NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Vinge, Joan D. - "Królowa Zimy"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Vinge, Joan D. - "Królowa Zimy" (cykl)
Tytuł oryginału: The Snow Queen
Tłumaczenie: Janusz Pultyn
Data wydania: Listopad 2008
Oprawa: twarda
Liczba stron: 586
Cena: 49,90
Rok wydania oryginału: 1980
Tom cyklu: 1



Vinge, Joan D. - "Królowa Zimy"

Prolog

Drzwi zamknęły się cicho za nimi, odcinając światło, muzykę i dzikie harce sali balowej. Nagła utrata obrazów i dźwięków wywołała w nim klaustrofobię. Zacisnął dłoń na trzymanym pod płaszczem zestawie narzędzi.
W mroku rozległ się jej rozbawiony śmiech i ponownie rozbłysło światło, ukazując małą komnatę, w której stali. Nie byli sami. Wzdrygnął się, choć był na to przygotowany, choć już pięciokrotnie spotkało go to tej niekończącej się nocy i zdarzy się jeszcze kilka razy. Teraz był to salon - bezkształtna kanapa przytłaczała gąszcz nóg ciemnych, obsypanych złotem mebli. Pomyślał przelotnie, że tej jednej nocy widział więcej chyba stylów i odmian smaku, aniżeli przez ostatnie czterdzieści lat spędzone na Kharemough.
Nie znajdował się jednak na Kharemough, lecz w Krwawniku, a choćby dożył stu lat, nigdy nie dozna nocy dziwniejszej od tej, świątecznej. Na kanapie, nieświadoma ich obecności, leżała para, kobieta i mężczyzna. Oboje pogrążeni byli w głębokim śnie, wywołanym zaprawionym narkotykiem winem z leżącej na dywanie, na wpół opróżnionej butelki. Wpatrywał się w purpurową plamę, rozlewającą się na grubym kobiercu; usiłował jak najmniej - na ile mógł - zakłócać ich prywatność.
- Jest pani pewna, że i ta para była… bliska sobie?
- Całkowicie pewna. W pełni. - Zdjęła z ramion maskę z białych piór, odsłaniając kłębowisko niemal równie jasnych włosów, wijących się jak węże nad żywą, dziewczęcą twarzą. Maska groteskowo kontrastowała ze słodyczą oblicza; haczykowaty, ostry dziób drapieżnego ptaka, wielkie czarne oczy nocnego łowcy, wpatrujące się w niego z - zawieszoną w równowadze - obietnicą życia i śmierci… Nie. W jej oczach nie dostrzegł kontrastu. Niczym się nie różniły.
- Wy, Kharemoughi, jesteście tacy obłudni - powiedziała, zrywając czepek z białych piór. - Straszni z was hipokryci. - Roześmiała się znowu, głosem pełnym zarówno światła, jak i mroku.
Z oporem ściągnął własną, prostszą maskę, przedstawiającą dziwaczne, fantastyczne zwierzę, na wpół rybę, na wpół wymyśloną istotę. Nie lubił zdradzać wyrazu swej twarzy.
Przyglądała mu się w bezlitosnym świetle z udawaną niewinnością.
- Doktorze, nie powie mi pan chyba, że nie lubi się przyglądać?
Z trudem przełknął zniewagę.
- Wasza Wysokość, jestem biochemikiem, a nie podglądaczem.
- Bzdura. - Na jej ustach pojawił się uśmiech zbyt stary, jak na tak młodą twarz. - Wszyscy lekarze to podglądacze. Po co innego zostają doktorami? Nie licząc oczywiście sadystów, lubujących się w krwi i bólu.
Wolał nie odpowiadać, więc przeszedł obok niej po dywanie i postawił przy kanapie torbę z narzędziami. Za tymi ścianami dochodziło szczytu beztroskie, radosne świętowanie przez miasto Krwawnik cyklicznej wizyty Premiera. Nigdy nie sądził, iż spędzi tę noc z królową planety - a już na pewno, że na robieniu tego, co czyni.
Kobieta spała z twarzą zwróconą w jego stronę. Była młoda, średniego wzrostu, silna i zdrowa. Pod splątanymi, jasnymi włosami widniała rozjaśniona lekkim uśmiechem twarz, mocno opalona przez słońce i wiatr. Resztę skóry miała bladą, podejrzewał, iż dobrze ją chroni przed panującym za murami miasta przejmującym chłodem. Leżącego obok mężczyznę oceniał na niewiele ponad trzydzieści lat, miał ciemne włosy i jasną skórę, mógł pochodzić z tej lub innej planety, nie obchodziło go to teraz. Puste oczy ich świątecznych masek patrzyły z potępieniem, jak bezsilne bóstwa opiekuńcze, spoczywające na oparciu kanapy. Przetarł ramię kobiety środkiem odkażającym, by móc wstrzyknąć wskaźnik pod skórę. Miał nadzieję, iż ta prosta czynność przywróci mu pewność siebie. Królowa przyglądała się bacznie, nic nie mówiąc, bo potrzebował ciszy.
Za zamkniętymi drzwiami nasilił się gwar; dochodziły go trochę niewyraźne, protestujące żarliwie głosy. Skulił się jak zwierzę w pułapce, oczekując wykrycia.
- Proszę się nie obawiać, doktorze. - Królowa położyła mu na ramieniu lekką dłoń. - Moi ludzie dopilnują, aby nam nie przeszkadzano.
- Jak, u diabła, dałem się na to namówić? - mruknął bardziej do siebie niż do niej. Wrócił do pracy, lecz ręce mu drżały.
- Dodatkowe dwadzieścia dwa lata młodości są bardzo przekonujące.
- Dużo mi z nich przyjdzie, jeśli spędzę je w kolonii karnej.
- Niech się pan weźmie w garść, doktorze. I tak nie uzyska pan dwudziestu dwóch lat, jeśli nie dokończy dzisiejszej pracy. Umowa wejdzie w życie tylko wówczas, gdy wśród Letniego ludu tej planety będę miała przynajmniej jedno całkowicie normalne, sklonowane dziecko.
- Znam warunki. - Zakończył umieszczanie wskaźnika. - Mam jednak nadzieję, iż Wasza Wysokość rozumie, że w tych okolicznościach wszczepienie klonu jest nie tylko nielegalne, ale i bardzo ryzykowne. To trudny zabieg. Szanse uzyskania klonu będącego w miarę dokładną repliką pierwowzoru nie są zbyt wielkie nawet w warunkach ścisłej kontroli, nie mówiąc…
- W takim razie im więcej umieści pan dzisiaj wszczepów, tym będzie lepiej dla nas obojga. Zgadza się?
- Tak, Wasza Wysokość - potwierdził, czując do siebie pogardę. - Tak sądzę. - Ostrożnie przewrócił na plecy śpiącą kobietę i ponownie sięgnął do torby.

1

Na Tiamat jest więcej wód niż lądów, brak tu przeto wyraźnego horyzontu oddzielającego ocean od nieba; oba żywioły zlewają się z sobą. Woda spada na nie zjadliwymi szkwałami, wysysana z lśniącej powierzchni morza. Chmury przelatują jak uczucia po płomiennych obliczach Bliźniąt i strącane przez nie rozpadają się na tęcze. Dziesiątki tęcz codziennie przestały już zachwycać, nikt nie przystaje, aby je podziwiać, nikt się im nie przygląda…
- To wstyd - powiedziała nagle Moon, napierając mocno na wiosło sterowe.
- Co takiego? - zapytał jej kuzyn Sparks, uchylając się, gdy wypełniony wiatrem żagiel przerzucił mu bom nad głową. Pływak łodzi zanurzył się jak latająca ryba. - To wstyd, że nie uważasz. Chcesz nas potopić?
Moon skrzywiła się, wyrwana z chwilowego nastroju.
- Och, sam się utop.
- Już mi niewiele brakuje, w tym kłopot. - Wskazał na wodę sięgającą do kostek ich wodoszczelnych butów ze skóry klee i chwycił za czerpak.
Ostatni szkwał porwał nie tylko koszyki z zapasami, ale i jego dobry humor, pomyślała. A może to tylko ze zmęczenia. Żeglowali już niemal miesiąc, posuwając się wolno wzdłuż wysepek Archipelagu Nawietrznego. Od wczoraj są już poza nim, poza zasięgiem znanych im map, kierując się przez przestwór otwartego oceanu w stronę leżących obok siebie trzech wysepek, sanktuarium Matki Morza. Ich łódź jest za mała na tak daleki rejs, a za jedynych przewodników mają gwiazdy i przybliżone mapy prądów morskich, zrobione ze splecionych patyków.
Byli jednak w równej mierze dziećmi Morza, jak i swych matek, Moon nie wątpiła też, iż Ona będzie dla nich łaskawa, wiedząc o świętym celu ich wyprawy.
Moon patrzyła na podskakującą głowę Sparksa na tle przebijającej się przez chmury ognistej tarczy jednego z podwójnych słońc Tiamat. Nagły blask rozpalił czerwienią jego włosy i rzadką, świeżo zapuszczoną brodę, rzucił na dno łodzi rozmazany cień szczupłego, muskularnego ciała. Westchnęła - nie potrafiła długo się gniewać, będąc przy nim - i dotknęła łagodnie jego rudych, błyszczących warkoczy.
- Tęcze… mówiłam o tęczach. Nikt ich nie docenia. A gdyby ich zabrakło? - Odrzuciła kaptur cętkowanego, wodoszczelnego kaftana i rozluźniła rzemyki pod szyją. Na plecy opadły jej białe jak mleko warkocze. Oczy miała barwy mgły i mchu. Patrzyła poprzez trójkątny żagiel, mrużąc oczy rozdzielała chmury od nieba, szukając łuków rozszczepionego światła, niknących w jednych miejscach, w innych podwajających się i mnożących.
Sparks wylał za burtę następną muszlę wody, nim uniósł głowę, podążając za jej wzrokiem. Pomijając nawet opaleniznę, jego skóra była za ciemna, jak na wyspiarza. Tylko nad oczami, o barwie zmiennej jak morze, miał powieki i brwi niemal równie blade co ona.
- Daj spokój. Tęcze będą zawsze, kuzyneczko. Dopóki nie zabraknie Bliźniąt i deszczu. To proste zjawisko dyspersji; pokazywałem ci…
Nie znosiła, gdy mówił jak tech, z tą niezamierzoną arogancją.
- Wiem. Nie jestem głupia! - Ostro szarpnęła za miedziany warkocz.
- Au!
- Wolę jednak słuchać opowieści babci, że to obietnica obfitości składana przez Panią, aniżeli pozbawiających je wszelkiego znaczenia gadek handlarza. Tak jak i twoich. Prawda, dziecko z gwiazd? Przyznaj!
- Nie! - Odtrącił jej dłoń. - Nie śmiej się z tego, do licha! - Odwrócił się plecami. Widziała w duszy, jak do białości zaciska palce na krzyżu koła sterowniczego; darze podczas ostatniego Święta przekazanym jego matce przez pozaziemskiego ojca. - Matko Nas Wszystkich!
To jedno tkwiło między nimi jak cierń - świadomość dziedzictwa, którego nie dzielił ani z nią, ani z nikim innym im znanym. Byli Letniakami, rzadko stykali się z zamiłowanymi w techu, zadającymi się z pozaziemcami Zimakami. Jednym z wyjątków były Święta, kiedy to do Krwawnika przybywali z całej planety wszyscy lubiący przygody i przyjemności. Nakładali tam maski, odrzucając różnice, by czcić okresowe wizyty Premiera i przestrzegać znacznie starszej tradycji.
Ich matki, będące siostrami, wybrały się do Krwawnika podczas ostatniego Święta i wróciły do Neith z, jak określiła to matka Moon, „żywymi pamiątkami magicznej nocy”. Ich dzieci przyszły na świat tego samego dnia, matka Sparksa zmarła przy porodzie. Gdy matka Moon wypływała z flotą rybacką, opiekowała się nimi babcia. Oboje wychowywali się razem, jak bliźnięta - dziwne, odmienne bliźnięta, dorastające pod poważnym, niespokojnym wzrokiem powściągliwych, prowincjonalnych wyspiarzy. Nigdy jednak nie miała dostępu do pewnej cząstki Sparksa, nigdy nie dopuszczał jej do siebie, gdy wsłuchiwał się w gwiazdy. Potajemnie wymieniał się z wędrownymi handlarzami na techniczne błyskotki z innych planet, spędzał całe dnie na ich rozbieraniu i składaniu, w końcu wyrzucał do morza w napadzie pogardy dla siebie, wraz z ofiarami błagalnymi, splecionymi z liśćmi.
Moon skrywała przed babcią jego techowe sekrety, z wdzięczności, że ją do nich dopuszcza, lecz też z nieokazywaną niechęcią. Z tego co wiedziała, jej ojciec mógł być Zimakiem lub nawet pozaziemcem, zadowalała ją jednak przyszłość pod własnym niebem, dlatego trudno jej było o cierpliwość dla Sparksa, rozdartego pomiędzy dziedzictwem matki a dziedzictwem ojca, tkwiącym wśród gwiazd.
- Och, Sparksie. - Pochyliła się i położyła chłodną dłoń na jego ramieniu, masując napięte mięśnie poprzez grube ubranie i sztormiak. - Nie chciałam, przepraszam - mruknęła, myśląc przy tym: Wolałabym wcale nie mieć ojca, niż spędzić całe życie z jego cieniem. - Nie martw się. Spójrz tam! - Za błyszczącymi w jego włosach rudymi skierkami tańczyły na oceanie błękitne. Nad falami Matki Morza wzbijały się i szybowały latające ryby, widziała już wyraźnie po zawietrznej najwyższą z trzech wysepek. Wygięta jak wąż kreska znaczyła w dali zetknięcie się morza i brzegu. - Miejsce wyboru! A obok mery! - W lęku i czci rzuciła im pocałunek.
Wokół nich wystawały z wody długie, giętkie, cętkowane szyje; hebanowe oczy przypatrywały się z nieodgadniona wiedzą. Mery były dziećmi Morza, przynosiły szczęście żeglarzom. Ich obecność oznaczała, że Pani się uśmiecha.
Sparks spojrzał na Moon z nagłym uśmiechem i chwycił ją za rękę.
- Prowadzą nas do… Ona wie, dlaczego przybywamy. Naprawdę dopłynęliśmy, wreszcie zostaniemy wybrani. - Z sakwy przy pasie wyjął zrobioną z muszli piszczałkę i wydobył z niej wesołe nuty. Głowy merów zaczęły się kołysać w rytm muzyki, wtórując jej niesamowitymi gwizdami i krzykami. Stare opowieści mówią, że rozpaczają po strasznej stracie i okropnej pomyłce, każda jednak podaje inną utratę i inny błąd.
Moon słuchała ich muzyki, nie uważając jej wcale za smutną. Coś ścisnęło ją nagle za gardło, nie pozwalając śpiewać; przypomniała sobie inny brzeg, odległy o połowę życia, na którym para dzieci podniosła marzenie leżące u stóp nieznajomej jak rzadka, zwinięta muszla. Muzyka i pamięć niosły ją przez czas…

…Moon i Sparks biegną boso wzdłuż nierównych murków odgradzających płytkie zagrody w porcie, między ich wąskimi ramionami jak hamak zwisa sieć. Nieczułe, pokaleczone stopy uderzają o kocie łby dróżki, nie zważając na ostre kamienie i bryzgi lodowatej wody. Klee w zagrodach, zwykle leżące nieruchomo na porośniętym wodorostami dnie, wypływają z niezwykłym pośpiechem na powierzchnię, by śledzić przebiegające dzieci. Wytryskują pianę i chrząkają z głodu, lecz sieć jest pusta, wypełniające ją suszone wodorosty trafiły już do zagrody rodziny podczas południowego karmienia.
- Szybciej, Sparks! - Prowadząca jak zawsze Moon szarpie zwisającą między nimi sieć, wlokąc niższego kuzyna niby ładunek ryb. Odrzuca z twarzy białe kosmyki włosów, patrząc na głęboki kanał, wdzierający się w ląd daleko poza zagrody dla ryb. Suną nim wysokie szczyty rozszczepionych żagli, tylko tyle widać z floty rybackiej. - Nigdy nie dostaniemy się pierwsi do basenów! - Rozdrażniona szarpie mocniej.
- Śpieszę się, Moon, jakby to przypływała moja matka! - Sparks biegnie odrobinę prędzej, doganiając kuzynkę. - Jak myślisz, czy babcia upiecze piernik?
Potyka się przy skoku.
- Widziałam, jak wyjmuje garnek.
Biegną dalej po kamieniach ku błyszczącej plaży północnej i leżącej za nią wiosce. Moon przypomniała sobie śniadą, uśmiechniętą twarz matki, którą widziała ostatni raz przed trzema miesiącami. Szerokie, piaskowe warkocze piętrzyły się na jej głowie, skryte pod ciemną, wełnianą czapką; gruby golf, sztormiak i ciężkie buty utrudniały odróżnienie jej od reszty załogi, gdy rzucała im ostatnie pocałunki, a łódź rybacka o podwójnym kadłubie wypływała w porannym wietrze.
Dziś wraca. Wraz z innymi rodzinami rybaków pójdą do świetlicy wioskowej, aby tam ucztować i tańczyć. A potem, już w nocy, Moon skuli się na kolanach matki (choć robi się już na to za duża), ściskana mocno silnymi ramionami, patrząc na Sparksa, zasypiającego w objęciach babci. Z pieca dolatywać będą ciepłe podmuchy i szepty ognia, z włosów matki zapachy morza i statków. Babcia zacznie snuć hipnotyczną litanię do Morza, Matki ich wszystkich, zabierającego jej córkę.
Moon zeskakuje na miękki, złotobrązowy piach plaży. Za nią dał susa Sparks, ich cienie splotły się w południowym blasku. Wpatrzona w skupisko kamiennych domów wioski i łodzie zrzucające w zatoce żagle, omal nie mija nieznajomej, stojącej w oczekiwaniu. Omal…
Sparks wpada na zatrzymującą się Moon.
- Uważaj, rybi móżdżku! - Wzbijają nogami chmurę piasku. Łapie go mocno, aby utrzymać równowagę, powstrzymując oburzenie Sparksa wzmocnionym przez zdumienie chwytem. Wyrywa się i staje, a sieć opada na plażę, zapomniana jak wioska, zatoka i powitanie. Moon skubie dół zrobionego w domu swetra, splatając palce z ciężką, rdzawoczerwoną przędzą.
Nieznajoma uśmiecha się do nich, jej rozjaśniona, owalna twarz, śniada od wiatru, wystaje nad starą szarą kurtką, grubymi portkami i niezgrabnymi butami noszonymi przez wyspiarzy. Nie była jednak ani z Neith, ani z żadnej innej wyspy…
- Czy… czy wyszłaś z Morza? - dyszy Moon. Sparks stanął obok.
Kobieta wybucha śmiechem, który rozbił jak szybę wrażenie niesamowitości.
- Nie… tylko je przebyłam, na statku.
- Czemu? Kim jesteś? - pytają razem. Odpowiadając im obojgu, kobieta wyciąga zawieszony na łańcuszku medalion - w drucianej koniczynce, jakby splecionej z haczyków wędki, ponurym, mrocznym pięknem lśni gadzie oko.
- Czy wiecie, co to jest? - Opada jednym kolanem na piasek, wyrzucając przed siebie czarne warkocze. Dzieci pochodzą bliżej, aby się przyjrzeć.
- Sybilla? - szepcze nieśmiało Moon, widząc kątem oka, jak Sparks ściska swój medal. Potem patrzy tylko na kobietę, wiedząc, dlaczego jej ciemne, zniewalające oczy zdają się otwierać na nieskończoność. Sybille były ziemskimi wyrazicielami nadprzyrodzonej mądrości, wybranymi przez samą Panią, potrafiącymi dzięki swemu charakterowi i wyszkoleniu wytrzymać trudy świętych odwiedzin.
Kobieta przytakuje.
- Jestem Clavally Bluestone Letniak. - Przyciska dłonie do skroni. - Pytajcie, a odpowiem.
Milczą oszołomieni świadomością, że może odpowiedzieć na każde pytanie, jakie tylko przyjdzie im do głowy, że ustami Clavally odezwie się sama Pani, wprawiająca sybillę w trans.
- Żadnych pytań? - Porzuca formalności, odpędzając je dobrym humorem. - Powiedzcie więc, kim jesteście, skoro wiecie już wszystko?
- Jestem Moon - mówi dziewczynka, odrzucając grzywkę. - Moon Dawntreader Letniak. To mój kuzyn, Sparks Dawntreader Letniak… wiem za mało, by pytać o cokolwiek! - dodaje żałośnie.
- Ja zapytam. - Sparks podchodzi bliżej, wyciągając medal. - Do czego to służyło?
- Wprowadzenie… - Clavally bierze medal w ręce, krzywiąc się lekko i mrucząc. Jej oczy zmieniają się w zadymione kryształy, skaczą dziko jak u śniącego, palce zaciskają się na krążku. - Znak Hegemonii: dwa krzyże w kręgu symbolizującym więź Kharemough z siedmioma podległymi mu planetami… medal otrzymany za chwalebną służbę podczas powstania Kispah: „Czego inni szukali, ten osiągnął. Naszemu umiłowanemu synowi Temmonowi Ashwini Sirusowi, dnia 9:113:07”. Sandhi, oficjalny język Kharemough i Hegemonii… koniec analizy. - Głowa jej opada, pchnięta niewidzialną siłą. Osuwa się wolno na kolana, wzdycha i siada. - Już.
- Ale co to znaczy? - Sparks patrzy na krążek bujający się nadal na jego kurtce. Minę ma niepewną.
Clavally kręci głową.
- Nie wiem. Pani mówi przeze mnie, a nie do mnie. To Przekaz - tak to już jest.
Sparksowi drżą usta.
- Hegemonia - wtrąca się szybko Moon. - Co to jest, Clavally?
- Pozaziemcy! - Oczy Clavally rozszerzają się lekko. - Sami nazywają się Hegemonią. A więc to jest z innej planety… Nigdy nie byłam w Krwawniku. - Znów patrzy na medal. - Jak to się tu znalazło, tak daleko od portu gwiezdnego i Zimaków? - Spogląda na ich twarze. - Jesteście dziećmi radości, prawda? Wasze matki poszły razem na ostatnie Święto i miały szczęście wrócić z wami… i z tą pamiątką?
Sparks przytakuje, bojąc się tak samo logiki dorosłych, jak i transów zsyłanych przez Panią.
- Czyli… mój ojciec nie jest Letniakiem, a nawet nie pochodzi z Tiamat?
- Tego nie potrafię powiedzieć - mówi Clavally wstając. Moon dostrzega dziwną troskę, z jaką patrzy na Sparksa. - Wiem jednak, że dzieci radości są szczególnie błogosławione. Czy wiecie, dlaczego tu jestem?
Kręcą głowami.
- Czy wiecie, kim chcecie być po dorośnięciu?
- Chcemy być razem - odpowiada Moon bez namysłu. Wywołuje to ponownie radosny śmiech.
- Dobrze! Wędruję po Nawietrznych, by zwracać się do wszystkich młodych Letniaków, którzy jeszcze nie ułożyli swego życia, przypominać im, że Morzu służyć można nie tylko będąc rybakiem czy rolnikiem, że jak ja mogą czcić Panią, służąc innym ludziom jako sybille. Niektórzy z nas rodzą się ze specjalnym nasieniem w sobie, czekającym, aż dotknie go Pani, pobudzając do wzrostu. Gdy oboje dorośniecie, może usłyszycie Jej wezwanie i popłyniecie na miejsce wyboru.
- Och. - Moon lekko drży. - Chyba słyszę je teraz! - Przyciska zimne dłonie do skaczącego serca, w którym kiełkuje nasienie marzenia.
- Ja też, ja też! - krzyczy niecierpliwie Sparks. - Czy możemy popłynąć teraz, razem z tobą, Clavally?
Nagły podmuch wiatru skłania Clavally do naciągnięcia kaptura kurtki.
- Nie, jeszcze nie. Poczekajcie trochę, aż będziecie pewni wezwania.
- Jak długo?
- Miesiąc?
Kładzie ręce na ich drobnych ramionach.
- Raczej kilka lat.
- Lat! – oburza się Moon.
- Wtedy będziecie pewni, że to nie krzyk morskich ptaków słyszycie. Pamiętajcie jednak zawsze, to nie wy wybierzecie Panią, lecz Pani was. - Patrzy znowu na Sparksa, niemal ostro.
- Zgoda. - To spojrzenie nie podoba się Moon, śmiało prostuje ciało pod dłonią Clavally. - Zaczekamy. I zapamiętamy.
- A teraz - sybilla opuszcza ręce - ktoś chyba na was czeka.
Czas zaczyna znowu pędzić i biegną do wioski, często oglądając się za siebie.

- Moon, pamiętasz, co powiedziała nam na końcu? - Srebrne tony umilkły, gdy Sparks opuścił piszczałkę i przerwał wspomnienia Moon. Mery przestały śpiewać, patrząc na łódź.
- Clavally? - Moon kierowała pływak wokół cypla wbijającego się w wylot zatoki. Linia brzegowa Wyspy Wyboru była równie poszarpana, co znak noszony przez sybille. - To, że czeka na nas moja matka?
- Nie. To, że wybiera Pani, nikt inny. - Sparks spojrzał na linię przyboju, potem znów na nią. - A jeśli… wybierze tylko jedno z nas? Co wtedy zrobimy?
- Wybierze nas oboje! - skrzywiła się Moon. - Jak mogłaby postąpić inaczej? Jesteśmy dziećmi radości - szczęściarzami.
- Ale jeśli nie? - Grzebał w mchu wypełniającym miejsce styku obu połówek drewnianego kadłuba. Nierozrywalne… Skrzywił się lekko. - Nikt nie zostaje sybillą tylko dlatego, że przejdzie próbę, prawda? Możemy sobie teraz przysiąc, że jeśli zostanie wybrane tylko jedno z nas, drugie się wycofa. Dla dobra wybranego.
- Dla dobra nas obojga - przytaknęła Moon. Ale wybierze nas oboje. Nigdy, od tej chwili sprzed wielu lat, nie wątpiła, że przybędzie tu i usłyszy wezwanie Pani. Przez połowę życia było to pragnieniem jej serca, nie miała wątpliwości, że podobnie czuje Sparks, nie pozwalała, by beznadziejne marzenia o gwiazdach odciągnęły go od ich wspólnego celu.
Wyciągnęła ramiona i Sparks przysunął się zasmucony; złapali się za nadgarstki. Nim się spostrzegła, chwyt przeszedł w objęcie i jej obawy rozwiały się jak poranna mgła.
- Sparkie, kocham cię… bardziej niż wszystko pod niebem. - Pocałowała go, czując sól na wargach. - Niech Matka Morza zaświadczy, że masz me chętne serce, tylko ty, teraz i zawsze.
Powtórzył te słowa, wyraźnie i dumnie, potem dopełnili ślubowania, pijąc morską wodę ze swych złączonych dłoni.
- Po tym rejsie nikt nie powie, że jesteśmy za młodzi na przysięgi! - Po raz pierwszy ślubowali sobie miłość, gdy tylko potrafili wymówić te słowa, i wszyscy się śmiali. Dla nich były jednak prawdą i przez lata dzielili się wszystkim, łącznie z niepewnymi, tęsknymi dotknięciami ust, rąk i ciał…
Moon wspomniała kryjówkę wśród skał zawietrznej strony zatoki; ciepłe, stwardniałe dłonie kamieni otaczające ich drżące ciała, gdy leżeli splecieni miłośnie w jasne południe, a dalej na plaży szeptały fale. Jak wtedy, czuła teraz moc wiążącej ich razem potrzeby; wytwarzane przez nich ciepło, odganiające zimną samotność świata. Zjednoczenie dusz ogarniające ich w końcowej chwili - doznanie wysokości, pełni, jakich nie mogło dać nic innego. Razem wkroczą w nowe życie, wreszcie będą należeć do świata równie w pełni, jak należą do siebie… Usta Sparksa musnęły jej ucho, przysunęła się i objęła go znowu. Pozbawiona sternika łódź płynęła do brzegu sama.


Dodano: 2008-11-26 16:17:05
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS