NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Łukjanienko, Siergiej - "Labirynt odbić" (Mag)
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: Лабиринт отражений
Tłumaczenie: Ewa Skórska
Data wydania: Maj 2009
Wydanie: 2
ISBN: 978-83-7480-131-7
Oprawa: miękka
Format: 125x195 mm
Liczba stron: 416
Cena: 29,99
Rok wydania oryginału: 1997
Tom cyklu: 1



Łukjanienko, Siergiej - "Labirynt odbić"

Rozdział 1

Pierwszy ruch jest najtrudniejszy. W niedużym pokoju na środku stoi biurko, kable od komputera ciągną się do UPS-u i dalej, do gniazdka. Cienki przewód do linii telefonicznej. Pod ścianą, na której wisi kilim, stoi tapczan, a obok otwartych drzwi balkonowych mała lodówka, najważniejszy element wyposażenia. Pięć minut temu sprawdziłem jej zawartość – przez najbliższą dobę głód mi nie grozi.
Kręcę głową. W oczach robi mi się ciemno, ale to szybko mija. Normalka.
– Wszystko w porządku, Lonia?
Głośniki są ustawione na maksimum. Krzywię się.
– Tak. Dźwięk trochę ciszej.
– Dźwięk trochę ciszej – zgadza się Windows Home. – Ciszej, ciszej...
– Wystarczy, Vika – powstrzymuję ją.
Dobry program. Posłuszny, pojętny i serdeczny. Może zbyt zadufany, jak cała produkcja Microsoftu, ale da się wytrzymać.
– Powodzenia – mówi program. – Kiedy na ciebie czekać?
Patrzę na ekran, gdzie w aureoli pomarańczowych iskier pływa kobieca twarz. Młoda, sympatyczna, ale właściwie nic specjalnego. Jestem zmęczony pięknem.
– Nie wiem.
– Prosiłabym o pięć minut na samokontrolę.
– Dobra, ale nie więcej, za dziesięć minut będę potrzebował wszystkich zasobów.
Twarz na ekranie się marszczy – program wyodrębnia kluczowe słowa.
– Tylko dziesięć minut – mówi pokornie Windows Home. – Ponownie zwracam ci uwagę, że poziom stawianych mi zadań nie zawsze odpowiada pojemności mojej pamięci operacyjnej. Wymagane byłoby rozszerzenie do...
– Zamilcz – przerywam.
To brzmi jak rozkaz i program nie może nie posłuchać. Krok w lewo, krok w prawo... Ha, ha. To nie próba ucieczki, raczej dobrowolne uwięzienie. Podochodzę do lodówki, otwieram, wyjmuję puszkę sprite’a. Napój chłodzi gardło. To niemalże rytuał – Głębia zawsze wysusza śluzówkę. Z puszką w ręku wychodzę na balkon, w ciepły letni wieczór.
W Deeptownie prawie zawsze jest wieczór. Ulice zalane światłem reklam, cichy szum przejeżdżających samochodów, nieprzerwany strumień ludzi... Dwadzieścia pięć milionów stałych mieszkańców, największe megalopolis świata. Z wysokości jedenastego piętra nie mogę dojrzeć twarzy... Dopijam sprite’a, wyrzucam puszkę przez balkon i wracam do pokoju.
– To nieetyczne... – mruczy komputer.
Nie reaguję, wychodzę do przedpokoju, wkładam buty, otwieram drzwi. Klatka jest pusta, jasna i bardzo czysta. Gdy majstruję przy zamku, przez niedomknięte drzwi próbuje wlecieć maleńki żuczek. Aha, rozrywki lamerów... Z ironią obserwuję uprzykrzonego owada – z mieszkania wypływa strumień powietrza, odrzucając żuczka z powrotem. Zamykam drzwi, żuczek resztką sił uderza w nie – krótki błysk i „owad” spada na podłogę.
– Złożyć skargę na właściciela domu? – pyta Windows Home. Teraz głos dobiega ze srebrzystych szpil wpiętych w klapy mojej koszuli.
– Złóż – odpowiadam. Ciągle zapominam wyjaśnić programowi, że to ja jestem właścicielem domu.
Winda czeka na mnie na piętrze. Zwykle schodzę po schodach, zaglądam po drodze do cudzych mieszkań, w których nikt nie mieszka... ale teraz się śpieszę. Winda zjeżdża bardzo szybko. Wychodzę na dwór, na chodniku rozglądam się – może zobaczę amatora insektów? Ale nikogo podejrzanego nie ma, wszyscy śpieszą dokądś w swoich sprawach. Żuczek jest najwyraźniej przelotny, produkcja seryjna. Truje się je na ulicach, tłucze w mieszkaniach, ale one są niezniszczalne.
Ja też zajmowałem się kiedyś takimi głupstwami – bardzo, bardzo rzadko żuczkom udawało się przynieść ciekawe informacje.
– Lonia, na kompanię Polana złożono skargę. Najemca mieszkania numer jeden.
– Zignoruj – mruczę, obserwując idącego chodnikiem mężczyznę.
No, to jest coś – połączenie młodego Arnolda Schwarzeneggera i starego Clinta Eastwooda. Bardzo zabawne. Mężczyzna łowi moje kpiące spojrzenie i przyśpiesza kroku.
Unoszę rękę i po chwili przy chodniku hamuje żółta limuzyna.
– Lonia, twoja skarga na kompanię Polana została zignorowana!
– Nie szkodzi.
Można by to ciągnąć w nieskończoność, ale nie mam teraz głowy do takich gierek. Wsiadam do samochodu; kierowca – młody, uśmiechnięty chłopak, starannie uczesany, w wykrochmalonej koszuli – odwraca się do mnie. Wolę takich taksówkarzy, wyszkolonych i nie gadatliwych.
– Kompania Deep Przewodnik wita serdecznie!
Nie podaje mojego nazwiska – program zatrzymał taksówkę anonimowo.
– Jak będzie pan płacił?
– Tak. – Wyjmuję z kieszeni rewolwer i walę chłopaka w skroń.
Próbuje się bronić, ale jestem szybszy. Patrzę na jego pobladłą twarz, potrząsam za kołnierz i rozkazuję:
– Dzielnica Al Kabar.
– Nie ma takiego adresu – mówi kierowca. Jest teraz „ogłuszony” i pokorny.
– Al Kabar. Osiem, siedem, siedem, trzy, osiem. – Prosty kod otwiera dostęp do służbowych adresów Deep Przewodnika. Mógłbym nie uderzyć kierowcy, ale wtedy w plikach kompanii zostałby ślad mojego przejazdu.
– Zamówienie przyjęte. – Kierowca znów się uśmiecha, znowu jest wesoły i usłużny.
Samochód rusza. Patrzę w okno, widzę migające osiedla, zapchane wieżowcami, ze wszystkimi drobnymi śmieciami Deeptownu, ogromne, luksusowe biura koncernów, długie, szare korpusy IBM, wspaniałe pałace Microsoftu, ażurowe wieże Ameryki Online, skromniejsze biura innych potentatów komputerowych.
Nie brak tu także biurowców firm sprzedających meble, żarcie, nieruchomości, nie brak agencji turystycznych, kompanii transportowych, klinik. Każdej nieźle prosperującej firmie zależy na otwarciu w Deeptownie swojego przedstawicielstwa.
Deep Przewodnik funkcjonuje właśnie dzięki tej obfitości. Podróżowanie po mieście piechotą to dość czasochłonna i raczej monotonna rozrywka. Mkniemy po autostradach, hamujemy na skrzyżowaniach, wjeżdżamy w tunele. Czekam. Mógłbym kazać kierowcy wybrać krótszą trasę, ale wtedy musiałby połączyć się z dyspozytornią i zostawiłbym ślad.
Miasto kończy się niespodziewanie, jakby ścianę pałaców i wieżowców ktoś uciął gigantycznym nożem. Teraz jest tu droga, a za nią las – gęsty, nieprzebyty, oddzielający od codziennego zamętu tych, którzy nie chcą się afiszować.
– Zatrzymaj się przy następnej ścieżce – mówię, gdy mijamy zarośla mango i przejeżdżamy wzdłuż środkowoeuropejskiej gęstwiny.
– Do dzielnicy Al Kabar jeszcze daleko – oznajmia kierowca.
– Zatrzymaj się.
Samochód staje. Otwieram drzwi, wysiadam, odchodzę na krok od limuzyny. Kierowca pokornie czeka. Ja też. Na drodze widać światła, a świadkowie nie są mi potrzebni. No, nareszcie...
Celuję w samochód i strzelam. Strzał jest niezbyt głośny, odrzut słaby, ale pojazd błyskawicznie staje w płomieniach. Kierowca siedzi bez ruchu, patrząc przed siebie. Po kilku sekundach Deep Przewodnik ma o jedną taksówkę mniej.
Dobrze. Niech to wygląda na zabawę pijanych chuliganów. Idę w las.
– To nieetycznie – dobiega ze szpil mamrotanie Windows Home.
– Optymalizowałaś się? To dobrze, będę potrzebował pomocy. Szukaj skrytki, kod „Iwan”.
– Świecące drzewo – oznajmia program.
Oglądam się. Aha. Oto ogromny dąb, migoczący czarodziejskim błękitnym światłem, widocznym tylko dla mnie. Podchodzę, wsuwam rękę do dziupli, wyjmuję ciężki pakunek. Przebieram się w płócienną białą koszulę i spodnie, owijam wzorzystym pasem. Krótki miecz w pochwie, kilka drobiazgów w kieszeniach. Skrytkę zrobiłem kilka dni temu, bezprawnie wykorzystując jeden z komputerów zarządu transportu kolei zakaukaskiej. Mają tam słabych programistów, nie zauważą mojej małej ingerencji.
– Gdzie strumień? – pytam.
– Na prawo.
Pochylam się nad wodą, wpatruję w moje odbicie. Kilka razy uderzam w nie dłonią, potem zaczynam wodzić palcem, rozmywając swoje oblicze. Teraz zamiast mojej twarzy z drżącego zwierciadła spogląda na mnie osiłek o kasztanowych włosach. Twarz dobroduszna i pospolita aż do obrzydzenia.
– Dziękuję – mówię do programu, prostując się. Przez chwilę stoję, napawając się zapachem lasu. Niech to diabli, strasznie dawno nie wychodziłem z tego miejskiego smrodu.
– Czy nie na mnie czekasz, mołojcu? – pyta ktoś za moimi plecami.
Oglądam się. Z gęstych krzaków wychodzi wielki, sięgający mi do piersi wilk.
– Może i na ciebie – mówię, patrząc na niego z zachwytem.
Jest fenomenalny! I naprawdę szary, a raczej czarny, z lekką siwizną. Gdzieniegdzie sierść jest zmierzwiona, do prawej przedniej łapy przyczepił się rzep.
– A może by cię tak zjeść, mołojcu? – pyta wilk i szczerzy kły, żółte, jak zęby palacza, jeden ułamany aż po korzeń. Stare wilczysko, które niejedno widziało.
– Czemu się po próżnicy chełpisz, pragniesz zakosztować mego miecza? – improwizuję. – Lepiej odsłuż służbę.
Wilk uśmiecha się i siada.
– A jak mi się odpłacisz, mołojcu?
– Trzy tysiące zielonych – oznajmiam.
Wilk z zadowoleniem kiwa łbem, trze łapą mordę.
– Al Kabar?
– Zgadłeś.
– Misja?
– Kradzież.
– Zleceniodawca?
Wzruszam ramionami – retoryczna odpowiedź na retoryczne pytanie. Zleceniodawcy nie lubią się afiszować.
– Spróbujemy – decyduje wilk. – Jesteś gotów?
– Tak.
– Wsiadaj.
Wsiadam na grzbiet wilka. Pędzimy przez las. Odruchowo uchylam się przed gałęziami, wilk śmieje się cicho. Niech mu tam, skoro go to bawi.
Kilka minut później wyskakujemy z lasu. Żółty piasek, silny gorący wiatr zmusza do mrużenia oczu. Przed nami szeroka na sto metrów przepaść, za nią miasto o wschodnim kolorycie. Minarety, kopuły, wszystko w tonacji pomarańczowo-żółto‑zielonej. Nawet nieźle się prezentuje. Nieco dalej, przerzucony nad przepaścią widnieje... no, powiedzmy, że to most. Cienki jak struna. Jeden jego koniec sięga murów opasujących miasto, drugi tkwi w rękach dziesięciometrowego kamiennego posągu z ohydną mordą.
– Ej, będzie robótka – stwierdza wilk. – Nie za tanio, Iwanie carewiczu?
– Licho wie – mówię, oglądając posąg. – O moście uprzedzali...
– Co masz ukraść?
– Dojrzałe jabłuszka.
– Aha, to po to ta maskarada. – Wilk znów chichocze. – A co w tych jabłuszkach?
– Nie wiem. – Zeskakuję z jego grzbietu i stoję, trzymając rękę na sierści. – Posłuchaj, ja tylko na sekundę, napiję się czegoś...
– Dobra – mówi wilk, oglądając się.
Przymykam oczy.
Głębio, Głębio, nie jestem twój. Puść mnie, Głębio...
Szarpnąłem się, wstałem. Przed oczami maleńkie ekrany – pustynia, przepaść, posąg, miasto w oddali. Ładnie narysowane. Al Kabar ma niezłych grafików.
Wirtualny hełm jest ciężki, to jeden z najlepszych modeli z seryjnej produkcji Sony. Z pięknymi kolorowymi ekranami, wspaniałymi głośnikami, wbudowanym mikrofonem, z klimatyzacją, dmuchającą powietrzem o odpowiedniej temperaturze – teraz to żar pustyni. Zdjąłem hełm, położyłem na biurku obok klawiatury. Na monitorze pojawiła się znajoma kobieca twarz:
– Przerwać zanurzenie, Lonia? – dobiegło z głośników.
– Nie, zaczekaj.
W realu mój pokój wygląda tak samo, jak w rzeczywistości wirtualnej, ale za oknem jest nie letni wieczór Deeptownu, tylko dżdżysta jesień Petersburga. Mżawka, klakson samochodu w oddali. Otwieram lodówkę, biorę sprite’a. Wreszcie się napiję... Wychylam się przez balkon... Oczywiście na dole nie leży żadna pusta puszka. Nic nie szkodzi, zaraz to nadrobię.
Wytarłem spocone włosy leżącą na krześle koszulą, usiadłem przy komputerze, sprawdziłem kabel, biegnący od wirtualnego kostiumu do deep komputera. Kostium pracował, lekko hamując ruchy, jakbym szedł po piasku. Lewą nogę ciągnęło trochę mocniej, program znowu szwankuje. Dobra, potem skalibrujemy.
Włożyłem hełm – i poczułem się tak, jakbym wsadził głowę do piekarnika. Łajdacy z Al Kabaru otoczyli się maksymalnie nieprzyjemnymi warunkami.
Znów patrzę na wirtualny świat, który na razie jest umowny jak tani film animowany. Ładny rysunek, ale toporny. Komputer nie może nic więcej wyciągnąć.
I nie trzeba. Czym byłaby Głębia bez człowieka?
Zamrugałem, rozluźniłem się, próbując wejść w wirtualny świat samodzielnie. Oczywiście, nic mi z tego nie wyszło. Nie jestem na pustyni, lecz w domu przy klawiaturze. Wyciągam rękę i wprowadzam komendę: „deep”.
A teraz „enter”.
Nad pustynią rozbłyskuje wielobarwność deep programu. Jeszcze przez chwilę widzę ekraniki, miękką podkładkę hełmu, a potem świadomość zaczyna się rozpływać. Mózg próbuje stawiać opór, ale deep program działa na wszystkich.
Tylko czasem trafia się – jeden na trzysta tysięcy – człowiek, który nie traci do końca łączności z rzeczywistością. Który umie samodzielnie wypływać z Głębi. Nurek.
Taki jak ja.
Wilk uśmiecha się do mnie.
– Zwilżyłeś gardło, mołojcu?
– Tak.
Sprawdzam, jak wyglądam – wszystko w porządku? Moje ciało w wirtualnym świecie jest tylko niezbyt wymyślnym rysunkiem, przekazywanym przez komputer na ten czy inny punkt Deeptownu i jego peryferii. Ale miecz przy pasie i rzeczy w torbie nie są zwykłymi rysunkami – to startowe fragmenty programów, które za chwilę staną się niezbędne.
– Robimy tak – decyduję. – Przez most idę sam. Potem wynoszę trofea i zmywamy się.
– Twoja wola. – Wilk kiwa łbem.
Idę. Gorący wiatr wciska mi w oczy ziarenka piasku. To już nie jest zasługa hełmu, to mój mózg czuje to, co powinienem czuć na prawdziwej pustyni.
Posąg jest coraz bliżej, staje się coraz bardziej realny. Rogata głowa z wyszczerzoną paszczą, nabrzmiałe kamiennymi muskułami łapy. To pewnie Ifryt; nie jestem zbyt oblatany w mitologii arabskiej. W lewej łapie zaciśnięta cienka nić.
Most z końskiego włosa.
Zaczynam się wspinać po nodze potwora. Jak głupio musi teraz wyglądać moje ciało w pustym mieszkaniu – podskakujące, szarpiące za powietrze... dobra, nie wolno się dekoncentrować...
Ostatni metr jest najtrudniejszy. Opieram się o nabijane kolcami kamienne kolano, próbuję złapać dłoń – nie daję rady. Pewnie dla legalnych gości Al Kabaru jest jakaś inna droga...
A ja muszę wchodzić na granitowy fallus potwora. Słyszę, jak wilk chichocze. Pewnie, dla niego to śmieszne.
W końcu jestem na dłoni. Dotykam nici stopą – kołysze się lekko, jak struna. Daleko w dole widzę skały i błękitną żmijkę rzeki.
– Śmielej, bohaterze! – krzyczy wilk.
Przeciętni hakerzy nie zdołają przejść po tym moście. Coś tu nie gra...
Dłoń, na której stoję, zaczyna nagle wibrować i zaciska się powoli. Most drży, za chwilę się zerwie. Nade mną pochyla się wyszczerzona morda potwora, który ożył.
– Kim jesteś?! – Jego ryk wypełnia mi uszy. No nie, on ryczy po rosyjsku!
– Gościem! – krzyczę, próbując uwolnić nogi z uścisku granitowych palców.
Monstrum wybucha śmiechem.
– Goście nie przychodzą z rzeczami zakazanymi! – Palec wskazujący zawisa nade mną, jakby potwór chciał mnie rozgnieść. Ale na razie tylko wskazuje miecz.
Tak, to nie jest bezbronny program kierowcy Deep Przewodnika, to doskonały strażnik, z pseudointelektem, przewyższającym Windows Home. Jak on zdołał określić mój język?
– Goście nie przychodzą bez zaproszenia! – huczy potwór.
– Zaproszono mnie.
– Kto?
Postanawiam zagrać va banque.
– Nie masz prawa słyszeć jego imienia.
– Mam prawo do wszystkiego – oznajmia monstrum, a jego palce się zaciskają.
Teraz powinno nastąpić wyjście do rzeczywistego świata, jako konsekwencja „śmiertelnego” zagrożenia – w przeciwnym razie mózg mógłby wyobrazić sobie najprawdziwszy szok bólowy, ze wszystkimi następstwami.
Tylko samobójca odłącza bezpieczniki deep programu.
Albo nurek.
Moje okaleczone ciało spoczywa na dłoni potwora. Czaszka jest zgnieciona, jedno oko patrzy na rozpalone niebo, drugie na kamienny paznokieć. Usatysfakcjonowany Ifryt śmieje się donośnie, a potem krzyczy:
– Ty, który przybyłeś tu w ciele wilka, zapamiętaj jego los!
Aha, to w ten sposób określił mój język... słyszał naszą rozmowę. Tylko zabrakło mu „rozumu”, żeby pojąć, z kim ma do czynienia.
Potwór z powrotem zastyga, a ja odczekuję chwilę i wstaję. Ciało powoli zbiera się do kupy. Normalny użytkownik deep technologii ocknąłby się teraz w rzeczywistości i słuchał prawiącego morały komputera.
Czy program ochronny Al Kabaru bierze pod uwagę istnienie nurków?
Ostrożnie stawiam stopę na moście.
– Kim jesteś? – I znów to samo. Widocznie program reaguje na dotknięcie mostu.
– Tym, nad którym nie masz władzy.
– A kto ma?
O, coś nowego...
– Allach – rzucam na chybił trafił.
Tym razem potwór uderza mnie wolną ręką tak, że częściowo przeciekam za krawędzie dłoni, i mówi pouczającym tonem:
– Nie tobie wymawiać imię Najwyższego, złodzieju.
Wilk tarza się ze śmiechu po piasku – mogę to zobaczyć jedynym ocalałym okiem.
Widocznie poczucie humoru programu jest bardziej amerykańskie niż arabskie. Leżę, rozmyślam, znowu wstaję. Na razie potwór ani drgnie.
– Vika, można to obejść? – pytam.
– To jedyny zewnętrzny kanał – odpowiada natychmiast mój komputer. Głos traci intonację, wibruje. Faktycznie trzeba dokupić pamięci. – Pozostałe linie Al Kabaru otwierają się wyłącznie na polecenie z wewnątrz.
– Wariant siłowy? – Dotykam rękojeści miecza. Wirus lokalnego działania jest miniaturowy, nie trzeba go nawet ściągać z domu. Wyciągnę miecz, uderzę...
– Kanał ulegnie zniszczeniu.
No tak, nie na darmo potwór trzyma most w dłoni. Zniszczę strażnika i włos nad przepaścią się zerwie.
– Cholera!
– Nie rozumiem?
– Cicho bądź.
Oglądam potwora. Kamienne powieki opuszczone, z paszczy zwisają stalaktyty śliny – obrazek dla graczy o słabych nerwach. Tak naprawdę to zwykły cerber przy wejściu. Gdzieś w środku włosa przebiega kanał łączności z dzielnicą Al Kabar. Tam biegną sygnały z rozkazem – przepuścić czy zlikwidować nieproszonego gościa...
– Hej, Iwanie carewiczu, śpieszy mi się! – woła wilk.
Trzeba działać. Na razie program odrzucał mnie samodzielnie, ale następnym razem mogą się za mnie wziąć prawdziwi programiści Al Kabaru i konserwatorzy.
– Ożyw cień – rozkazuję.
Ciemna sylwetka na dłoni zaczyna się poruszać, staje się trójwymiarowa i kolorowa, prostuje się. Wykrzywiam się do sobowtóra, on wykrzywia się do mnie.
– Prowadź, cieniu – rozkazuję. – Szukaj hasła.
Sekunda przerwy – maszyna ładuje do pamięci cienia wszystko, co wiadomo o Al Kabarze. Sobowtór wkracza na most. Będę miał przynajmniej chwilę czasu.
– Kim jesteś?! – ryczy potwór, chwytając cień.
Ledwie zdążam uchylić się przed poruszającymi się palcami, pełznę po zaciśniętej pięści, skaczę na nić...
– A kim ty jesteś? – Słyszę za swoimi plecami.
Wymach prawej ręki strąca mnie na piasek. Tym razem zostaje ze mnie krwawa miazga. Leżę na wznak, patrząc na sobowtóra szamoczącego się w pięści monstrum.
Niezły kawałek fatalnej roboty...
– Kim jesteś? – pyta znowu potwór.
– Tym, nad którym nie masz władzy. – Sobowtór nadal odwraca uwagę strażnika.
– Kto ma nad tobą władzę?
– Ja sam.
Ciekawe, ile rodzajów śmierci dla złodziei ma w zanadrzu potwór? Zęby, rogi... A może fallus? Też robi wrażenie...
– Po co przybywasz?
– By znaleźć władzę nad sobą.
– A więc przejdź i znajdź ją.
Ręka się rozwiera, potwór kamienieje. Leżę, łapiąc ustami powietrze. Sobowtór stoi nieruchomo na krawędzi dłoni.
– Vika, skąd pochodzą odpowiedzi cienia?
– Z ogólnie dostępnego pliku Al Kabaru „Procedura wirtualnego podania o pracę”.
Wilk podchodzi bliżej:
– Co się stało? – szepcze.
Wyjaśniam.
– Iwanie carewiczu, czyś ty czasem nie Iwan głuptas? – pyta wilk.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Trzeba było poznać wszystkie pliki, a nie tylko skradzione dane o wewnętrznej przestrzeni wirtualnej dzielnicy.
– Vika, połączenie – rozkazuję.
Jakby wessało mnie w cień. Teraz to ciało podstawowe, już przepuszczone przez most.
Pyrrusowe zwycięstwo. Strażnik i tak zdążył zameldować, że jakiś gość próbuje przejść przez most. Na pewno już na mnie czekają.
Dobra, trudno. Idę po włosie.
Szczerze mówiąc, to wyczyn przekraczający możliwości nawet zawodowego alpinisty. Most to cienka nić nad przepaścią. Wieże Al Kabaru w dali są kuszące, ale nieosiągalne.
Głębio, Głębio, nie jestem twój...
Zamykam i otwieram oczy. Mam przed sobą obrazek: przepaść, most, budynki w oddali. Zabawny widok. Patrzę z uwagą na nić i uważnie stawiam na niej nogi.
To tylko obrazek. Nie ma tu grawitacji, a narysowane ciało nie może mieć środka ciężkości. Po prostu idź i wszystko będzie dobrze... Zabawne, okazuje się, że dno przepaści w zasadzie nie zostało narysowane. To znaczy, że górską rzekę wymyślił sobie mój mózg. Ktoś inny na moim miejscu mógłby zobaczyć korony drzew albo strumienie lawy.
Teraz, gdy moja podświadomość nie uczestniczy w grze, szybko pokonuję most i po trzydziestu sekundach jestem już na drugim końcu.
Nić dochodzi do murów twierdzy – szerokich, na których już czeka na mnie dwóch typów. Starannie narysowani, krzepkie draby z mieczami przy pasach, jeden w turbanie, drugi łysy.
Staję na cegłach i szepczę:
– Vika, włącz deep...
Ogniste iskry przed oczami. Nadużywam dzisiaj wyłączania podświadomości. Jutro gwarantowany ból głowy, palpitacje serca i ogólne rozbicie. To nic. Grunt to dożyć jutra...
A oto i komitet powitalny, już w normalnych wymiarach.
– Szybko doszedłeś, gościu – mówi łysy. Ma dobroduszną fizjonomię Araba ochroniarza, z dziecięcego wyobrażenia o Sindbadzie Żeglarzu. Drugi, równie karykaturalny, wygląda bardziej złowieszczo: łyska oczami i nie puszcza rękojeści miecza. Brakowało mi jeszcze tylko bojowego wirusa w moim kompie.
– Inni idą wolniej? – pytam.
– Nikt nigdy nie pokonał tego mostu – oznajmia uprzejmie ochroniarz. – Zachowanie równowagi na końskim włosie przekracza możliwości człowieka.
– Wobec tego raj musi być pusty. – Wzdycham. Zdaje się, że to nie ja kieruję wydarzeniami, lecz one mną. Nie podoba mi się to.
– Za to w piekle wystarczy miejsca dla wszystkich.
Sympatyczna obietnica.
– Idziemy.
Wykonuję polecenie. Będę posłuszny i uprzejmy. Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać tak jak one.
Na dół prowadzą szerokie strome schody. Idziemy po nich. Dobroduszny ochroniarz przede mną, złowieszczy z tyłu. Ignoruję go i patrzę tylko na łysinę dobrodusznego. Na ciemieniu ma wielką brodawkę. Ciekawe, czy naprawdę jest narysowana, czy to tylko ironia podświadomości? Przecież nie wyjdę z Głębi, żeby sprawdzać takie głupstwo...
Al Kabar nie jest duży. W przestrzeni wirtualnej zajmuje najwyżej kilometr kwadratowy. Ale to o niczym nie świadczy. Microsoft dostarcza swoim pracownikom zajęć na całe pałace, inni poprzestają na standardowych pokojach, aż się człowiek zaczyna zastanawiać, po co im w ogóle wirtualna rzeczywistość?
Al Kabar najwidoczniej należy do tych ostatnich. Zaglądam w jedno z okien niskiego kamiennego budynku, obok którego przechodzimy.
Wyposażenie... zbyt obce, żebym mógł cokolwiek rozpoznać. Kilku ludzi przy stołach. Jeden trzyma w rękach probówkę. Ha, doświadczenia chemiczne w przestrzeni wirtualnej?! To coś nowego. Choć wydaje się to sensowne, zwłaszcza przy pracy nad truciznami czy kulturami bakterii. Zapamiętać.
– Dokąd mnie prowadzicie? – pytam ochroniarza.
– Do dyrektora korporacji – odpowiada łysy, nie odwracając się.
Nie wymienia imienia, ale i tak dużo mi to mówi. Al Kabar to międzypaństwowa korporacja, specjalizująca się w produkcji lekarstw, łączności telefonicznej i chyba jeszcze w wydobyciu ropy. Mimo arabskich rekwizytów, jest kontrolowana ze Szwajcarii. Dyrektor Friedrich Urman to zbyt ważna persona, żeby rozmawiać z każdym gościem.
Może być gorąco.
Zatrzymujemy się przed małą, porośniętą dzikim winem drewnianą altanką, ochroniarz popycha mnie lekko, wchodzę. Arabowie zostają za progiem.
Pomieszczenie jest znacznie większe, niż mogłoby się wydawać, kiedy patrzy się na nie z zewnątrz. Ogromny pawilon, pośrodku basen z niemrawymi, połyskliwymi rybami. Obok stolik i dwa fotele. Mnóstwo kwiatów, zaczynam nawet czuć ich zapach.
Nikogo nie ma.
Cóż... Poczekamy. Siadam w fotelu.
Obraz się rozmazuje... Należało się tego spodziewać. Wymacują mój kanał łączności, próbują określić, skąd przyszedłem; istnieje masa informacji, którą programy mogą przyjąć i przekazać w ciągu sekundy.
Pracujcie, pracujcie. Sześć dzierżawionych routerów, przez które biegnie sygnał, i wszystkie dość odporne na włam. A na koniec płatny internetowy portal w Austrii, przez który wszedłem w wirtualną przestrzeń.
Ślady zostały, ale prowadzą donikąd.
Mogą w każdej chwili przerwać połączenie, „wykopać” mnie stąd. Tylko co im to da? Wszystkie programy, które mam przy sobie, natychmiast się uaktywnią. Niewiele zostanie do zbadania. A zdaje się, że moja osoba interesuje ich najbardziej.
– Wyśledzony pierwszy router – oznajmia Windows Home.
Szybko poszło... Kręcę głową i w tym momencie fotel naprzeciwko już nie jest pusty.
Pan Friedrich Urman wzgardził arabskim kolorytem. Widzę ubranego w szorty i kolorową koszulę starszego pana, szczupłego i poważnego.
– Dzień dobry... nurku – mówi po rosyjsku. Głos przepuszczony przez program-tłumacza brzmi nienaturalnie.
Ach, więc to jest powód tego honoru...
– Obawiam się, że pan się myli, dyrektorze.
– Gdy pół roku temu stworzyliśmy most, mieliśmy tylko jeden cel, nurku. Odnaleźć was. Człowiek znajdujący się w rzeczywistości wirtualnej nie mógłby pokonać tego mostu. – Urman uśmiecha się nieznacznie. – Po raz pierwszy widzę prawdziwego nurka.
Jeden do zera... dla niego.
– A ja po raz pierwszy rozmawiam z prawdziwym multimilionerem. Jak pan widzi, nasze spotkanie przyniosło już pierwsze efekty.
Windows Home szepcze:
– Wyśledzono drugi router.
Urman posępnieje – jemu chyba też coś mówią – i pyta:
– Przepraszam, przez ile komputerów pan przeszedł, zmierzając tutaj?
– Niestety, nie pamiętam.
Urman wzrusza ramionami.
– Jak mam pana nazywać?
– Iwan carewicz.
Sekunda przerwy, potem uśmiech. Wytłumaczono mu.
– Ach, bohater bajek rosyjskich! Jest pan Rosjaninem?
– A jakie to ma znaczenie?
– Słusznie, ma pan absolutną rację. Jak rozumiem, dostał się pan do naszego kwartału bezprawnie...
– Naprawdę? – Udaję, że ta informacja mną zszokowała. – Szczerze mówiąc, po prostu szukałem pracy. Przeczytałem wasze ogłoszenie, przeszedłem przez most... podporządkowałem się tym dziwnym ochroniarzom...
Jeden do jednego.
Friedrich Urman klaszcze.
– Tak... W istocie! Ale nie mamy do pana pretensji, nurku. No, chyba że o te dziwne przedmioty, które przyniósł pan ze sobą...
Powoli, demonstracyjnie wyciągam wszystko z kieszeni. Grzebień, chusteczka, małe lusterko.
– Proszę. Oddać panu miecz?
Urman macha rękami.
– Mój Boże, po co to? Nie mamy zamiaru urządzać tu burd, prawda? Porozmawiajmy.
– Wyśledzono trzeci router...
– Jaka szkoda, że mamy coraz mniej czasu na rozmowę.
– Tak, zawsze jest za mało czasu. A więc, nurku, mam podstawy sądzić, że pewne osoby chciałyby zdobyć kilka naszych prac – i nawet udało im się wynająć nurka... żeby zakosztować owoców cudzej pracy.
– Jabłek – precyzuję.
– Tak, dokładnie tak. Pracuje u nas dobry rosyjski programista, ten wspaniały kształt przechowywania informacji to jego dzieło. – Urman klaszcze i powietrze obok niego zaczyna mętnieć, gęstnieje, po chwili pojawia się niewielkie drzewko, obsypane owocami. – Jak sądzę, największe zainteresowanie budzi to małe zielone jabłuszko na najniższej gałęzi?
Patrzę na upragniony owoc: mały, niedojrzały i robaczywy.
– Jak pan sądzi, nurku, ile byliby gotowi zapłacić za ten plik nasi konkurenci?
– Dziesięć tysięcy. – Zawyżam nieco sumę.
Urman patrzy na mnie zaskoczony i uściśla:
– Dziesięć tysięcy dolarów?
– Tak.
– Szczerze mówiąc, nawet sto tysięcy nie byłoby zbyt wygórowaną sumą... No dobrze. Załóżmy, że człowiekowi próbującemu ukraść plik proponuję sto pięćdziesiąt tysięcy, pod warunkiem że zacznie z nami współpracować... za normalną, godziwą stawkę.
– Co to jest? Lekarstwo na raka?
Urman kręci głową.
– Nie. Wówczas byłoby bezcenne. To tylko środek na przeziębienie, ale bardzo, bardzo skuteczny. Produkcję seryjną rozpoczniemy dopiero, gdy wyprzedamy zapasy mniej skutecznych leków. Co pan sądzi o mojej propozycji?
– Obawiam się, że będę musiał pana zmartwić – mówię, usiłując nie myśleć o zaproponowanej sumie. – Kodeks nurków bezwzględnie zakazuje podobnych układów.
– Dobrze. – Urman wstaje. – Spodziewałem się takiej reakcji. I doceniam pańskie stanowisko.
Podchodzi do drzewka, z pewnym wysiłkiem zrywa jabłko. Jego wargi poruszają się – na pewno wypowiada hasło.
– Proszę wziąć.
Jabłko leży w moich rękach. Ciężkie – ze dwa megabajty. Kopiowanie nie ma teraz sensu, muszę je zabrać ze sobą. Wsadzam jabłko za pazuchę, to znaczy przypinam plik do swojej wirtualnej postaci, i patrzę na Urmana.
– Zagram va banque – mówi poważnie Urman. – Ryzykuję stratę bardzo obiecującego opracowania. Może je pan oddać panu Schellerbachowi i przekazać mu ode mnie serdeczne pozdrowienia. Proszę tylko o jedno: żeby później zgłosił się pan do nas, by porozmawiać o stałej współpracy. Nie będę ukrywał, że właśnie teraz szalenie potrzebujemy usług nurka.
– Wyśledzony czwarty router... wyśledzony piąty router... Alarm! Alarm! Alarm!
– Dobrze. – Ja też wstaję. To wszystko jest takie niespodziewane... nigdy nie podejrzewałbym poważnych biznesmenów o tak hojne gesty. – Obiecuję, że przyjdę. A teraz proszę mi wybaczyć...
– Nie, nurku, teraz to pan musi mi wybaczyć. Opuści pan nasz teren dopiero po ustaleniu pańskiego prawdziwego adresu w ramach gwarancji złożonej właśnie obietnicy.
Ażurowe ściany pawilonu ciemnieją, jakby rzucono na nie gruby materiał. Z trudem robię krok. Nie odcinają kanału połączenia – wyhamowują go. Urman zaczyna poruszać się zrywami, obraz przed oczami płynie, jabłko za pazuchą przygina mnie do podłogi, głos Windows Home cichnie i traci intonację:
– Alarm... alarm...
No, no, nieźli zawodnicy z tych multimilionerów...
A raczej – z ich sług. Do których chcieliby mnie dołączyć.
– Vika, zrzuć detalizację! – szepczę, wyciągając rękę do stołu. Żeby tylko program zrozumiał, żeby tylko podporządkował się bez zbędnych pytań.
Pawilon się zmienia. Ze ścian znika ażurowy wzór ornamentu, kwiaty tracą kielichy i część mniejszych listków, grubieje faktura koszuli Urmana.
Za to teraz mogę sięgnąć po swoje zabawki – wybieram chusteczkę. Dobra rzecz te przedmioty higieny osobistej.
Wymach chusteczką – w zwolnionym tempie, jakby pod wodą – i błyszcząca powierzchnia światła przecina gasnący świat pawilonu. Niektórzy nazywają ten program „droga” – wyszukuje obce kanały połączenia i zaczyna wykorzystywać je w swoich celach.
Nowy, niezwykle rzadki program, działający niemal bez zarzutu.
Część ściany niknie, odsłaniając wyjście na ulicę. Najwyraźniej wykorzystałem kanał połączenia samego Friedricha. Chwytam lusterko, grzebień i rzucam się do ucieczki.
Ze ściany wysuwają się ostre groty włóczni – program-strażnik Al Kabaru. Rzucam się do przodu w rozpaczliwej próbie przeskoczenia między włóczniami.
Głębio, Głębio, nie jestem twój...
Klimatyzator hełmu owiewa mi twarz lodowatym powietrzem. Na monitorach pojawia się pełznący powoli pasek – procent ściągniętej informacji, a pod nią drapieżnie zwężający się otwór – kanał połączenia. Oto prawdziwe oblicze najbardziej emocjonujących wirtualnych starć: paseczki, literki, cyfry. Walka programów, modemów, bajty informacji.
Nie chcę. Nieprzyjemnie tu i smętnie.
– Deep! – komenderuję.
Głowa huczy od bólu... Do licha z nią! Przelatuję pomiędzy włóczniami, spadam na podłogę. Błyszcząca wstęga wije się po ulicy, niszcząc wszystko na swojej drodze. Pokonuje parów. Naprzód...
Z naprzeciwka wyskakują znajomi ochroniarze. Obaj z mieczami, ja też wyciągam swoją broń. Czyj wirus okaże się zręczniejszy i szybszy?
Mój.
To prezent od Maniaka, starego znajomego, speca od wirusów komputerowych. Powietrze cięte ostrzem wybucha i niczym ogień ze smoczej paszczy uderza w ochroniarzy. Płoną błyskawicznie i przemieniają się w czarne zwęglone szkielety.
Maniak lubi ciekawe efekty. Teraz komputery ochroniarzy są szalenie zajęte niezwykle ważną pracą – wyliczeniem liczby π z dokładnością do miliona cyfr po przecinku. Nie uda im się wyprowadzić operatorów z rzeczywistości wirtualnej. No i dobrze, poleżą sobie w Głębi, zamiast lecieć do innych komputerów.
– To nieetycznie – szepcze żałośnie Windows Home.
Biegnę po wstędze. Kanał połączenia jest doskonały, po kilku sekundach jestem już nad murem. Wstęga pod nogami sprężynuje, podrzuca, pogania. Chichoczę, ale przez cały czas się oglądam.
Oho!
Co to się dzieje w Al Kabarze! Ulice pełne ludzi, po wstędze już biegną inni ochroniarze, a z jednego budynku wypełza coś ogromnego, wężowatego, nieprzyjemnego. Nie mam ochoty się temu przypatrywać.
Szybciej...
Wstęga przelatuje nad potworem-strażnikiem, wygina się i wspiera na ziemi. Ochroniarz znowu ożył, poruszył się, wyciągnął łapy do góry. Most z włosa rwie się, ale strażnik do mnie nie sięga. Nie może zejść ze swojego miejsca – twardo umocowany na swoim kanale połączenia.
Na ostatnich metrach wstęga pod moimi nogami zaczyna nagle wibrować, próbując odrzucić mnie do tyłu. Programiści Al Kabaru pragną odzyskać kontrolę.
Za późno, już stoję na ziemi. Podbiega do mnie szary wilk.
– Siadaj, Iwanuszka, pora uciekać! – wyje.
Wskakuję na wilka, oglądam się po raz ostatni. Ze wstęgi zeskakują ochroniarze, nad przepaścią szybuje skrzydlaty cień.
– Sucks! – szepczę ulubione przekleństwo hakerów.
Sucks to komputer, który się zawiesił, program, który nie chce działać, kwaśne piwo albo trolejbus, który uciekł komuś sprzed nosa. W tym wypadku: zbyt energiczna pogoń. Nie mam czasu, żeby spokojnie ściągnąć zawartość jabłuszka i rozpłynąć się w powietrzu. Trzeba uciekać, trzeba zatrzeć ślady.
Na szczęście mój partner w wilczej skórze to potrafi.
Mkniemy przez pustynię, potem skręcamy do lasu. Za nami pędzą rozmazane cienie – ochroniarze tracą postać na rzecz znacznej prędkości.
– Daleko jest pogoń, Iwanie carewiczu? – pyta wilk.
– Blisko – wyznaję.
– Och, Iwanie, nie uratuję cię! – ryczy wilk.
Wyciągam grzebień, łamię go, rzucam za siebie. Ogłuszający trzask – zęby rozlatują się, wbijają w ziemię i rosną, przemieniając się w gigantyczne drzewa. Ruchy ochroniarzy stają się powolne, senne, przestrzeń została nasycona obiektami, które pojawiły się znienacka, i komputery wrogów grzęzną w obfitości pustej informacji.
Niestety, to stara sztuczka, a metody walki świetnie opracowane. Większość ochroniarzy zdążyła zawęzić pole widzenia albo zredukować detalizację obrazu i przeskoczyła niebezpieczne miejsce. Właściwie zrobili to nie sami ochroniarze, tylko ich deep programy. Wirus odsiał przede wszystkim amatorów, którzy rzucili się w pogoń „na hura”.
– Och, Iwanie, moje siły są na wyczerpaniu! – wyje wilk.
Nie mogę zrozumieć, czy naprawdę się denerwuje, czy zaangażował się w odgrywanie bajkowego wątku?
Czas na lusterko. Rzucam je za siebie, a mój powściągliwy Windows Home piszczy:
– To nieetyczne!
A pewnie, że nieetyczne! To już nie jest głupi kawał z szybko rosnącymi baobabami i nawet nie lokalny miecz-wirus. To bomba logiczna o wielkiej mocy.
Tam, gdzie upadło lusterko, powstaje rozszerzające się szybko jezioro. Część ochroniarzy wpada i tonie, znikając bez śladu. Pozostali bezradnie zatrzymują się na brzegu.
W tej strefie rzeczywistości wirtualnej wszystkie kanały połączenia są zablokowane na mur. Nikt tędy nie przejdzie przynajmniej przez kilka godzin, potem staw wyschnie.
– Gdzie brałeś fanty? – pyta wilk.
– Od Marii Mistrzyni – odpowiadam po chwili wahania.
Szczerze mówiąc, właśnie to przezwisko podsunęło mi pomysł dzisiejszej maskarady. Wilk mnie nie wyda – jemu też mogą się przydać podobne programy.
– Wezmę to pod uwagę – mówi wilk, ogląda się szybko i pyta: – Jaki masz trzeci przedmiot, bohaterze?
Za nami leci smok – bojowy program wyższej klasy. Smok ma trzy głowy – najwidoczniej trzech operatorów plus standardowy arsenał – szpony, zęby i płomienie. Setka różnorodnych wirusów i mocna ochrona. Nad jeziorem smok jedynie lekko wyhamowuje.
– Trzeci wykorzystałem jako pierwszy – przyznaję się.
– Nie mogłeś wziąć więcej? Bajek mu się zachciało! Trzy przedmioty i koniec! – skamle wilk.
Nie ma racji, nie da się donieść wielu bojowych wirusów, ale nam obu siadają nerwy.
Wilk gwałtownie skręca w bok i jeszcze bardziej przyśpiesza. Zatrzymuje się przed szerokim omszałym pniem tak szybko, że spadam na ziemię. Ogląda się na mnie, po czym skacze przez pień.
Gdy ja zmieniam postać, wolę użyć wody. Jakiś strumień, rzeka albo przynajmniej pełny dzban. Ale wilkołaki są konserwatystami.
W skoku wilk zmienia się w człowieka – młodego mężczyznę w szarym garniturze i lakierkach. Mój przyjaciel nurek, jak zawsze elegancki. Wstaje od razu, znowu skacze przez pień i tym razem zmienia się w moją kopię.
– Vika, strumień! – komenderuję.
Wiem już, co wymyślił. Ale eks-wilk chwyta mnie za ramiona i z krzykiem: „Nie ma czasu!” przerzuca mnie przez pień.
Poddanie się wpływowi cudzego programu mimikry to mało przyjemna sprawa. Ledwie zdążam szepnąć: „Vika, stój!”, żeby troskliwy Windows Home nie sprzeciwił się przemianie.
Zdarzyło mi się być już kiedyś w wilczej postaci, dawno temu, gdy wirtualna rzeczywistość była w powijakach i wszyscy zabawiali się metamorfozami. Na szczęście, nie muszę biec na czworakach – zmieniam się tylko zewnętrznie. Odpinam miecz, podaję go nowemu Iwanowi carewiczowi, ten chwyta broń i wskakuje mi na ramiona.
– Nuże, worku z trawą! – woła, uderzając obcasami w moje boki.
Rzucam się do przodu. I w samą porę, bo nad drzewami pojawia się smok. Pikuje na nas, wypuszczając trzy strumienie płomieni – tuż przed nami wybucha pożar.
– Jazda! – krzyczy mój partner i dodaje szeptem: – Wieczorem, tam gdzie zawsze...
Hamuję gwałtownie, zrzucam go i uciekam, obsypywany przekleństwami.
Smok przez sekundę krąży nad nami, potem dokonuje nieskomplikowanego wyboru i spada obok bajkowego bohatera. Tchórzliwy partner go nie interesuje.
O to właśnie chodziło.
Odskakuję w bok i szepczę:
– Vika, zgrywaj nowe pliki!
Za moimi plecami rozgorzała walka – zacięta, choć niezbyt długa. Wilkołak zdąża dosięgnąć smoka mieczem, ale wobec doskonałej ochrony tego programu wirus jest bezsilny. Wokół wilkołaka zawirowała chmura śnieżnego pyłu i mój przyjaciel nieruchomieje.
Zamrożony. Już po wszystkim. Mój przyjaciel wyszedł z gry, jest już w domu i ściąga wirtualny hełm. A przed wyszczerzonymi mordami smoka tkwi jego kopia, wraz ze wszystkimi zdobytymi programami... gdyby oczywiście miał je przy sobie.
Smok uderza łapą nieruchome ciało, które rozpada się na milion okruchów lodu. Wszystkie trzy głowy pochylają się na nimi... szukając ukradzionego jabłka.
A ja biegnę.
Jabłko za pazuchą staje się coraz lżejsze, informacje przesączają się na mój komputer. Kluczę między drzewami, potem zatrzymuję się, żeby Windows Home mógł łatwiej skopiować plik.
Dobiega mnie ryk smoka. Nie znalazł jabłka i zrozumiał, co się stało.
Kto będzie szybszy?
Smok znowu wzbija się w niebo. Łatwo mnie znajdzie – ruchy w rzeczywistości wirtualnej pozostawiają ślady. Stoję i czekam.
– Transfer pliku zakończony.
Koniec. Zwycięstwo...
– Wyjście – komenderuję.
– Poważnie? – precyzuje Windows Home.
– Tak.
– Wyjście z rzeczywistości wirtualnej – oznajmia komputer.
Przed moimi oczami migoczą różnokolorowe iskry. Świat traci wyrazistość... przemienia się w płaski, wyblakły obrazek.
– Wyjście z rzeczywistości wirtualnej pomyślnie zakończone! – oznajmia radośnie Windows Home. Głos w słuchawkach jest ostry i zbyt głośny.
Na monitorach hełmu widać intensywny błękit z białą postacią szybującego – a może spadającego? – człowieka. Znany wszystkim znaczek deepu, Głębi, rzeczywistości wirtualnej.
Ściągam hełm. Mrugam, patrząc na monitor, gdzie widnieje ten sam obrazek.
– Dziękuję, Vika – mówię.
– Nie ma sprawy, Lonia – odpowiada Windows Home.
Tej drobnej uprzejmości nauczyłem ją jakiś tydzień temu. Miło, gdy program zachowuje się trochę bardziej ludzko.
– Terminal.
Błękit zastąpił panel terminalu. Ręcznie podłączam się do szóstego routera, który wytrzymał, i zdejmuję swój dostęp. Potem anuluję tymczasowy adres w Austrii.
Główne nici zostały zerwane. Szukajcie mnie, chłopaki z Al Kabaru. Przesiewajcie pliki w poszukiwaniu Iwana carewicza. Nurek wydostał się z pułapki.
Bez sterowania głosem wyłączam Windows Home, wchodzę na trójwymiarową tablicę Nortona, na dysk D. Tu przechowuję całą wirtualną zdobycz i niewielką kolekcję wirusów. Oto i jabłuszko, półtora megabajta. Z pozoru zwykły dokument edytora tekstu Advanced Word. Do niego są przypięte dwa małe pliki. Programy-strażnicy? Włączam program skanujący, opracowany specjalnie pod kątem takich niespodzianek.
Aha. Wszystko jasne – programy-identyfikatory, których zadanie polega na zniszczeniu pliku, gdy znajdzie się na cudzym komputerze.
Znamy się na takich sztuczkach! I zabezpieczyliśmy się przed nimi dawno temu. Programy-identyfikatory po prostu nie widzą mojego komputera. Na dysku D przechowuję właśnie takie niebezpieczne rzeczy.
Wewnątrz samego pliku tekstowego skaner również znalazł niespodziankę – mały programik, włączający się podczas próby odczytania informacji. Niczego innego się nie spodziewałem. Skopiowałem plik na dyskietkę i na CD-ROM, i zacząłem kroić jabłuszko z sadów Al Kabaru.
Likwidacja programów-strażników bez niszczenia samego tekstu okazała się niemożliwa. Musiałem je ogłuszyć, unieszkodliwić. Rozciąłem plik na dwadzieścia kawałków, wyodrębniłem strażnika. Okazał się absolutnie mi nieznanym polimorficznym wirusem, który – a to już było bardzo nieprzyjemne – zdążył się wczepić w mój komputer. Po dwóch godzinach intensywnej pracy, z przerwą na łyknięcie aspiryny i wizytę w toalecie, zyskałem pewność, że sam sobie z nim nie poradzę.
Był już późny wieczór – czas, gdy hakerzy dopiero przystępują do pracy. Spakowałem wirus wraz z kawałkiem tekstu i zadzwoniłem do Maniaka.
Musiałem czekać jakieś dwie minuty, zanim podniósł słuchawkę. I tak miałem szczęście – mógł przecież włóczyć się po rzeczywistości wirtualnej, obojętny na telefony, pożary, powodzie i inne drobne dokuczliwości życia.
– Tak?
– Maniak, to ja.
Głos hakera lekko złagodniał.
– Witaj, Lonia. Co u ciebie?
– Nowy wirus do twojej kolekcji.
– Zrzucaj! – zawołał Maniak i błyskawicznie odłożył słuchawkę.
Włączyłem modem i wysłałem niespodziankę z Al Kabaru w chciwe ręce twórcy wirusów. Wziąłem chleb i kiełbasę, poszedłem do kuchni wstawić wodę na herbatę. Wirus powinien zająć Maniakowi jakieś pół godziny. Z dziesięć minut będzie go rozkładał na części pierwsze, potem przez dwadzieścia zachwycał się strukturą, chichotał nad nieudanymi rozwiązaniami i marszczył brwi, dostrzegając te chwyty, które jemu samemu nie przyszły do głowy. Od czasów Konwencji Moskiewskiej, która, godząc się z tym co nieuchronne, zalegalizowała produkcję niektórych wirusów, Maniak zajmuje się właśnie tym – produkcją wirusów. Jego twory są doskonałe, mogą zawiesić każdy komputer, nie niszcząc przy tym znajdujących się na nim informacji.
Maniak zadzwonił po trzech minutach.
– Złożyłeś wizytę w Al Kabarze? – spytał niewinnie.
– Tak. – Kłamstwo nie miało sensu. – Tak szybko sobie poradziłeś?
– Nie radziłem sobie. To mój wirus, przyjacielu!
Cóż mogłem powiedzieć...
– Przepraszam...
Maniak, czyli po prostu Sasza, był bardzo poważny.
– Gwizdnąłeś im program?
– To nie do końca tak. W każdym razie, to było wbudowane w plik.
– Łączyłeś się z kimś przez modem po otrzymaniu tego pliku?
– Nie.
– No to miałeś fart – oznajmił Maniak. – To nie jest zwykły wirus. To pocztówka.
Nie zrozumiałem i Maniak wyjaśnił:
– Pocztówka z adresem zwrotnym. Jeśli wirus widzi, że w komputerze jest urządzenie komunikacyjne, przykleja do każdego twojego listu jeszcze jeden – malutki, niewidoczny... pocztówkę. Bez tekstu, za to z adresem zwrotnym. Listy idą razem, a potem, już z cudzego komputera, pocztówka zostaje wysłana do służby bezpieczeństwa Al Kabaru.
Poczułem chłód.
– Przybiłem wirus na komputerze.
– Nie sam wirus, tylko odbicie, które stworzył. Specjalnie, dla uśpienia czujności. Masowe programy niemal nie dostrzegają pocztówki, to zbyt unikatowa rzecz.
– To co mam teraz zrobić?
– Postawić mi piwo – odparł Maniak. – Zaraz dostaniesz ode mnie list, tam będzie lekarstwo – specjalny antywirus. Nie ma w nim podpowiedzi, po prostu włączasz batcha, który sprawdza komputer. Chwilę mu się zejdzie, to nie jest produkt komercyjny, tylko takie osobiste zabezpieczenie przed własnymi wirusami.
– Dziękuję.
– Mhm. Posłuchaj, Lonia, omal się nie wpakowałeś w poważne kłopoty.
– Napleniło się tych hakerów – burknąłem. – Do licha! Czemu nigdy nie wspomniałeś o tym wirusie?
– A skąd mogłem wiedzieć, że teraz zajmujesz się włamem komputerowym? – odparował Maniak. – Następnym razem, jak będziesz się pchał w takie miejsca, uprzedź mnie. Dobra, włącz modem.
Po kilku minutach zainstalowałem otrzymanego antywirusa. Pracował rzeczywiście powoli, co minutę informując o odnalezieniu kolejnej pocztówki. Polimorf rozpełzł się po całym komputerze.
Rzeczywiście, omal nie wdepnąłem.
Zerkając na monitor, zrobiłem sobie wielką kanapkę, nalałem herbaty do kubka, wyszedłem na balkon. Na dworze zapadł zmrok, siąpił drobny deszcz. Powietrze było wilgotne i chłodne.
Nurków gubi zwykle zbytnia pewność siebie. Niestraszne nam niebezpieczeństwa wirtualnego świata, a to usypia czujność.
Najbardziej przykre jest to, że nie jesteśmy zawodowcami. Hakerzy nigdy nie staną się nurkami, oni odbierają wirtualny świat jak rzeczywistość. A ja, przeciętny grafik z firmy produkującej gry komputerowe, która zbankrutowała trzy lata temu i w charakterze odprawy odpaliła mi stary komputer, wszedłem w Głębię i stałem się nurkiem. Jednym z setki obecnie żyjących.
Fart.
Chyba po prostu fart.



Dodano: 2009-05-05 15:37:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS