Do tej pory miałem umiarkowanie pozytywne zdanie o cyklu „Epoka Wielkich Odkryć” Michaela A. Stackpole’a. Ot, jeden z wielu cykli fantasy, napisany przez solidnego rzemieślnika. Akcja umiejscowiona w rzadko spotykanych realiach, kilka rozwiązań fabularnych i pomysłów nieczęsto stosowanych. Fabuła raczej sztampowa, ale do wytrzymania. W recenzji drugiego tomu napisałem: Stackpole w „Tajnej mapie” stworzył świat mający kilka elementów, na które warto zwrócić uwagę, ale „Kartomancją”, a szczególnie jej drugą połową, rozmienił ten dorobek na drobne. Jak bardzo się myliłem! Jeśli „Kartomancja” rozmieniała wcześniejszy dorobek na drobne, to „Nowy świat” go miażdży, ściera na pył i rozrzuca na wszystkie strony świata, a miejsce po nim posypuje solą, niczym Rzymianie Kartaginę.
W „Nowym świecie” cały czas toczy się walka: potwory, ludzie i bogowie, w dowolnych konfiguracjach, pojedynczo lub masowo, wzajemnie się mordują, torturują i okaleczają. Bez polotu, bez inwencji, ale na różne sposoby. Nad światem wisi zagłada, a tylko nieliczni starają się jej zapobiec. Zresztą całkowicie nieudolnie; odnoszę wrażenie, że świat ocalał tylko dlatego, że autor tak sobie zaplanował...
Wbrew pozorom jednak, w tym świecie śmierć nie istnieje. A przynajmniej nie dla bohaterów. Zwykli, szarzy ludzie mogą sobie ginąć tysiącami, nikt nie zwróci na to uwagi. Natomiast jeśli zginie któraś z kluczowych postaci, autor porusza niebo i ziemię, nagina zasady własnego świata, aby tylko sprowadzić ją z powrotem. Rozumiem raz, rozumiem dwa, ale dotyczy to niemal każdej kluczowej postaci! Wstają z martwych jeszcze wspanialsi, sprawiedliwsi i potężniejsi. Strasznie to nużące i zniechęcające. Jak można się choć szczątkowo emocjonować opowiadaną historią, kiedy wiadomo, iż nic się danemu bohaterowi złego nie stanie?
Chciałoby się napisać, że w „Nowym świecie” logiki jest tyle, co kot napłakał, a wszystkim rządzi zasada deus ex machina. Chciałbym, ale nie mogę, gdyż to właśnie bogowie stoją za częścią zupełnie nieprawdopodobnych wydarzeń. Jak już wspomniałem, Stackpole nagina własne zasady, dostosowuje do potrzeby chwili. Daje postaciom nieprawdopodobne moce, a jednocześnie narzuca na nie niewytłumaczalne ograniczenia... które następnie i tak łamie. Stwierdzić, że wyciąga to co mu potrzebne jak magik króliki z kapelusza, to obraza dla wszystkich parających się tą szacowną profesją. Iluzjonista przynajmniej musi się wpierw napracować, żeby przygotować trik. Pisarz tego najwyraźniej nie musi. Potrzeba potwora: proszę bardzo. Jeszcze większego? Nie ma sprawy. Coś nam nie pasuje? Wyrzućmy, czytelnik jest głupi, i tak nie zauważy.
Bezsensowna nadprodukcja pomysłów powoduje również jeszcze jedną uciążliwość. Każdy z potworów, oddział czy każda umiejętność mają własne nazwy, udziwnione do granic możliwości (by zbudować dalekowschodni klimat, jak rozumiem). Tymi nazwami czytelnik zostaje wprost zasypany, a żadna z nich nic mu nie mówi. Gdyby to chociaż miało jakieś znaczenie... ale nie, to byłby zbyt duży wymóg. Nie ma znaczenia czy to gyanrigoty, jarandaki, xonarchy czy kasphany. I tak trzeba je jak najszybciej zabić.
Relacje między bohaterami? Zapomnijcie. Niby jakieś szczątkowe próby ich wykazania się znajdzie, ale giną w bitewnej nawale. W zasadzie pozostaje jedynie nienawiść, chęć zabicia wroga, pokonania przeciwnika, postawienia się oponentowi. Nic innego się nie liczy dla postaci. Bo i niby dlaczego miałoby?
Jestem tolerancyjny. Naprawdę. Mam duży stopień odporności na literaturę wątpliwej jakości. Potrafię przeczytać prawie wszystko. A jednak „Nowy świat” mnie niemal pokonał. Tylko wielkiemu samozaparciu i recenzenckiemu obowiązkowi należy przypisać fakt, że dotarłem do ostatnich stron powieści. Gdyby nie one, rzuciłbym książkę w kąt po kilkudziesięciu stronach. Dawno, oj dawno się tak nie cieszyłem, kiedy przewróciłem ostatnią kartkę. Pewnie w połowie Warszawy było słychać moje westchnienie ulgi. Rzadko to piszę, ale tym razem po prostu muszę: nie sięgajcie po tę książkę. Nie kupujcie, nie pożyczajcie. Dajcie pieniądze na nią przeznaczone na schronisko, jeśli nie macie lepszego pomysłu. Gdyby Kolumb odkrył Nowy Świat taki, jak powieść Stackpole’a, to Indianie nadal biegaliby sobie za bizonami po preriach...