złapią tego idiotę. Zanim go scyborgizują i zrobią z niego Fizola, gliniarze Studia wycisną z niego wystarczająco dużo, żeby rozgryźć całą siatkę, którą przekażą swoim kumplom w rządzie. A to nie będą przyjaźni i uprzejmi goście z WK, którzy grzecznie zapukają do twoich drzwi, bo to już nie będzie pogwałcenie techniczne. Od tego momentu będzie już chodzić o własność intelektualną i pogwałcenie praw autorskich i nagle staniesz twarzą w twarz z Policją Społeczną. A nawet ty nie chciałbyś podpaść pospołom.
Vilo znowu rozparł się na fotelu, moszcząc głowę na żelowym zagłówku. Wypuścił kilka okrągłych jak kapelusiki grzybów kłębów dymu i ponownie usiadł prosto. W kącikach oczu zarysowały mu się kurze łapki, gdy się uśmiechnął.
– Hari, nadal myślisz jak kryminalista, wiesz o tym? Minęło dwadzieścia lat, a w głębi serca ciągle jesteś cwaniakiem z ulicy.
Hari uśmiechnął się chmurnie. Nie wiedział, co to miało znaczyć, i nie miał ochoty pytać.
– Może pójdziesz na górę nad basen i napijesz się czegoś, a ja tu wszystko załatwię, co? – ciągnął Vilo.
Był taki czas, kiedy Hari uznałby za policzek to, że odprawiono go jak dzieciaka, jak pieprzonego smarkacza. Teraz ów fakt budził w nim tylko puste zdumienie, że nadal dba o swoje interesy, że nadal żyje, jakby to jeszcze miało jakieś znaczenie.
Ale to była tylko gra, tylko pusty pozór, jak sam Caine.
Bez Shanny świat był jałowy i Hari nie potrafił się zmusić, żeby czymkolwiek się przejąć.
Skinął głową.
– Jasne. Do zobaczenia na górze.

-3-

Hari krążył po osłonecznionych skałach otaczających lśniący basen i zasilające go dwa bliźniacze wodospady. Basen to było prawdziwe dzieło sztuki – jedynie słaby zapaszek chloru i nurtujące przekonanie, że natura nie zaaranżowałaby skał i wody z taką troską o wygodę człowieka, zdradzały, że to sztuczny twór.
Spacerował w tę i z powrotem, siadał, wstawał. Raz, może dwa ruszył w stronę porośniętej krzewinkami pustyni, gdzie wiatr unosił kłęby piachu i ciągnęły się jałowe hałdy żużlu i odpadów z okolicznych kopalni. Za każdym razem zatrzymywał się na obrzeżach sztucznej oazy Vilo, zawracał i znowu zaczynał chodzić w kółko. Na toksyczne osady gapił się ze swego rodzaju nostalgią. Wyobrażał sobie siebie, jak idzie między hałdami aż do martwych skał gór. Nie bardzo wiedział, czy biwakowanie wśród toksycznych odpadów poprawiłoby mu samopoczucie, ale był przekonany, że na pewno nie poczułby się gorzej.
„Spokojnie”, powtarzał sobie raz za razem. „Przecież ona wcale nie umarła”.
Za każdym razem mroczny szept w sercu odpowiadał mu, że może lepiej byłoby dla niego, gdyby umarła. Albo gdyby on nie żył.
Po jej śmierci mógłby zacząć leczyć rany, po własnej znalazłby się poza zasięgiem bólu.
Do cholery, co zajmowało Vilo tyle czasu?
Hari nie cierpiał czekać. Nie miał nic do roboty – mógł tylko stać i myśleć – a w jego życiu było zbyt wiele rzeczy, o których nie był w stanie myśleć.
Rozejrzał się za czymś – czymkolwiek – na czym mógłby skupić uwagę. Spojrzał na ścianę sztucznego klifu, z którego spadały do basenu wodospady, zastanawiając się, czy wspinaczka po pięćdziesięciometrowym śliskim od wody urwisku zdołałaby oderwać jego myśli od Shanny.
Taką taktykę wypracował sobie od czasu separacji: stale mieć zajęcie. Skupiać się na różnych rzeczach. Nie myśleć. To była dobra taktyka, naprawdę skuteczna, sprawdzała się z dnia na dzień. Czasem mijały godziny, dni, a nawet tydzień, w czasie którego prawie o niej nie myślał.
Zawsze był lepszym taktykiem niż strategiem. Wygrywał każdą bitwę, ale w takie dni jak dzisiaj doskonale zdawał sobie sprawę, że przegrywa wojnę.
Nawet wspinaczka na ten chrzaniony wodospad nic by nie pomogła. Doświadczonym okiem dostrzegł niezliczone podpórki dla rąk i stóp, które z pewnością umieszczono tam celowo. Klif zaprojektowano do wspinaczek – wszedłby po nim z większą łatwością niż wielu innych mężczyzn weszłoby nań po drabinie.
Zdegustowany pokręcił głową.
– Ej, Caine! – zawołała jedna z dziewczyn pływających w sztucznej sadzawce. – Nie chciałbyś się zabawić?
Dwie z wszechobecnych dziewczyn do towarzystwa zatrudnianych przez Vilo Intercontinental pływały w basenie, pluskały się i wzajemnie podtapiały. Długonogie, smukłe, wysportowane, o idealnych zębach i jeszcze lepszych piersiach; dziewczyny, których rola sprowadzała się do bycia pod ręką dla gości Biznesmena Vilo. Obie były oszałamiająco piękne. Uroda prosto spod skalpela to premia za pięcioletnie usługi. Potem mogą szukać szczęścia gdzie indziej. Bawiły się teraz na użytek Hariego, dbając o to, by co rusz błysnąć zgrabnym udem albo pupą, z wdziękiem wyginać gibkie plecy i wypinać sterczące sutki. Gdyby to nie było aż tak wyrachowane, może nawet uznałby to za pociągające.
Teraz ta, która go wołała, prześlizgnęła się za drugą i objęła ją. W jednej dłoni zamknęła jej pierś, a drugą wsunęła pod wodę w kierunku jej krocza. Wygięła smukłą szyję, żeby pocałować partnerkę w ramię, cały czas przy tym zapraszając go spojrzeniem.
Hari westchnął. Pewnie mógłby wskoczyć do wody. Pieprzenie się z dwiema dziewczynami do towarzystwa byłoby przynajmniej w jakimś stopniu uczciwe. W przeciwieństwie do napalonych na gwiazdy kobiet, które pchały się do niego gdziekolwiek się ruszył, te dziewczyny były profesjonalistkami. Żadnego udawania, że im zależy na nim, ani że jemu na nich.
Kilka lat temu na pewno by to zrobił. Ale teraz, na późnym etapie życia, po tym jak wreszcie znalazł kogoś, kto go pokochał i kogo on pokochał, kto nadał prawdziwy sens określeniu „kochać się z kimś”, już nie mógł. Nie potrafił nawet wskrzesić w sobie zainteresowania. Dmuchanie tych dziewczyn byłoby jak wsadzenie fiuta do dziury po sęku – skomplikowana i nieco bolesna metoda masturbacji.
Służący w kamizelce i jedwabnym pasie stanął obok niego i podsunął mu tacę ze szkocką.
– Laphroaig, prawda?
Hari pokiwał głową i wziął szklaneczkę.
– Ehm... Caine?
Hari westchnął.
– Mów mi Hari, dobrze? Wszyscy zapominają, że mam imię.
– Och, jasne, eee... Hari. Chciałem tylko powiedzieć, że, no wiesz, jestem twoim wielkim fanem, i nawet, ehm, no wiesz... ach, mniejsza z tym.
– W porządku.
Ale służący – Hariemu wydawało się, że ma na imię Andre – nadal kręcił się koło niego wyczekująco. Hari sączył szkocką i przypatrywał się pływającym dziewczynom.
Służący odkaszlnął i odezwał się:
– Oczywiście mam tylko sześciany z twoimi kawałkami. Tylko raz byłem na bezpośrednim, kilka lat temu, kiedy Biznesmen Vilo zabrał kilkoro nas na wakacje. To było lekkie wariactwo, chociaż, no wiesz, nie wzięliśmy ciebie, bo to naprawdę strasznie dużo kosztuje, ale takiego gościa... nazywał się Yoturei Widmo. Pamiętasz go?
– A powinienem? – zapytał znudzony Hari.
Dlaczego ludzie myślą, że wszyscy Aktorzy się znają?
– No tak... To znaczy... Sam nie wiem. Zabiłeś mnie. Znaczy jego. W Kolonii w Ankhanie.
– A, tak. – Hari wzruszył ramionami, przypominając sobie awanturę w Studiu, kiedy przetransferował się z powrotem po Przygodzie. – Śledził mnie dzień albo dwa, nim go złapałem. Do cholery, skąd miałem wiedzieć, że ten dzieciak to Aktor? Powinien mieć dość rozumu, żeby nie wchodzić mi w drogę.
– Nawet nie pamiętałeś?
– Zabijam mnóstwo ludzi.
– Jezu. – Służący pochylił się konspiracyjnie i zaleciało od niego czerwonym winem, które dodało mu odwagi, żeby dalej mówić. – Czasem nawet marzę, żeby być tobą... To znaczy Caine’em, wiesz?
Hari zaśmiał się chrapliwie.
– Aha, ja czasem też.
Służący zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem.
Hari napił się jeszcze. Uznał, że nawet bzdurna gadanina z wielbicielem jest lepsza od stania sam na sam z własnymi myślami.
– Caine i ja nie jesteśmy tą samą osobą. Ja dorastałem w slumsach robotniczych w San Francisco, a Caine to podrzutek z Nadświata. Wychowywał go pathquański wyzwoleniec, kowal. Nim skończyłem dwanaście lat, włamywałem się do domów, bo byłem za mały, żeby napadać na ludzi. Kiedy Caine miał dwanaście lat, sprzedano go do lipkeńskiej niewoli, bo cała jego rodzina przymierała z niedostatku w czasie Krwawego Głodu.
– Ale to wszystko na niby, nie?
Hari wzruszył ramionami i rozsiadł się wygodnie na skałach.
– Kiedy jestem w Nadświecie jako Caine, wydaje mi się to wystarczająco prawdziwe. Człowiek uczy się w to wierzyć. Nadświat to inne miejsce. Caine może robić rzeczy, których ja nie potrafię. Nie twierdzę, że jest czarodziejem, ale zasady są podobne. Jest szybszy, silniejszy, bardziej okrutny i może nie aż tak bystry. To chyba jak magia. Wyobraźnia i siła woli: sprawiasz, że sam w to wierzysz.
– To tak działa magja? Bo nie bardzo łapię, ale ty...
– Ja też nie – rzucił cierpko Hari. – Czarodzieje są szaleni. W pewnym sensie halucynują na żądanie... ech, sam nie wiem. Któregoś razu zalicz bezpośrednio jednego takiego. To naprawdę popierdolone regularne świry.
– W takim razie, ehm... – Służący zaśmiał się prostacko. – To w takim razie dlaczego z kimś takim się ożeniłeś?
Zawsze jakimś cudem wszystko sprowadza się do Shanny.
Dopił szkocką, z trudem ją przełykając, westchnął i błyskawicznym ruchem nadgarstka cisnął szklanką nad basenem. Roztrzaskała się na skałach po drugiej stronie, a lśniący kryształ powtórzył echem tęczę w mgiełce wodnej wodospadu.
– Może lepiej pójdziesz to pozamiatać? Zanim wróci Biznesmen.
– Jezu, Caine, nie chciałem...
– Zapomnij. – Hari rozparł się na skałach i zasłonił przedramieniem oczy. – Idź posprzątać.
Kiedy tak leżał, mógł myśleć tylko o Słudze cesarstwa. Prawie czuł kolana Shanny pod głową, prawie wyczuwał delikatny piżmowy zapach jej skóry, niemal słyszał, jak szepcze mu, że go kocha, że musi żyć.
Najszczęśliwszy sen, jaki potrafił przywołać na skałach obok basenu Marca Vilo, opowiadał o tym, jak leżał na obesranym bruku zaułka w Ankhanie i wykrwawiał się na śmierć.
Na jego twarz padł cień, i to go obudziło.
Serce mu zabiło mocniej, zerwał się, przesłaniając oczy przed słońcem, ledwie łapiąc oddech...
Nad nim stał Vilo w słonecznej aureoli.
– Jadę do Frisco. Chodź, Hari, podrzucę cię do domu.

-4-

Rollsem szarpnęło lekko w chwili wejścia na automatyczny pas ruchu. Vilo odpiął pasy pilota, przeszedł do salonu dla pasażerów i nalał sobie solidną porcję metaksy. Wypił jedną trzecią haustem i siadł na kanapie, która stała pod kątem do sofy, na której usadowił się Hari.
– Hari, chcę, żebyś wrócił do Shanny – powiedział.
Długie lata praktyki w kontaktach z nadkastowymi pozwoliły Hariemu zachować kamienną twarz. Przewidywał to i myślał, że jest gotowy, ale skwierczący żar w piersi uświadomił mu, że nigdy nie byłby na to gotowy.
Zupełnie jakby jakimś cudem znajdowała się wszędzie wokół niego. Jakby nie mógł obrócić głowy, żeby nie zobaczyć czegoś, co o niej przypominało. Jakby każde słowo wypowiadane w jego obecności było jakimś szyderczym przypomnieniem, że starał się, ale nie podołał, że ostatecznie okazał się dla niej nie dość dobry.
Wyjrzał przez jedno z dużych okien rollsa, z których roztaczał się widok na ośnieżone szczyty Gór Skalistych, przesuwające się daleko w dole.
– Już to przerabialiśmy – odparł zmęczonym głosem.
– Tak, zgadza się. I nie chcę znowu do tego wracać, jasne? Masz załagodzić sprawę, nie żartuję.
Hari bez słowa pokręcił głową. Spojrzał w dół na swoje dłonie wciśnięte między kolana, jakby był markotnym dzieciakiem, i nagle wyłamał palce, wyginając dłonie tak mocno, że aż zabolały go stawy.
– Mogę się czegoś napić?
– W porządku. Częstuj się – odparł Vilo.
Hari podszedł do barku i stanął plecami do Patrona, udając, że przegląda wystawione alkohole. W końcu nacisnął kod na chybił trafił, a dozownik zawirował, zamruczał i beknął jakąś cuchnącą, karmazynową mrożoną miksturą z owocami – tym samym zakończyła się taktyka gry na zwłokę. Upił łyk i skrzywił się.
– Na czym właściwie polega twój problem? – zapytał Vilo. – Chyba już trzeci raz ci powtarzam, prosto z mostu i bez owijania w bawełnę, że chcę, abyście wrócili do siebie. Więc skąd ta zwłoka?
Hari pokręcił głową.
– To nie takie proste.
– Nie chrzań. Pozwoliłem ci ożenić się z nią tylko dlatego, że dobrze wpłynęła na twój wizerunek. I mój. Musiałem nieco ­złagodzić swój image, żeby się zbliżyć do Shermai Dole. Trochę się boi sprzedać mi GFT.
Dole’owie to rodzina Uprzywilejowanych, ale Shermaya lubiła parać się od czasu do czasu Inwestycjami i czasem Biznesem; sponsorowała kilkoro Aktorów, w tym – w głównej mierze – Shannę.
Vilo pociągnął spory łyk brandy i zamyślił się.
– Green Fields Technologies... – zaczął. – Już od pięciu lat próbuję przerzucić się na rolnictwo, a GFT ma jakieś sztuczne cholerstwo, dzięki któremu moglibyśmy odzyskać pod uprawę pustynię Kannebraska. Ale Dole martwi się o Robotników i Rzemieślników z GFT; już prawie ją przekonałem, że nie zrobię żadnej redukcji po przejęciu. Głupia suka. W każdym razie rozmawiałem z nią o Shannie i powiedziała, że nie będzie naciskała na pojednanie. Wydumała sobie, żeby pozwolić wam dwojgu samym uporządkować to szambo. Ja mówię: pieprzyć to. Dole to cipuchna o miękkim sercu. Waha się. Załatwię twój powrót do Shanny, to może dobijemy targu. Więc zajmij się tym.
– To ona ode mnie odeszła, Biznesmenie – mruknął Hari i znowu zaskoczył go nagły ból po tych słowach. To zawsze go zaskakiwało, za każdym razem. – Niewiele mogę zrobić.
– Co ją ugryzło w dupę, do cholery? – warknął Vilo. – Pewnie jest z pięć miliardów kobiet, które sprzedałyby cycki i jajniki, żeby spędzić z tobą jedną noc! Jezu Chryste!
– Noce nie stanowiły problemu.
Biznesmen zaśmiał się grubiańsko.
– Założę się.
Hari zagapił się na karmazynową piankę na drinku.
– Ona, ech... Cholera. Nie wiem. Chyba myślała, że trochę bardziej różnię się od Caine’a. To było... – Wziął głęboki wdech. – Wszystko zaczęło się od sprawy z Toa‑Phelathonem, jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć.
Vilo pokiwał głową.
– Wiem. To dlatego wybrałem na dziś do przesłuchania właśnie ten sześcian.
Hari zesztywniał, a mięśnie szczęk nagle aż mu się wybrzuszyły.
– Zostawiła cię, bo jesteś dupkiem – powiedział Vilo, szturchając go palcem w pierś. – Zostawiła cię, bo nie mogła znieść życia z niebezpiecznym gnojkiem, przez którego była traktowana jak śmieć.
Hariemu pojawiła się czerwona mgiełka przed oczami.
– Nigdy... – Zapanował nad złością i dokończył: – Nie chodziło o to, jak ją traktowałem. Traktowałem ją jak królową.
Szklanka zadrżała mu w ręku i trochę drinka wylało się na dywan w rollsie. Rosnąca plama wyglądała jak krew.
Vilo podążył za jego wzrokiem i parsknął.
– Później posprzątasz. Na razie nie skończyłem z tobą rozmawiać. – Dopił brandy i pochylił się ku Hariemu. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się, gdy ściągnął brwi. – Wiem, że jesteś trochę nakręcony, ale posłuchaj mnie. Chcę, żebyście wrócili do siebie z Shanną, i nie wywijaj mi tu żadnych kurewskich numerów. Masz zrobić, co trzeba. Jeśli uważa, że jesteś za bardzo... Mniejsza o szczegóły... to masz być mniej, do diabła. Jasne? Nie obchodzi mnie, co będziesz musiał zrobić. Po prostu zrób to.
– Biznesmenie...
– Nie czaruj mnie, Michaelson. Dałem ci już dość luzu. Dałem ci popyskować, pozwoliłem ci pograć ogiera przed ludźmi i dałem ci forsy jak lodu. Teraz zaczniesz mi się odpłacać. A jeśli nie będziesz miał ochoty, to pamiętaj, że nie jesteś jedynym skurwysyńskim Aktorem pracującym dla VI.
Vilo opadł na oparcie i dał Hariemu przemyśleć sprawę.
Od napięcia w karku Hariemu dzwoniło w uszach. Powoli, ostrożnie odstawił szklankę na bar, przez cały czas obserwując swoją rękę. Potem równie wolno i ostrożnie odwrócił się do Patrona i powiedział bardzo cichym i bardzo opanowanym głosem:
– Tak, Biznesmenie. W porządku.

-5-

Hari stał przy wysokim ogrodzeniu z siatki, otaczającym trawiasty dziedziniec za Opactwem, i patrzył, jak Vilo zgrabnie unosi rollsa z trawnika; turboogniwa pojazdu obróciły się do pozycji lotu, nim minął drzewa. Hari zmrużył oczy przed podmuchem, ale z szacunkiem nie ruszył się z miejsca, dopóki rolls nie zanurzył się w gęste, kłębiące się nad San Francisco chmury, które teraz odbijały krwistą poświatę ruchu ulicznego w mieście poniżej.
Podszedł do szerokich drzwi z pancerszkła, prowadzących do oranżerii, a Opactwo powiedziało do niego:
– Witaj, Hari. Masz czternaście wiadomości.
Meble w oranżerii stanowiły przepięknie dobrany zestaw antyków z giętego drewna; Hari szedł przez pokój niepewnie, niczego nie dotykając. Światła w salonie zabłysły, gdy zbliżył się do drzwi.
– Opactwo: zapytanie. Wiadomości od Shanny?
– Nie, Hari. Mam odtworzyć wiadomości?
Głos podążał za nim. Domokomp zgrał dźwięk z maleńkich głośników umieszczonych w każdej ścianie tak, aby głos Opactwa rozbrzmiewał cicho tuż zza lewego ramienia Hariego. Shanna zawsze uważała, że to przyprawia człowieka o dreszcze; nigdy nie lubiła rozmawiać z domem i zamęczała Hariego, żeby to zmienił, aż któregoś dnia prawie skoczyli sobie z tego powodu do oczu.
Westchnął. Zatrzymał się na posadzce z marmuru z różowymi żyłkami, we frontowym holu, i spojrzał w górę na szerokie, puste schody, które wznosiły się do loggii na piętrze.
– W porządku. Opactwo: odtwórz wiadomości.
Najbliższy monitor ścienny – ten obok służbowej windy za schodami – rozświetlił się. Hari nie widział twarzy, gdy się odwrócił i szedł po schodach, ale rozpoznał głos – pełne szacunku jojczenie jego adwokata. Chociaż jako Pracownicy należeli do tej samej ­kasty, prawnik z uporem mu się podlizywał. Komedianci teoretycznie mieli pewne pierwszeństwo przed Prawnikami.
Kiedy szedł przez dźwięczące echem korytarze Opactwa, kolejne monitory gasły, gdy je mijał, a następne włączały się przed nim; wszystkie ukazywały spoconą twarz adwokata, który tłumaczył, że petycja Hariego z prośbą o awans do kasty Administracji została odrzucona. Ponownie. Prawnik uważał, że to Studio go blokuje, ponieważ Caine nadal był bardzo popularny, odejście Hariego od Aktorstwa i przejście na emeryturę oznaczałoby znaczące koszty i tak dalej, i tak dalej.
Poszedł do siłowni, zdjął garnitur Pracownika i zrzucił buty. Nie był specjalnie zainteresowany tym, co jego adwokat miał mu do powiedzenia. W gruncie rzeczy i tak nie spodziewał się awansu. Druga wiadomość od adwokata dotyczyła prośby Hariego o odwołanie się od wyroku dla ojca za podburzanie, która także została odrzucona. Ponownie.
Pozostałe wiadomości były jeszcze mniej istotne, począwszy od lokalnego Trybunału Pracowników, proszącego o poparcie w nadchodzących wyborach, a skończywszy na ośmiu błagalnych wiadomościach od różnych organizacji charytatywnych, przeplatanych prośbami o występ w kilku magazynach sieciowych i udzielenie wywiadów. Zanotował sobie w pamięci, żeby zmodernizować podprogram sekretarki Opactwa i wprowadzić funkcję streszczania. To będzie potwornie drogie – wszystkie funkcje SI dużo kosztowały – ale warto, jeśli dzięki temu nie będzie musiał słuchać tego biadolenia i znosić szczerych, pełnych zapału szczenięcych spojrzeń.
Wiele czasu w domu spędzał właśnie tutaj, w siłowni. Pokoje do ćwiczeń i bieżnia okalająca piętro Opactwa były jedynymi miejscami, które nie zostały urządzone pod kierunkiem Shanny. Wszędzie indziej we własnym pustym domu czuł się jak gość.
Ubrany tylko w szorty zaczął trenować z żelworkiem. Nawet nie włożył rękawic ani ochraniaczy na nogi. Im mocniej uderzał, tym sztywniejszy stawał się worek, aż osiągał mniej więcej wytrzymałość ludzkich kości, a wtedy przy uderzeniach zapadał się z głośnym trzaskiem. Na długo przed tym, nim Hari pozbył się napięcia wynikającego z frustracji i gniewu, który gotował mu się pod żebrami, każdy jego cios zagłębiał się w żel z przyjemnym trzaskiem, który brzmiał całkiem jakby łamano człowiekowi kark.
Wreszcie jego ramiona powoli się rozluźniły, a ciało rozgrzało – z bolesną powolnością, która brutalnie przypominała mu o zbliżających się czterdziestych urodzinach. Wtedy zaczął uderzać jeszcze mocniej. Po chwili już ledwo widział worek; przesuwające się obrazy z zabójstwa Toa‑Phelathona bawiły się w berka przed jego oczami.
To było jedno z zabójstw Caine’a, które zostały z nim na zawsze; wisiało mu nad głową jak gość z nadkasty: choćbyś nie wiadomo jak bardzo miał go dość, nie możesz go spławić.
Nawet nie mógł za to winić Studia. Caine przyjął tę robotę, zgodził się na zlecenie Klasztorów, chociaż Studio powiedziało, że bardziej skłania się ku wojnie między Cesarstwem Ankhańskim i Lipke – wojny w Nadświecie nakręcały interes, stanowiły niezwykle żyzne pole do popisu dla młodych Aktorów, którzy musieli zapracować na sławę. Hari poszedł do Rady Planowej Studia osobiście forsować pomysł zamachu. Obstawał przy tym, że zabicie księcia regenta osłabi federalny feudalizm Ankhany; upierał się, że wojny domowe są o wiele krwawsze i o niebo bardziej gorzkie od jakichkolwiek wojen między cesarstwami po dwóch stronach Wododziału Kontynentalnego.
Nigdy nie chciał, żeby się okazało, że miał absolutną rację.
Rozlew krwi, który nastąpił, gdy różni Książęta Gabinetu rzucili się do wyścigu o władzę i zaczęli wyrzynać wzajemnie swoich popleczników, był przerażający nawet jak na standardy Nadświata. Biedna, przerażona Mała Królowa Tel-Tamarantha, którą Toa‑Phelathon zastępował na tronie w roli regenta, przeżyła wuja raptem o kilka godzin. Żaden z zabiegających o władzę książąt nie mógł ryzykować, że ktoś inny uzyska nad nią kontrolę, więc pierwszą ofiarą Wojny o Sukcesję była piękna, ciut nierozgarnięta dziewięciolatka.
Ostatnio, kiedy uderzał w żelworek pięścią, łokciem albo golenią, zdarzało się, że to swoją twarz wyobrażał sobie zamiast worka, że właśnie swój kark miał ochotę przetrącić.
Sługa cesarstwa był Przygodą jak na Caine’a niezwykłą, niemal jedyną w swoim rodzaju. Pomimo swej reputacji rzadko mordował swoje cele w sposób tak bezpardonowy, z zimną krwią. Publiczność tego nie lubiła. Chcieli więcej akcji, więcej ryzyka, niektórzy nieliczni lubili nawet uczciwą walkę. Morderstwo księcia regenta nadal chętnie wypożyczano – chociaż minęły już trzy lata – głównie z powodu nadzwyczajnej przemocy użytej podczas ucieczki Caine’a z pałacu. Oprócz dwóch strażników, majordomusa i księcia regenta zabił jeszcze czterech mężczyzn i jedną kobietę, w sumie dziewięć osób. Poza tym niemal sam umarł, a narastająca desperacja w czasie ucieczki z pałacu Colhari, kiedy z trudem zachowywał przytomność, dodawała Przygodzie dreszczyku.
Gdyby był tym, kogo udawał, mieszkańcem Nadświata, zginąłby tamtego dnia. Nawet najnowocześniejsza technika medyczna w szpitalu Studia ledwo zdołała ocalić mu życie po awaryjnym transferze na Ziemię. Dowlekł się do zaułka w Starym Mieście Ankhany i zrobiło mu się ciemno przed oczami; był już pewny, że Studio zostawi go tam, pozwoli mu wykrwawić się na śmierć, bo nie dotarł do wyznaczonego punktu transferu.
Wyjątek, który dla niego uczyniono, zatwierdzono na najwyższym szczeblu; inaczej być nie mogło. Nikt poniżej Rady Zarządców w Genewie nie mógł podjąć takiej decyzji. Arturo Kollberg, przewodniczący Studia w San Francisco osobiście przedłożył prośbę. Kiedy poparł ją prezes Studia, Turner, Rada w końcu zgodziła się na awaryjny transfer, który uratował mu życie.
Awaryjne transfery zdarzają się rzadziej niż diamenty bez skazy. W końcu, gdzie jest napięcie, jeśli Aktora można ściągnąć z powrotem na Ziemię w dowolnym momencie, kiedy tylko wpakuje się w poważne kłopoty? Nawet gwiazdy wielkości Caine’a giną od czasu do czasu; to dzięki temu amatorzy leżanek bezpośrednich wracają do Studia. Nigdy nie wiesz, czy Przygoda, którą właśnie przechodzisz, nie będzie ostatnią Przygodą tego Aktora. Inwestorów i Uprzywilejowanych, którzy stanowią większość widowni bezpośredniej, najbardziej kręci możliwość podłączenia się do gwiazdy pierwszej wielkości w Przygodzie, w której ginie, i to w czasie rzeczywistym, żeby widzieć to, co ona widzi, i czuć, jak ucieka z niej życie, jakby to było ich własne ciało.
Więc tam właśnie leżał, pośród szmat i resztek jedzenia, krew tryskała mu spomiędzy palców na obesrany bruk ankhańskiego zauł­ka, kiedy cień padł mu na twarz i go otrzeźwił.
Oparł czoło o rozgrzany od ciosów syntetyk żelworka i objął go rękami, jak wyczerpany bokser, który dąży do zwarcia, żeby utrzymać się na nogach. Wspomnienie pochwyciło go w swoje kły. Potrząsało nim, jak terier potrząsa szczurem, próbując przetrącić mu kark.
Ta zapyziała, ślepa uliczka, cień na jego twarzy... Otworzył oczy i zobaczył nad sobą otoczoną aureolą światła sylwetkę.
Shanna stała nad nim oniemiała z przerażenia.
Przebywała w Ankhanie, prowadząc własną, niezwiązaną z nim Przygodę jako Pallas Ril; Ankhana przed Wojną o Sukcesję była popularnym środowiskiem. Zgiełk w pałacu, krzyki spanikowanej straży, ryk trąbek i desperackie, zmasowane polowanie na ulicach Starego Miasta wabiły Aktorów jak trzydniowy trup przyciąga muchy; wszyscy mieli nadzieję dodać trochę dreszczyku do swoich Przygód drugiego sortu. Spośród setek mężczyzn i kobiet w Ankhanie, którzy szukali go tego ranka, tylko Shanna skręciła w śmierdzące cienie ślepego zaułka, gdzie leżał, nadal trzymając głowę Toa‑Phelathona za pęk zakrwawionych włosów.
Tylko Shanna przyklękła przy nim, ułożyła sobie jego głowę na kolanach i głaskała go po włosach, kiedy świat znikał sprzed jego oczu.
Byli małżeństwem niecały rok.
Lepiej by na tym wyszedł, gdyby rzeczywiście zginął tamtego dnia. Ale zamiast tego zatwierdzono awaryjny transfer, chociaż już było niemal za późno, zabierając ich z powrotem do rzeczywistości o wiele zimniejszej od samotnej śmierci w zapyziałym zaułku.
Wrócili na ziemię, do siebie nawzajem.
Wierzyła – kiedy się poznali, kiedy zalecał się do niej, nawet kiedy się pobrali – że Caine to tylko gra. Wierzyła, że gdzieś w głębi duszy, w najdalszych zakamarkach serca, jest dobrym i przyzwoitym człowiekiem. Wierzyła, że nikt nie dostrzega w nim tego, co ona widzi – aż do tego ranka, kiedy uklękła z jego głową na kolanach.
Gdy spojrzała w dół i ujrzała na bruku głowę starca, leżącą jak porzucona piłka, z poszarpanymi resztkami szyi poniżej krwawych szczątków oka, w końcu zaczęła podejrzewać, że może to ona się myliła, a świat miał rację.
To nie był koniec ich małżeństwa, o nie – to byłoby za proste. Żadne z nich nie poddawało się łatwo. Trzymali się siebie z siłą, jaką chwyta człowieka kostucha, kłócili się i godzili, i znowu kłócili, wygarniając sobie wszystko, niezależnie od tego, ile ich to kosztowało. To Shanna, zresztą jak zwykle, zrobiła to co właściwe, co mądre, co praktyczne – opuściła go.
Kiedy odeszła, zabrała ze sobą wszystko, co było dobre w jego życiu.
Odepchnął się od żelworka i wymierzył mu kopniaka; worek zwinął się wpół wokół jego nogi jak samochód wokół słupa. Hari złapał worek i walił w niego, jakby chciał go zerwać z linek; uderzał pięściami i zesztywniałymi palcami, łokciami i kolanami, przedramionami i goleniami, palcami stóp i czołem. Ale niezależnie od tego, jak mocno i długo uderzał, nawet nie tknął własnego gniewu. Nie mógł się do niego dorwać, nie w ten sposób. Gniew był jedynie tarczą bólu.
W końcu zadyszany przestał. Nie tego potrzebował. Wiedział, czego mu trzeba.
Musiał wrócić do Nadświata.
Potrzebował pobyć Caine’em.
Musiał – wreszcie, nieuchronnie – zranić kogoś.
I jak zawsze, kiedy nie miał lepszego celu, zwrócił się przeciwko sobie.
– Opactwo: połączenie do Shanny – powiedział. – Tylko z dźwiękiem wychodzącym.
Ekran ścienny rozświetlił się jej twarzą. Delikatny zielonkawy odcień jej piwnych oczu ranił go jak nóż.
Oczywiście połączył się z koszem na wiadomości, bo tak samo jak on nie odbierała osobiście rozmów.
– Cześć – powiedział jej wizerunek; pogodne, wesołe, szczere powitanie. – Jestem Pallas Ril, mag z Przygód. Jestem też Shanną Leighton, Aktorką.
„Shanną Leighton Michaelson”, poprawił ją w myślach Hari.
– Jeśli masz wiadomość dla którejś z nas, mów.
W ustach miał piasek. Mógł się tylko gapić: delikatny kształt jej szyi, zarys szczęki, grube pasma krótko ściętych włosów. Palce go zaświerzbiły na wspomnienie ich miękkości. Gdyby zamknął oczy, teraz, w tej chwili, odtworzyłby każdą linię jej ciała, każdy najdrobniejszy pieprzyk.
„Zmienię się”, powiedział w myślach do jej cyfrowego obrazu. Wiedział, że to beznadziejna sprawa. Być może pomogłaby mu stworzyć pozory na kilka dni, żeby zadowolić Vilo, może nadal zależało jej na nim na tyle, żeby to zrobić, ale nie potrafił poprosić.
Odmowa za bardzo by bolała, a jeszcze bardziej zabolałaby go zgoda.
Twierdziła, i to nie raz, że ich rozstanie było dla niej bolesne. Nie wiedział, czy to prawda. Nie wiedział, czy nadal cierpi tak jak on. Miał nadzieję, że nie.
I teraz stał przed ekranem, a mrowienie w dłoniach i skurcze w piersi mówiły mu, że pragnął tego od dawna. Czekał tylko na pretekst.
Naciski ze strony Vilo dały mu coś, co mógł powiedzieć, a co ukryje przemilczaną prawdę: że niezależnie od tego, jak bardzo próbował udawać, że jest inaczej, w każdej godzinie boleśnie za nią tęsknił. Nie wiedział, co powiedzieć, jak to ująć, żeby nie zabrzmiało zbyt chłodno, żeby nie zabrzmiało jak: „Mój Patron i twoja Patronka postanowili, że powinniśmy być razem”.
Ale musiał coś powiedzieć. Odchrząknął.
– Ehm, Shanna, mówi Hari i...
– Chwileczkę – powiedział obraz i szybko przekształcił się w jej nowy obraz w bogatym, niebiesko-szarym kostiumie z Nadświata, który nosiła jako Pallas Ril. – Gratuluję! Dostałeś się do mojego Pliku Przyjaciół.
Przyjaciół? – pomyślał. Tym teraz jesteśmy?
– Jako komuś należącemu do Pliku Przyjaciół mogę ci powiedzieć, że obecnie jestem w Przygodzie i zamierzam wrócić wieczorem 18 listopada. Nie spodziewaj się, że oddzwonię wcześniej, bo się rozczarujesz.
Hari oklapł. Zapomniał. Dzisiejsza lawina wspomnień całkiem go pochłonęła. Tydzień temu wyruszyła realizować kolejną część Przygody. Skasował rozmowę, uderzając ze znużeniem w przycisk ścienny. Nie było jej na Ziemi. Nie było jej nawet w tym samym Wszechświecie.
Moje życie to krótki skok w głębokie szambo, pomyślał.

-6-

Pisk dobiegający z ekranu dźgnął go w ucho jak nóż. Zerwał się, obracając głowę na wszystkie strony. Pił do rana, siedząc samotnie w pustym domu, i teraz miał zaropiałe oczy. Nie mógł się zorientować, o co chodzi z tym piskiem. Tarł powieki, aż wreszcie zdołał je otworzyć, a tępy ból, który w nich pulsował, sprawił, że Hari poczuł w gardle smak krwi. Jasne światło słoneczne, wlewające się przez okna sypialni, groziło, że rozsadzi mu czaszkę.
Niech to szlag! Która to godzina? Południe?
– Opactwo – wychrypiał. – Polaryzatory. Zmierzch.
– Proszę o przeformułowanie polecenia, Hari.
Odchrząknął, splunął flegmą do kosza pod stolikiem nocnym.
– Opactwo: polaryzacja szyb. Zmierzch.
Kiedy w pokoju stopniowo ciemniało, powiedział, przekrzykując pisk:
– Opactwo: zapytanie. To co za cholerny pisk?!
– Proszę o przefor...
– Dobra, dobra. Opactwo: skasuj słowo „cholerny”. Ponów próbę.
– Ten dźwięk to alarm priorytetowej rozmowy. Sygnalizuje połączenie zakodowane jako „Wyjątkowo pilne”.
– Opactwo: zapytanie. Jaki to kod?
– Kod jest opatrzony etykietą „Przydupas króla pierdolonego Studia”, Hari.
– Cholera. – Wytrząsnął pajęczyny z głowy. „Przydupas króla pierdolonego Studia” to etykieta, jaką nadał Gayle’owi Kellerowi, osobistemu asystentowi Arturo Kollberga, przewodniczącego Studia w San Francisco. To oznaczało złe wieści. – Opactwo: tylko audio. Odpowiedz.
Pisk nagle ucichł, ustępując łagodnej jak śmietanka ciszy.
– Tak, Gayle? Mówi Hari – powiedział.
– Komediant Michaelson? – W głosie asystenta pobrzmiewała niepewność; jak większość ludzi, źle się czuł, rozmawiając z kimś, kogo nie widzi. – Ehm, Administrator Kollberg chce natychmiast widzieć pana w biurze, Komediancie.
– W jego biurze? – powtórzył niezbyt mądrze Hari. Kollberg nigdy nie przyjmował ludzi w swoim gabinecie. Hari nie gościł u niego od dziesięciu lat. – O co chodzi? Następną Przygodę mam dopiero w przyszłym roku.

– Ehm, nie wiem tak naprawdę, Komediancie. Administrator nic nie powiedział. Kazał mi tylko przekazać, że gdyby pan pytał, mam powiedzieć, że chodzi o pańską żonę.
– Moją żonę?
A czy coś kiedykolwiek nie dotyczyło mojej żony? – pomyślał kwaśno. Przemawiał przez niego kac.
– Co jest? Coś się stało? – Serce zacisnęło mu się, po czym zaczęło bić szybciej. – Nic jej nie jest? Co się stało?
– Naprawdę nie mogę powiedzieć, Komediancie Michaelson. Administrator powiedział mi tylko, że mam przekazać...
– Dobra, w porządku – warknął Hari.
Spuścił nogi z łóżka, wstał, nagle nie czując już kaca. Jak szybko zdoła wziąć prysznic i się ubrać? Nie, pieprzyć prysznic; nie miał na to czasu. Umyć zęby? Spotkać się z przewodniczącym, kiedy z gęby leciało mu przetrawioną szkocką?
Cholera, weź się w garść.
– Już jadę. Powiedz mu, że będę za pół godziny. Powiedz... powiedz mu tylko, że już jadę.


Dodano: 2009-06-11 22:40:53
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS