NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Abercrombie, Joe - "Samo ostrze"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Świat Pierwszego Prawa
Tytuł oryginału: The Blade Itself
Data wydania: Grudzień 2008
ISBN: 978-83-7418-213-3
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 576
Cena: 39,90
Rok wydania oryginału: 2006
Tom cyklu: 1



Abercrombie, Joe - "Samo ostrze"

Koniec

Logen przedzierał się między drzewami, gołe stopy ślizgały się i sunęły po mokrej ziemi, brei, wilgotnych igłach sosnowych; w piersi świszczał mu oddech, w głowie pulsowała krew. Potknął się i runął, padając bokiem; niemal rozpłatał sobie pierś własnym toporem, a potem leżał zdyszany, ze wzrokiem wbitym w leśną ciemność.
Jeszcze przed chwilą towarzyszył mu Wilczarz, był tego pewien, ale teraz nigdzie nie dostrzegał śladu towarzysza. Co do pozostałych, nie mógł powiedzieć nic konkretnego. Niezły ze mnie przywódca, pomyślał ironicznie, tak się odłączyć od swoich chłopców. Wiedział, że powinien zawrócić, ale wszędzie roiło się od szanków. Wyczuwał, jak ruszają się między drzewami, a jego nozdrza przenikała ich woń. Gdzieś z lewej strony dobiegło jakby wołanie, może toczyła się tam walka. Logen dźwignął się powoli na nogi, starając się zachowywać cicho. Za jego plecami trzasnęła gałązka. Odwrócił się gwałtownie.
W jego stronę zmierzała włócznia. Włócznia budząca grozę i szybka, a na jej drugim końcu majaczyła sylwetka szanki.
– Niech to! – rzucił Logen i uskoczył w bok, potknął się i runął na twarz, po czym przetoczył się przez krzewy, oczekując w każdej chwili, że włócznia przeszyje mu plecy. Pozbierał się z ziemi, oddychając z wysiłkiem. Znów dostrzegł wymierzony w siebie jasny szpikulec, zrobił unik i wśliznął się błyskawicznie za pień dużego drzewa. Wyjrzał, a wtedy płaskogłowy zasyczał i zamierzył się włócznią. Logen wychylił się z drugiej strony, tylko na mgnienie oka, potem zniknął, wyskoczył zza drzewa i wzniósł topór, rycząc co sił w płucach. Rozległ się głośny chrzęst, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce szanki. Miał szczęście, ale uważał, że na nie zasłużył.
Płaskogłowy stał nieruchomo, patrząc na niego ze zdumieniem. Potem zaczął się chwiać na boki, po jego twarzy spływała krew. Wreszcie osunął się bezwładnie jak kłoda, wyrywając przy tym topór z dłoni Logena, i upadł u jego stóp. Logen próbował ująć rękojeść swej broni, ale szanka wciąż jakimś cudem ściskał włócznię, której koniec chwiał się niebezpiecznie w powietrzu.
– Ghaa! – zaskrzeczał Logen, gdy ostrze cięło go w ramię. Poczuł, jak na twarz pada mu cień. Jeszcze jeden płaskogłowy. Cholernie wielki. Szybujący w powietrzu z rozpostartymi ramionami. Logen nie zdążył sięgnąć po topór. Nie zdążył uskoczyć. Otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć. Co można wyrzec w takiej chwili?
Runęli razem na mokrą ziemię, toczyli się po błocie, kolcach, połamanych gałęziach, szarpiąc się, uderzając i warcząc na siebie. Logen walnął mocno głową o korzeń jakiegoś drzewa, zadzwoniło mu w uszach. Miał gdzieś schowany nóż, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Toczyli się bez końca, w dół zbocza, świat wokół nich wirował, Logen zaś próbował otrząsnąć się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i jednocześnie udusić płaskogłowego. Pęd nie ustawał ani na chwilę.
Rozbicie obozowiska niedaleko wąwozu wydawało się wcześniej mądrym posunięciem. Żadnego ryzyka, że ktoś się podkradnie od tyłu. Teraz, gdy Logen ślizgał się na brzuchu po krawędzi klifu, pomysł z obozowiskiem stracił jakikolwiek sens. Jego dłonie darły mokrą glebę. Wokół było tylko błoto i zbrązowiałe igły sosnowe. Próbował zacisnąć palce na czymkolwiek, ale chwytał tylko pustkę. Zaczął spadać. Z ust wyrwał mu się cichy skowyt.
Wreszcie jego dłonie natrafiły na coś. Korzeń drzewa, wystający z ziemi na samej krawędzi wąwozu. Logen zakołysał się w powietrzu, zdyszany, ale trzymał się mocno.
– Ha! – krzyknął. – Ha!
Wciąż żył. Trzeba było czegoś więcej niż kilku płaskogłowych, by położyć kres istnieniu Logena Dziewięciopalcego. Zaczął się podciągać ku krawędzi urwiska, ale nie dawał rady. Poczuł na nogach jakiś ogromny ciężar. Zerknął w dół.
Wąwóz był głęboki. Bardzo głęboki, o nagich i skalistych zboczach. Gdzieniegdzie do jakiejś szczeliny przylgnęło drzewo, rosnąc ku pustemu niebu i wysuwając w przestrzeń konary. Daleko w dole szumiała sykliwie rzeka, bystra i gniewna – spieniona biała woda, najeżona ostrymi czarnymi kamieniami. Nic dobrego, wiedział o tym, ale prawdziwy problem był znacznie bliżej. Wciąż towarzyszył mu wielki szanka, kołysząc się łagodnie na boki, uczepiony brudnymi łapami jego lewej kostki.
– Do diabła – mruknął Logen.
Znalazł się w niezłych tarapatach. Nie po raz pierwszy, ale zawsze udawało mu się przeżyć, by śpiewać potem pieśni, trudno było jednak sobie wyobrazić gorszą sytuację. Pomyślał bezwiednie o swoim życiu. Teraz wydawało się pozbawione sensu i gorzkie. Nikomu nie przyniosło niczego dobrego. Pełne przemocy i bólu, naznaczone rozczarowaniem i znojem. Ręce zaczynały mu się męczyć, ramiona paliły ogniem. Płaskogłowy olbrzym nie zamierzał najwyraźniej spadać. Wręcz przeciwnie, zaczął się nawet podciągać. Znieruchomiał na chwilę, patrząc gniewnie z dołu.
Gdyby to Logen był na jego miejscu, to z pewnością pomyślałby: „Moje życie zależy od tej nogi, której się trzymam – lepiej nie ryzykować”. Człowiek prędzej ratowałby siebie, niż zabijał wroga. Problem polegał na tym, że szanka nie myślał w ten sposób, i Logen o tym wiedział. Nie zaskoczyło go więc, gdy tamten rozwarł swe wielkie usta i zatopił mu kły w łydce.
– Aaa! – zawył Logen i wierzgnął z całej siły gołą piętą, kopiąc głowę szanki, na której pojawiła się krwawa pręga, ale przeciwnik nie przestawał gryźć; im bardziej Logen kopał, tym bardziej ślizgały mu się dłonie na mokrym korzeniu, którego nie pozostało już wiele, lada chwila nie byłoby się czego trzymać, a i ten kawałek wyglądał tak, jakby miał zaraz pęknąć. Próbował myśleć, zapominając o bólu w rękach, bólu w ramionach, zębach w nodze. Wiedział, że runie w dół. Jedyną alternatywą był upadek na skały albo do wody, i ów wybór sam się narzucał.
Jeśli masz do wykonania trudne zadanie, lepiej je wykonać, niż żyć w wiecznym strachu. Tak powiedziałby jego ojciec. Logen oparł się więc mocno drugą stopą o skalne zbocze, wziął ostatni głęboki oddech i rzucił się w przestrzeń, dobywając z siebie resztki sił. Poczuł, jak wyrywa się zębom, a potem kurczowo zaciśniętym dłoniom; przez chwilę był wolny.
Później zaczął spadać. Szybko. Zbocza wąwozu przelatywały w pędzie – szara skała, zielony mech, łaty białego śniegu; wszystko to wirowało wokół niego.
Przekręcił się powoli w powietrzu, machając bezradnie rękami i nogami, zbyt przerażony, by krzyczeć. Wiatr chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wyrywał mu oddech z ust. Logen zobaczył przelatującego tuż obok szankę, który uderzył o skalne zbocze, gruchocząc sobie kości, odbił się i runął bezwładnie w dół, z pewnością martwy. Był to satysfakcjonujący widok, ale zadowolenie Logena nie trwało długo.
Pojawiła się gwałtownie woda. Czekała na niego. Uderzyła go w bok niczym szarżujący byk, wybiła z płuc powietrze, wydarła myśl z głowy, wessała go w głąb, w lodowatą ciemność...





CZĘŚĆ I
„Samo ostrze nakłania do okrutnych czynów”.
Homer


Ocaleni

Plusk wody w uszach. To była pierwsza rzecz. Plusk wody, szum drzew, dziwny szczebiot i świergot ptaków.
Logen uchylił odrobinę powieki. Światło, rozmazany blask przenikający liście. Śmierć? Więc dlaczego tak bardzo bolała? Pulsował mu cały lewy bok. Próbował odetchnąć porządnie, zakrztusił się, wykaszlał trochę wody, wypluł błoto. Jęknął, przekręcił się, wsparł na dłoniach i kolanach, dźwignął z rzeki, dysząc przez zaciśnięte zęby, po czym przewrócił się na plecy w mchu, mazi i zgniłych gałązkach tuż nad brzegiem.
Leżał przez chwilę, wpatrzony w szare niebo nad czarnymi konarami; z obolałej krtani dobywał mu się świst oddechu.
– Wciąż jestem żywy – zaskrzeczał do samego siebie.
Wciąż żywy, wbrew wysiłkom natury, szanków, ludzi i bestii. Przemoczony do suchej nitki, leżąc płasko na plecach, zaczął parskać śmiechem. Piskliwym, bulgoczącym śmiechem. Jedno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym – przeżył.
Gnijący brzeg rzeki omiotło tchnienie zimnego wiatru; śmiech Logena zamarł z wolna. Może i nie stracił życia, ale jak się przy nim utrzymać – oto było pytanie. Usiadł, mrugając z bólu, potem wstał z wysiłkiem, opierając się o najbliższe drzewo. Otarł z błota nos, oczy i uszy. Ściągnął mokrą koszulę, by rzucić okiem na obrażenia.
Bok miał pokryty sińcami, rezultat upadku. Niebieskie i fioletowe plamy aż do żeber. Wrażliwe bez wątpienia na dotyk, ale niczego sobie chyba nie złamał. Noga wyglądała koszmarnie. Porozrywana i zakrwawiona po spotkaniu z zębami szanki. Bolała jak diabli, ale stopa poruszała się całkiem sprawnie, a to było najważniejsze. Potrzebował jej, jeśli zamierzał się stąd wydostać.
Wciąż miał swój nóż w pochwie przy pasie, co stwierdził nie bez zadowolenia. Doświadczenie mówiło mu, że noży nigdy za wiele, ten zaś był dobry, ale przyszłość wciąż malowała się w ciemnych barwach. Mógł liczyć tylko na własne siły, zagubiony w lasach, gdzie roiło się od płaskogłowych. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdował, zamierzał jednak podążać wzdłuż rzeki. Wszystkie płynęły na północ, od gór do zimnego morza. Podążać wzdłuż rzeki, na południe, w stronę przeciwną nurtowi. Podążać wzdłuż rzeki i wspinać się na Wysokie Szczyty, gdzie szankowie go nie znajdą. To była jego jedyna szansa.
Wiedział, że o tej porze roku może być tam zimno. Śmiertelnie zimno. Popatrzył na swoje bose stopy. Miał pecha, że szankowie się zjawili, gdy nie miał na nogach butów i opatrywał sobie bąble na stopach. Ani też płaszcza – siedział blisko ognia. W takim odzieniu nie przetrwałby w górach nawet dnia. Jego stopy i dłonie pokryłyby się w nocy czernią; umierałby kawałeczek po kawałeczku, nim dotarłby do przełęczy. Gdyby wcześniej nie padł z głodu.
– Do diabła – mruknął.
Musiał wrócić do obozowiska i mieć nadzieję, że płaskogłowi ruszyli dalej, zostawiając co nieco. Coś, dzięki czemu zdołałby przetrwać. Nie liczył na wiele, ale nie miał wyboru. Tak jak zawsze.
* * *
Zaczęło padać, nim Logen odszukał to miejsce. Siekące krople przyklejały mu włosy do czaszki i przenikały odzienie. Przywarł do omszałego pnia i spojrzał w stronę obozu; serce waliło mu młotem, prawa dłoń zaciskała się boleśnie na śliskiej rękojeści noża.
Dojrzał poczerniały krąg w miejscu ogniska, na wpół spalone badyle i rozdeptany popiół. Dojrzał wielki kloc, na którym siedział Trójdrzewiec i Dow, gdy nadeszli płaskogłowi. Dojrzał kawałki porozrywanego i potłuczonego dobytku, walające się po całej polanie. Naliczył trzech martwych szanków, którzy leżeli bezwładnie na ziemi, jeden ze sterczącą z piersi strzałą. Trzech martwych, ale nigdzie śladu żywych. Miał szczęście. Dostatecznie dużo szczęścia, by przeżyć, jak zwykle. Mimo wszystko mogli wrócić w każdej chwili. Musiał się pospieszyć.
Logen wysunął się chyłkiem spomiędzy drzew i zaczął gorączkowo przeszukiwać obozowisko. Jego buty wciąż leżały tam, gdzie je pozostawił. Chwycił je i wciągnął na marznące stopy, skacząc w kółko i niemal się przewracając w pośpiechu. Jego płaszcz też ocalał, wetknięty pod kloc, pomięty i poznaczony latami słoty i wojen, podarty i na nowo pozszywany, bez połówki rękawa. Jego pozbawiona kształtu torba leżała w pobliskich krzewach, jej zawartość walała się po zboczu. Przykucnął bez tchu i zaczął ją napełniać... kawałek liny, stara gliniana fajka, kilka pasków suszonego mięsa, igła i szpagat, wgięta flaszka z odrobiną jakiegoś napitku, który chlupotał w środku. Wszystko potrzebne. Wszystko użyteczne.
Wisiał tam też na gałęzi podarty koc, mokry i ze śladami zaschniętego błota. Logen ściągnął go i uśmiechnął się szeroko. Pod spodem krył się jego poobtłukiwany kociołek. Leżał na boku, być może zrzucony kopnięciem znad ognia w ferworze walki. Chwycił go obiema dłońmi. Swojski, znajomy, powyginany i poczerniały po latach ciężkiej służby. Miał ten kociołek od bardzo dawna; to żelazne naczynie podążało za nim podczas wojen, przez całą Północ i z powrotem. Wszyscy w nim gotowali na szlaku, wszyscy z niego jedli. Forley, Ponurak, Wilczarz, każdy z nich.
Logen jeszcze raz obrzucił spojrzeniem obozowisko. Trzech martwych szanków, ale żadnego z jego ludzi. Może wciąż żyli. Gdyby zaryzykował, rozejrzał się...
– Nie – powiedział cicho.
Wiedział, że nie może tego zrobić. Płaskogłowych było wielu. Bardzo wielu. Nie miał pojęcia, jak długo leżał na brzegu rzeki. Nawet gdyby ze dwóch chłopców zdołało umknąć, zostaliby wytropieni przez szanków przeczesujących lasy. Nie byli teraz niczym więcej niż tylko zwłokami porzuconymi w dolinie, to pewne. Wszystko, co Logen mógł uczynić, to ruszyć w stronę gór i walczyć o życie. Trzeba myśleć trzeźwo. Bez względu na to, jak bardzo jest to bolesne.
– Zostaliśmy tylko ty i ja – oznajmił, wciskając kociołek do torby i zarzucając ją na ramię.
Zaczął się oddalać kulejącym krokiem, najszybciej, jak tylko mógł. Pod górę, w stronę rzeki, ku szczytom.
Tylko ich dwóch. On i jego kociołek.
Jedyni, którzy przeżyli.

Pytania

„Dlaczego to robię?” – pytał sam siebie inkwizytor Glokta po raz tysięczny, kuśtykając korytarzem. Ściany otynkowano kiedyś i pobielono, choć upłynęło od tamtej pory trochę czasu. Wyczuwało się tu zaniedbanie i odór wilgoci. Nie było okien, gdyż korytarz znajdował się głęboko pod ziemią, lampy zaś rzucały w każdy zakątek leniwe i rozmazane cienie.
„Dlaczego ktokolwiek chciałby to robić?”.
Jego kroki wybijały na brudnych kamiennych płytach niezmienny rytm. Najpierw zdecydowany trzask prawego obcasa, potem stukot laski, wreszcie niekończące się szuranie lewej stopy, któremu towarzyszył znajomy kłujący ból w kostce, kolanie, tyłku i plecach. Trzask, stukot, ból. Taki był rytm jego kroków.
Brudną monotonię korytarza przełamywały od czasu do czasu ciężkie drzwi, wzmocnione i nabijane powyginanym żelazem. W pewnym momencie Glokta odniósł wrażenie, że skądś dobiega stłumiony krzyk bólu.
„Zastanawiam się, jakiż to nieszczęsny głupiec jest tam przesłuchiwany. Jakiej zbrodni jest winien czy też nie winien? Jakie sekrety się ujawnia, jakie kłamstwa demaskuje, jakie zdrady odsłania?”.
Nie zawracał sobie tym zbyt długo głowy. Jego rozmyślania przerwały schody.
Gdyby Glokta dostał szansę torturowania jakiegokolwiek człowieka, jakiegokolwiek z wszystkich żyjących, to z pewnością wybrałby wynalazcę schodów. Kiedy był młody i cieszył się ogólnym podziwem, nigdy ich nie dostrzegał. Zbiegał z nich po dwa stopnie naraz i ruszał beztrosko przed siebie. Ale już nie teraz.
„Są wszędzie. Nie można bez nich przechodzić z piętra na piętro. A schodzenie jest stokroć gorsze niż wchodzenie, czego ludzie nigdy sobie nie uświadamiają. Jeśli człowiek wchodzi, to nigdy nie spadnie tak daleko”.
Znał tę kondygnację bardzo dobrze. Szesnaście stopni wyciętych z gładkiego kamienia, nieco startych po środku, lekko wilgotnych, jak wszystko tutaj. Nie było poręczy, nic, czego można by się przytrzymać.
„Szesnastu wrogów”.
Upłynęło bardzo dużo czasu, nim Glokta opracował najmniej bolesną metodę schodzenia. Szedł bokiem jak krab. Najpierw laska, potem lewa stopa, następnie prawa, z nieco silniejszym niż zwykle bólem, gdy niesprawna kończyna dźwigała ciężar ciała, czemu nieodmiennie towarzyszyło kłucie w szyi.
„Dlaczego boli mnie szyja, kiedy schodzę na dół? Czyżby moja szyja przejmowała ciężar ciała? Czy tak się dzieje?”.
Ból był jednak niezaprzeczalny.
Glokta przystanął, gdy od celu wędrówki dzieliły go cztery stopnie. Niemal pokonał te schody. Dłoń drżała mu na uchwycie laski, lewa noga bolała wściekle. Przesunął językiem po dziąsłach, w miejscu, gdzie kiedyś miał przednie zęby, i ruszył w dół. Jego lewa kostka, wykręciwszy się straszliwie, nie wytrzymała i Glokta runął przed siebie, w otchłań, kołysząc się bezwładnie; jego umysł zamienił się w istny kocioł przerażenia i rozpaczy. Postawił niepewny krok na następnym stopniu jak pijak, drapiąc paznokciami gładką ścianę i wydając z siebie pisk strachu.
„Ty głupi, bezmyślny bydlaku!”.
Jego laska uderzyła ze stukotem o posadzkę, a niezgrabna stopa zmagała się z kamieniem. Nagle znalazł się na dole, jakimś cudem wciąż w pozycji stojącej.
„I oto jest. Ten straszny, a równocześnie piękny, przeciągły moment między uderzeniem się w palec u nogi a uczuciem bólu. Ile mi jeszcze pozostało czasu, nim go doznam? Jak straszliwy się okaże, gdy nadejdzie?”.
Dysząc, stojąc z rozwartymi ustami u podnóża schodów, Glokta czekał z mrowiącym niepokojem. Zbliża się...
Ból był nie do opisania, przeszywający spazm, który wspinał się po jego lewym boku, do samej szczęki. Glokta zacisnął z całej siły powieki, kryjąc pod nimi załzawione oczy, i przywarł prawą dłonią do ust tak mocno, że usłyszał trzask kłykci. Zęby, które mu pozostały, zazgrzytały o siebie, kiedy zwarł szczęki, ale wciąż dobywał mu się z krtani wysoki, urywany, świszczący jęk.
„Krzyczę czy się śmieję? Jak mam to rozróżnić?”.
Oddychał chrapliwie przez nos, śluz skapywał mu na dłoń, poskręcane ciało drżało od wysiłku, jakiego wymagała pozycja wyprostowana.
W końcu spazm minął. Glokta poruszał kończynami ostrożnie, jedna za drugą, sprawdzając obrażenia. Noga go paliła, stopa była pozbawiona czucia, szyja trzeszczała przy każdym ruchu, przyprawiając kręgosłup o złośliwe, nieznaczne ukłucia.
„Całkiem nieźle, jeśli się zastanowić”.
Schylił się z wysiłkiem i ujął laskę między dwa palce, ponownie się wyprostował i wytarł wierzchem dłoni śluz i łzy.
„Prawdziwy dreszcz emocji. Podobało mi się? Dla większości ludzi schody to powszednia sprawa. Dla mnie zaś przygoda!”.
Pokuśtykał korytarzem, chichocząc pod nosem. Wciąż uśmiechał się nieznacznie, gdy dotarł pod właściwe drzwi i wszedł do środka, powłócząc nogą.
Brudna biała klatka z dwojgiem drzwi naprzeciwko siebie. Sufit był za niski, a pomieszczenie oświetlone zbyt jaskrawo płonącymi lampami. Z jednego z narożników wypełzała wilgoć, tynk zaś odłaził, pokryty pęcherzami farby i upstrzony czarną pleśnią. Ktoś próbował zetrzeć z jednej ściany długą plamę krwi, ale niespecjalnie się starał.
Po drugiej stronie pomieszczenia stał praktyk Frost, z ramionami skrzyżowanymi na potężnej piersi. Skinął Glokcie głową, zdradzając tyleż emocji co kamień, a inkwizytor odpowiedział mu tym samym. Rozdzielał ich porysowany, poplamiony drewniany stół. Był przymocowany do podłogi bolcami i stały przy nim dwa krzesła. Na jednym siedział tłusty nagi mężczyzna, dłonie miał związane na plecach, głowę zakrytą burym workiem z szorstkiego sukna. Słychać było tylko jego szybki, stłumiony oddech. Tu, na dole, panował ziąb, ale człowiek ten się pocił.
„Nie dziwię się”.
Zbliżył się swym chybotliwym krokiem do drugiego krzesła, oparł ostrożnie laskę o krawędź stołu, a potem wolno, ostrożnie, lecz boleśnie usiadł. Przekrzywił kark w lewo i w prawo, a następnie pozwolił, by jego ciało przyjęło pozycję, która w jakimś stopniu zapewniała wygodę. Gdyby Glokta miał szansę uścisnąć dłoń jakiemuś człowiekowi, jakiemukolwiek, to byłby to wynalazca krzesła.
„Sprawił, że moje życie jest niemal znośne”.
Frost wyłonił się bezgłośnie z kąta i ujął górną część worka między mięsisty blady palec a ciężki biały kciuk. Glokta skinął głową, a wtedy praktyk zerwał nakrycie z głowy mężczyzny; Salem Rews zamrugał w ostrym świetle lamp.
„Podła, świńska, paskudna mała gęba. Ty podła odrażająca świnio, Rews. Ty odrażający wieprzu. Mogę się założyć, że jesteś gotów wyznać w tej chwili wszystko, gotów gadać bez końca, bez przerwy, aż zrobi nam się niedobrze”.
Na policzku miał ciemny siniec, drugi na szczęce, dokładnie nad podwójnym podbródkiem. Gdy jego oczy przywykły do oślepiającego blasku, rozpoznał siedzącego przed nim Gloktę, a na jego twarzy zajaśniała nadzieja.
„Jakże błędnie umiejscowiona”.
– Glokta, musisz mi pomóc! – zapiszczał, wychylając się, na ile mu pozwalały więzy; słowa, które dobyły się z jego ust, brzmiały niczym rozpaczliwy, niewyraźny bełkot. – Zostałem niesłusznie oskarżony, wiesz o tym, jestem niewinny! Przyszedłeś, żeby mi pomóc, tak? Jesteś moim przyjacielem! Masz tu wpływy. Jesteśmy przyjaciółmi, przyjaciółmi! Mógłbyś wstawić się za mną! Jestem niewinnym człowiekiem, fałszywie oskarżonym! Jestem...
Glokta uciszył go gestem podniesionej dłoni. Przyglądał się przez chwilę znajomej twarzy Rewsa, jakby nigdy wcześniej nie widział jej na oczy. Potem zwrócił się do Frosta.
– Znam tego człowieka?
Albinos nie odpowiedział. Dolną część twarzy miał zakrytą przez maskę praktyka, górna zaś niczego nie zdradzała. Nie mrugnąwszy nawet, obserwował więźnia na krześle, a jego różowe oczy były martwe jak nieżywy człowiek. Nie mrugnął ani razu, odkąd Glokta wszedł do tego pomieszczenia.
„Jak on to robi?”.
– To ja, Rews! – zasyczał tłusty mężczyzna; ton jego głosu osiągał z wolna nutę paniki. – Salem Rews, znasz mnie, Glokta! Byliśmy na wojnie, zanim... wiesz... Jesteśmy przyjaciółmi! Słuchaj...
Glokta znowu uniósł dłoń i oparł się o krzesło, po czym zaczął stukać paznokciem w jeden z zębów, które mu pozostały, jakby głęboko zamyślony.
– Rews. Nazwisko jest mi znane. Kupiec należący do gildii kupców bławatnych. Bogaty człowiek, jak zewsząd słychać. Przypominam sobie teraz... – Glokta nachylił się, milcząc przez chwilę dla większego efektu. – Był zdrajcą! Został zatrzymany przez Inkwizycję, jego majątek skonfiskowano. Widzisz, spiskował w celu uniknięcia podatków królewskich.
Rews miał teraz szeroko otwarte usta.
– Tak, podatków królewskich! – wrzasnął Glokta, uderzając dłonią o stół.
Tłusty mężczyzna gapił się tylko szeroko otwartymi oczami. Po chwili przesunął językiem po którymś zębie.
„Prawa górna strona, drugi od tyłu”.
– Ale gdzie się podziały nasze maniery? – spytał Glokta, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Być może się kiedyś znaliśmy, a być może nie, ale nie wydaje mi się, byśmy wraz z moim pomocnikiem zostali ci odpowiednio przedstawieni. Praktyku Frost, przywitaj się z tym tłustym człowiekiem.
Był to cios wymierzony otwartą dłonią, ale dostatecznie silny, by zwalić Rewsa z krzesła, które zatrzeszczało, ale poza tym nie poniosło żadnego uszczerbku.
„Jak się to dzieje? Cios zrzuca człowieka na ziemię, ale krzesło stoi dalej?”.
Rews, leżał jak długi, bulgocząc, z twarzą przyciśniętą do kamiennych płyt.
– Przypomina mi wieloryba wyrzuconego na brzeg – zauważył od niechcenia Glokta.
Albinos chwycił Rewsa pod pachy, podniósł i posadził z powrotem na krześle. Z rozcięcia na policzku ciekła mężczyźnie krew, ale różowe oczka patrzyły nieustępliwie.
„Wymierzenie ciosu zmiękcza większość ludzi, ale niektórzy twardnieją. Nigdy bym nie przypuszczał, że ten tutaj też tak zareaguje, ale życie jest pełne niespodzianek”.
Rews splunął krwią na blat stołu.
– Posunąłeś się za daleko, Glokta, o tak! Kupcy bławatni to szanowana gildia; ma wpływy. Nie będzie tego tolerowała! Jestem powszechnie znanym człowiekiem! W tej chwili moja żona wnosi do króla o posłuchanie w mojej sprawie!
– Ach, twoja żona – uśmiechnął się ze smutkiem Glokta. – Twoja żona jest bardzo piękną kobietą. Piękną i młodą. Obawiam się, że być może odrobinę za młodą dla ciebie. Obawiam się, że skorzystała z okazji, by się ciebie pozbyć. Obawiam się, że pokazała nam twoje księgi. Wszystkie księgi.
Twarz Rewsa zbladła.
– Przyjrzeliśmy się tym księgom – oznajmił Glokta, wskazując wyimaginowany stos papierów po swojej lewej stronie. – A potem przyjrzeliśmy się księgom w skarbcu – dodał, wskazując drugi niewidoczny stos, po prawej. – Wyobraź sobie nasze zdumienie, kiedy się okazało, że nie możemy zsumować pewnych liczb. Do tego doszły nocne wizyty twoich podwładnych w magazynach w starej dzielnicy, małe łodzie, których nigdzie nie odnotowano, opłacanie się urzędnikom, sfałszowana dokumentacja. Mam wymieniać dalej? – spytał Glokta, potrząsając głową z głęboką dezaprobatą, a tłusty mężczyzna przełknął z wysiłkiem i oblizał wargi.
Przed więźniem położono pióro i kałamarz, a także formularz wyznania, wypełniony szczegółowo pięknym, starannym pismem Frosta, czekający tylko na podpis.
„Przygwożdżę go, tu i teraz”.
– Wyznaj, Rews – wyszeptał Glokta. – I zakończ bezboleśnie tę żałosną sprawę. Wyznaj i wymień swoich wspólników. Wiemy już, kim są. Wszystkim nam ułatwi to życie. Nie chcę cię skrzywdzić, wierz mi, nie sprawi mi to żadnej przyjemności. – „Nic mi jej nie sprawi”. – Wyznaj. Wyznaj, a zostaniesz oszczędzony. Wygnanie do Anglandu nie jest takie złe, jak by ci ktoś chciał wmówić. Tamtejsze życie ma swoje przyjemności, jest też satysfakcja, jaką daje dzień uczciwej pracy w służbie twego króla. Wyznaj!
Rews wpatrywał się w podłogę, oblizując swój ząb. Glokta westchnął i oparł się o krzesło.
– Albo nie rób tego, a wrócę ze swoimi narzędziami.
Frost ruszył do przodu, a jego masywny cień padł na tłustą twarz mężczyzny.
– Ciało unoszone na fali w okolicy doków – oznajmił jednym tchem Glokta. – Wzdęte od morskiej wody i straszliwie zmasakrowane... wręcz... nie do rozpoznania. – „Jest gotów mówić. Jest tłusty, dojrzały i bliski pęknięcia”. – Czy rany zostały zadane przed czy po śmierci? – spytał pogodnie w stronę sufitu. – Czy ten tajemniczy zmarły człowiek był mężczyzną, czy może nawet kobietą? – Glokta wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć?
Rozległo się ostre pukanie. Rews uniósł gwałtownie twarz, znów pełen nadziei.
„Nie teraz, do diabła!”.
Frost podszedł do drzwi i uchylił je nieco. Ktoś coś powiedział. Drzwi się zamknęły, Frost nachylił się, żeby szepnąć do ucha inkwizytorowi.
– Tho Theverar – usłyszał Glokta niewyraźne mamrotanie, z czego zrozumiał, że na korytarzu stoi Severard.
„Już?”.
Glokta uśmiechnął się i przytaknął, jakby to była dobra wiadomość. Twarz Rewsa zapadła się odrobinę.
„Jakim cudem człowiek, który miał tyle sekretów, nie potrafi ukryć swych uczuć w tym pomieszczeniu?”.
Lecz Glokta znał odpowiedź na to pytanie.
„Trudno zachować spokój, kiedy jest się przerażonym, bezradnym, samotnym, na łasce ludzi, którzy łaski nie znają. Kto mógłby wiedzieć o tym lepiej ode mnie?”.
Westchnął i posługując się swoim zmęczonym i zatroskanym tonem, spytał:
– Pragniesz wyznać?
– Nie! – W świńskich oczach więźnia znów pojawiła się hardość. Patrzył twardo, milczący i czujny, po chwili wciągnął z sykiem powietrze.
„Zdumiewające. Naprawdę zdumiewające. Z drugiej jednak strony dopiero zaczęliśmy”.
– Ząb ci dokucza, Rews? – Nie istniało nic, czego Glokta nie wiedziałby o zębach. Nad jego własnymi ustami pracowali najlepsi. „Albo najgorsi, zależnie od tego, jak się na to patrzyło”. – Wydaje się, że muszę cię teraz zostawić, ale w tym czasie będę myślał o twoim zębie. Będę się bardzo intensywnie zastanawiał, co z nim zrobić. – Ujął swoją laskę. – Chcę, żebyś pomyślał o mnie, pomyślał o swoim zębie. I chcę też, żebyś pomyślał, bardzo uważnie, o podpisaniu wyznania.
Glokta podniósł się niezgrabnie, potrząsając obolałą nogą.
– Myślę jednak, że możesz pozytywnie zareagować na zwykłe, prostackie bicie, więc zamierzam zostawić cię na pół godziny w towarzystwie praktyka Frosta.
Usta Rewsa zamieniły się w milczący krąg zdumienia. Albinos podniósł krzesło razem z tłustym człowiekiem i obrócił je wolno.
– Jest absolutnie najlepszy w swojej dziedzinie.
Frost wyjął parę podniszczonych skórzanych rękawic i zaczął je uważnie wkładać na swoje wielkie białe dłonie, palec za palcem.
– A ty zawsze lubiłeś mieć to, co najlepsze, prawda, Rews? – Glokta ruszył w stronę drzwi.
– Czekaj, Glokta! – zawył przez ramię Rews. – Czekaj, ja...
Praktyk Frost zacisnął na jego ustach dłoń w rękawiczce i uniósł palec do swojej maski.
– Thiii – powiedział.
Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.
Severard opierał się o ścianę na korytarzu, zginając nogę i dotykając stopą tynku za plecami; gwizdał fałszywie pod maską i przesuwał dłonią po swoich długich, prostych włosach. Kiedy Glokta wyszedł z pomieszczenia, wyprostował się i skłonił nisko. Widać było po jego oczach, że się uśmiecha.
„Zawsze się uśmiecha”.
– Superior Kalyne chce się z tobą widzieć, panie – oznajmił swym pospolitym, silnym akcentem. – Muszę wyznać, że nigdy nie widziałem go bardziej rozgniewanym.
– Severard, biedaku, musisz być przerażony. Masz to pudełko?
– Mam.
– I wziąłeś coś dla Frosta?
– Wziąłem.
– I coś dla swojej żony, mam nadzieję?
– O tak – odparł Severard, a jego oczy uśmiechnęły się bardziej niż kiedykolwiek. – Moja żona zostanie odpowiednio potraktowana. Jeśli będę ją miał.
– To dobrze. Spieszę na wezwanie superiora. Kiedy będę siedział u niego około pięciu minut, wejdź z pudełkiem.
– Mam po prostu wtargnąć do jego gabinetu?
– Masz wtargnąć i dźgnąć go w twarz, jeśli o mnie chodzi.
– Zrobi się, inkwizytorze. Załatwione.
Glokta przytaknął, odwrócił się, potem przystanął, i znów się odwrócił.
– Tak naprawdę, to go nie dźgaj, Severard. Rozumiesz?
Praktyk uśmiechnął się swoimi oczami i schował do pochwy groźnie wyglądający nóż. Glokta spojrzał wymownie na sufit, potem pokuśtykał przed siebie, postukując laską o kamienne płyty i czując pulsowanie w nodze. Trzask, stukot, ból. To był rytm jego kroku.
* * *
Gabinet superiora był wielkim i bogato urządzonym pomieszczeniem, na jednym z wyższych kondygnacji Domu Pytań – pokojem, gdzie wszystko wydawało się zbyt wielkie i zbyt wyszukane. Jedną z wykładanych drewnem ścian zajmowało niemal w całości ogromne, przemyślnie zdobione okno, wychodzące na wypielęgnowany ogród w dole. Równie wielkie i zdobione biurko stało pośrodku barwnego dywanu, pochodzącego z jakiegoś ciepłego i egzotycznego miejsca, a nad wspaniałym kamiennym kominkiem, gdzie płonął maleńki i bliski wygaśnięcia ogień, umieszczono głowę jakiegoś dzikiego zwierzęcia, które dla odmiany pochodziło z zimnego egzotycznego miejsca.
Sama postać superiora Kalyne’a sprawiała, że jego gabinet wydawał się niewielki i bezbarwny. Potężny, rumiany mężczyzna po pięćdziesiątce rekompensował sobie z naddatkiem brak włosów wspaniałymi białymi bokobrodami. Nawet Inkwizycja uważała go za niezwykłą onieśmielającą osobowość, ale Glokta się już go nie bał, i obaj o tym wiedzieli.
Za biurkiem stało wielkie, wyszukane krzesło, ale superior chodził tam i z powrotem, krzycząc i wymachując ramionami. Glokta usiadł na czymś, co chociaż wydawało się bez wątpienia bardzo kosztowne, zostało zaprojektowane w taki sposób, by usadowionemu na nim człowiekowi było tak niewygodnie, jak to tylko możliwe.
„Nie przeszkadza mi to zbytnio. Nigdy nie jest mi wygodnie”.
Bawił się myślą, że to głowa Kalyne’a wisi nad kominkiem zamiast zwierzęcego łba, podczas gdy superior pieklił się na niego.
„Jest taki sam jak jego kominek, wielki głupiec. Wygląda imponująco, ale pod tą powierzchnią niewiele się dzieje. Ciekawe, jak reagowałby na przesłuchanie? Zacząłbym od tych śmiesznych bokobrodów”.
Pomimo takich refleksji, twarz inkwizytora była maską skupienia i szacunku.
– Tym razem przesadziłeś, Glokta, ty szalony kaleko! Kiedy gildia kupców bławatnych dowie się o tym, obedrze cię ze skóry!
– Próbowałem tego; łaskocze.
„Do diabła, siedź cicho i uśmiechaj się. Gdzie ten pogwizdujący głupiec Severard? Sam każę go obedrzeć ze skóry, kiedy stąd wyjdę”.
– O tak, dobrze, bardzo dobrze, Glokta, naprawdę mnie to bawi. Unikanie królewskich podatków? – Superior spoglądał na niego z gniewem, tarmosząc zjeżone bokobrody. – Królewskie podatki?! – wrzeszczał, obryzgując Gloktę śliną. – Wszyscy to robią! Bławatnicy, kupcy korzenni, wszyscy! Każdy cholerny głupiec, który ma łódź!
– Ale działo się to tak otwarcie, superiorze. Była to dla nas obelga. Uważałem, że musimy...
– Uważałeś? – Kalyne był czerwony na twarzy i trząsł się z wściekłości. – Powiedziano ci wyraźnie, żebyś trzymał się z dala od kupców bławatnych, z dala od kupców korzennych, z dala od wszystkich wielkich gildii!
Chodził tam i z powrotem coraz szybciej.
„Zetrzesz sobie dywan. Wielkie gildie będą musiały kupić ci nowy”.
– Uważałeś, tak? Będzie musiał wrócić! Trzeba go uwolnić, a ty znajdziesz sposób, by przeprosić ich uniżenie! To przeklęta hańba! Przez ciebie wyszedłem na głupca! Gdzie on teraz jest?
– Zostawiłem go w towarzystwie praktyka Frosta.
– Z tym mamroczącym zwierzęciem? – Superior zaczął sobie rwać włosy z głowy. – A więc wszystko przepadło! Jest już strzępem człowieka! Nie możemy go odesłać w takim stanie! Jesteś tu skończony, Glokta! Skończony! Idę od razu do arcylektora! Prosto do arcylektora!
Wielkie drzwi otworzyły się gwałtownie i do gabinetu wkroczył Severard, trzymając drewniane pudełko.
„Ani o sekundę za wcześnie”.
Superior tylko patrzył bez słowa, otworzywszy usta z gniewu, kiedy Severard postawił pudełko na biurku z głośnym trzaskiem i brzękiem.
– Co to ma u diabła znaczyć...
Severard zdjął wieko i Kalyne zobaczył pieniądze.
„Wszystkie te cudowne pieniądze”.
Urwał w połowie tyrady, usta znieruchomiały na słowie, które zamierzał wypowiedzieć. Sprawiał wrażenie najpierw zaskoczonego, potem zaintrygowanego, wreszcie ostrożnego. Zasznurował wargi i usiadł powoli za biurkiem.
– Dziękuję, praktyku Severard – powiedział Glokta. – Możesz odejść.
Superior gładził w zamyśleniu bokobrody, kiedy Severard zmierzał do drzwi, a jego twarz z wolna odzyskiwała swą zwykłą różową barwę.
– Skonfiskowane Rewsowi. Teraz to oczywiście własność Korony. Pomyślałem sobie, że powinienem ci je oddać, jako swemu przełożonemu, abyś mógł je zwrócić do skarbca. – „Albo kupić sobie większe biurko, pijawko”. Glokta wychylił się, opierając dłonie o kolana. – Mógłbyś powiedzieć na przykład, że Rews posunął się za daleko, że postawiono pewne pytania, że należało zrobić to dla przykładu. Ostatecznie, nie możemy siedzieć bezczynnie. Pomoże to utrzymać gildie w stanie niepokoju, sprawować nad nimi kontrolę. – „Pomoże to utrzymać gildie w stanie niepokoju, a ty zdołasz wydusić z nich jeszcze więcej.” – Albo też możesz im powiedzieć, że jestem szalonym kaleką i zwalić całą winę na mnie.
Glokta był pewien, że superiorowi zaczyna się to podobać. Starał się tego nie okazywać, ale jego bokobrody dosłownie drżały, kiedy patrzył na te pieniądze.
– W porządku, Glokta. W porządku. Bardzo dobrze. – Wyciągnął rękę i starannie przykrył pudełko wieczkiem. – Ale jeśli jeszcze raz przyjdzie ci coś takiego do głowy... najpierw porozmawiaj ze mną, dobrze? Nie lubię niespodzianek.
Glokta podniósł się z wysiłkiem i pokuśtykał w stronę drzwi.
– Och, jeszcze jedno! – zawołał superior i inkwizytor odwrócił się sztywno. Kalyne patrzył na niego surowo spod wielkich, krzaczastych brwi. – Kiedy udam się do bławatników, będę musiał zabrać ze sobą wyznanie Rewsa.
Glokta uśmiechnął się szeroko, ukazując przy tym ziejące dziury w przednim uzębieniu.
– Nie powinno być z tym żadnego problemu, superiorze.
* * *
Kalyne się nie mylił. Rews nie mógł powrócić w takim stanie. Wargi miał rozerwane i zakrwawione, boki pokryte ciemniejącymi sińcami, głowa chwiała się na boki, twarz była spuchnięta i prawie nie do rozpoznania.
„Krótko mówiąc, wygląda jak człowiek gotów wyznać”.
– Trudno mi sobie wyobrazić, Rews, żeby ostatnie pół godziny sprawiło ci przyjemność. Jakąkolwiek przyjemność. Być może było to najgorsze pół godziny twojego życia, słowo daję. Myślę jednak o tym, co cię jeszcze czeka, i ze smutkiem muszę przyznać, że... lepiej już nie będzie. To, co jest teraz, to pełnia szczęścia. – Glokta nachylił się, jego twarz niemal dotykała krwawej miazgi, jaką był teraz nos Rewsa. – Praktyk Frost to mała dziewczynka w porównaniu ze mną – wyszeptał. – Jest kociątkiem. Kiedy przystąpię do dzieła, Rews, będziesz tęsknił do tej chwili. Będziesz błagał, bym dał ci pół godziny z praktykiem. Rozumiesz?
Rews milczał, słychać było tylko świst powietrza dobywającego się przez złamany nos.
– Pokaż mu narzędzia – nakazał szeptem Glokta.
Frost zbliżył się i teatralnym gestem otworzył polerowaną kasetę. Było to arcydzieło rzemiosła. Wraz z podniesieniem wieka z wnętrza wysunęły się liczne tacki i rozłożyły niczym wachlarz, ukazując instrumenty Glokty w całej swej okrutnej wspaniałości. Były tam ostrza wszelkiego rodzaju i kształtu, igły, zakrzywione i proste, butelki z olejem i kwasem, obcęgi i szczypce, piły, młotki, dłuta. Metal, drewno i szkło połyskiwały w oślepiającym blasku lamp, wszystko wypolerowane do zwierciadlanej nieskazitelności i wygładzone do morderczej ostrości. Ogromny siny obrzęk pod lewym okiem Rewsa zakrył je całkowicie, ale to drugie przesuwało spojrzeniem po instrumentach, pełne grozy i fascynacji. Przeznaczenie niektórych narzędzi było straszliwie oczywiste, ale innych straszliwie niejasne.
„Zastanawiam się, które budzi w nim największy strach?”.
– Rozmawialiśmy chyba o twoich zębach – mruknął Glokta. Oko Rewsa uniosło się gwałtownie i spojrzało na niego. – Czy może wolisz wyznać?
„Mam go, jest już gotowy. Wyznaj, wyznaj, wyznaj, wyznaj, wyznaj...”.
Ktoś zapukał, gwałtownie i ostro.
„Do diabła, znowu!”.
Frost uchylił odrobinę drzwi, poszeptał z kimś przez chwilę. Rews oblizał nabrzmiałą wargę. Drzwi się zamknęły, albinos nachylił się do ucha inkwizytora.
– Tho Arcekhtor.
Glokta zamarł.
„Pieniądze to za mało, jak się okazuje. Kiedy człapałem z gabinetu Kalyne’a, ten stary drań doniósł na mnie do arcylektora. Jestem zatem skończony?”.
Poczuł na tę myśl dreszcz winy.
„No cóż, najpierw zajmę się tą tłustą świnią”.
– Powiedz Severardowi, że już idę. – Glokta odwrócił się do więźnia, żeby z nim rozmawiać, ale Frost położył mu na ramieniu dużą białą dłoń.
– Arcekhtor. – Frost wskazał drzwi. – On thu jesth.
„Tutaj?”.
Glokta poczuł, jak drga mu powieka.
„Dlaczego?”.
Dźwignął się, wspierając o blat stołu.
„Czy znajdą mnie jutro w kanale? Martwego i wzdętego, nie do... nie do rozpoznania?”.
Jedynym uczuciem, jakiego doznał na tę myśl była łagodna ulga.
„Nigdy więcej schodów”.
Na korytarzu stał arcylektor Inkwizycji Jego Królewskiej Mości. Brudna ściana za jego plecami wydawała się niemal brązowa, tak olśniewająco czysty był jego długi biały płaszcz, białe rękawiczki, burza białych włosów. Liczył już ponad sześćdziesiąt lat, ale nie zdradzał najmniejszych oznak słabości. Każda cząstka jego wysokiej, gładko ogolonej i drobnokościstej postaci wydawała się nieskazitelna.
„Wygląda jak człowiek, którego w życiu nic nigdy nie zaskoczyło”.
Spotkali się już kiedyś, sześć lat wcześniej, kiedy Glokta wstąpił do Inkwizycji; arcylektor w ogóle się nie zmienił. Arcylektor Sult. Jeden z najpotężniejszych ludzi w Unii.
„Jeden z najpotężniejszych ludzi na świecie, szczerze mówiąc”.
Za nim, niemal jak ogromne cienie, majaczyły postaci dwóch wielkich, milczących praktyków w czarnych maskach.
Arcylektor uśmiechnął się nieznacznie, kiedy ujrzał, jak Glokta wychodzi na korytarz, powłócząc nogami. Ten uśmiech wyrażał bardzo wiele.
„Łagodną pogardę, łagodne współczucie, ledwie dostrzegalny cień groźby. Wszystko z wyjątkiem rozbawienia”.
– Inkwizytorze Glokta – powiedział, wyciągając dłoń w białej rękawiczce, palcami do dołu. Na jednym z nich błysnął wielki fioletowy kamień.
– Służę i jestem posłuszny, Eminencjo.
Glokta nie mógł powstrzymać grymasu, gdy pochylał się wolno, by dotknąć ustami pierścienia. Trudny i bolesny manewr zdawał się trwać wiecznie. Gdy inkwizytor wyprostował się wreszcie, Sult obserwował go spokojnie swymi chłodnymi niebieskimi oczami. Jego spojrzenie dowodziło, że rozumie Gloktę doskonale i jest nieporuszony.
– Chodź ze mną.
Arcylektor odwrócił się i ruszył przed siebie miarowym krokiem. Glokta pokuśtykał za nim, milczący praktycy maszerowali tuż za jego plecami. Sult poruszał się z pozbawioną jakiegokolwiek wysiłku, leniwą pewnością siebie, poły jego płaszcza poruszały się z wdziękiem.
„Łajdak”.
Wkrótce dotarli do jakichś drzwi, które nie różniły się od innych. Arcylektor otworzył je i wszedł do środka, praktycy zaś zajęli miejsca na korytarzu po obu stronach, krzyżując ramiona.
„A zatem prywatne posłuchanie. Takie, z którego być może nie wyjdę”.
Glokta przekroczył próg.
Znaleźli się w pomieszczeniu o ścianach pokrytych surowym białym tynkiem, zbyt jasno oświetlonym i o zbyt niskim suficie, by można się było czuć tu dobrze. Widniała na nim rysa zamiast plamy wilgoci, ale poza tym pokój niczym się nie różnił od pokoju Glokty. Był tu porysowany stół, tanie krzesła, a nawet niezbyt starannie usunięta plama krwi.
„Ciekawe, czy została namalowana dla efektu?”.
Nagle jeden z praktyków zamknął drzwi z głośnym trzaskiem. Chodziło zapewne o to, by Glokta drgnął, ale nic po sobie nie pokazał.
Arcylektor Sult usiadł z wdziękiem na jednym z tych krzeseł i podsunął inkwizytorowi gruby plik żółtych papierów. Wskazał dłonią drugie krzesło, to przeznaczone dla więźnia. Glokta dostrzegł aluzję.
– Wolę stać, Eminencjo.
Sult uśmiechnął się do niego. Miał piękne, zwężające się zęby, bez wyjątku olśniewająco białe.
– Nie, wolisz siedzieć.
„Celnie uderza”.
Glokta osunął się niezbyt zgrabnie na miejsce dla przesłuchiwanego, podczas gdy arcylektor przewrócił pierwszą stronę w pliku dokumentów, zmarszczył czoło i potrząsnął nieznacznie głową, jakby straszliwie rozczarowany tym, co zobaczył.
„Szczegóły mojej wspaniałej kariery, być może?”.
– Odwiedził mnie niedawno superior Kalyne. Był niezwykle oburzony. – Twarde niebieskie oczy Sulta uniosły się znad papierów. – Oburzony na ciebie, Glokta. Był pod tym względem niezwykle wymowny. Powiedział mi, że stanowisz zagrożenie, nad którym nikt nie panuje, że działasz bez jakiejkolwiek refleksji nad konsekwencjami, że jesteś szalonym kaleką. – Arcylektor uśmiechnął się, był to zimny, nieprzyjemny uśmiech, ten sam, jakim Glokta obdarzał swoich więźniów.
„Z tą różnicą, że widać więcej zębów”.
– Myślę, że chodziło mu o to, by cię usunąć... całkowicie.
Patrzyli na siebie ponad stołem.
„Czy to odpowiednia chwila, bym błagał o litość? Czy to odpowiednia chwila, bym czołgał się po podłodze i całował jego stopy? No cóż, za mało mnie to obchodzi, bym miał błagać, i jestem zbyt zesztywniały, by się czołgać. Twoi praktycy będą musieli mnie zabić, kiedy będę siedział. Poderżnąć mi gardło. Rozwalić głowę. Cokolwiek. Dopóki będą mieli na to ochotę”.
Ale Sult się nie spieszył. Dłoń w białej rękawiczce poruszała się z wdziękiem, precyzyjnie, stronice szeleściły i szeptały.
– Niewielu mamy takich ludzi w Inkwizycji, Glokta. Człowiek szlachetnego rodu, z doskonałej rodziny. Mistrz szermierki, dzielny oficer kawalerii. Człowiek sposobiony do najwyższych stanowisk.
Sult przyjrzał mu się z uwagą, jakby nie mógł w to wszystko uwierzyć.
– To było przed wojną, arcylektorze.
– Ma się rozumieć. Kiedy cię schwytano, zapanowała konsternacja; nikt nie liczył, że wrócisz żywy, nie było na to wielkiej nadziei. W miarę jak wojna się przeciągała i mijały miesiące, ta nadzieja zmalała do zera, ale gdy podpisano traktat, znalazłeś się wśród więźniów przekazanych Unii. – Spojrzał na Gloktę zmrużonymi oczami. – Mówiłeś?
Glokta nie mógł się powstrzymać i wybuchnął przenikliwym śmiechem, który zabrzmiał w tym chłodnym pomieszczeniu dziwnie. Tu, na dole, rzadko słyszano taki dźwięk.
– Czy mówiłem? Mówiłem aż do zdarcie gardła. Mówiłem im wszystko, co tylko mi przyszło do głowy. Wyznałem krzykiem każdy sekret, jaki kiedykolwiek usłyszałem. Paplałem jak dziecko. Kiedy już im wszystko powiedziałem, zacząłem zmyślać. Sikałem i płakałem jak dziewczynka. Wszyscy tak robią.
– Ale nie wszyscy potrafią przetrwać. Dwa lata w więzieniu imperatorskim. Nikt nie wytrwał choćby o połowę krócej. Lekarze byli przekonani, że nigdy nie opuścisz łóżka, ale rok później złożyłeś podanie o przyjęcie w szeregi Inkwizycji.
„Obaj o tym wiemy. Obaj przy tym byliśmy. Czego chcesz ode mnie, powiedz wreszcie. Przypuszczam, że niektórzy ludzie uwielbiają brzmienie swojego głosu”.
– Powiedziano mi, że jesteś kaleką, że zostałeś złamany, że nigdy nie wrócisz do zdrowia, że nigdy nie będzie ci można zaufać. Ale byłem skłonny dać ci szansę. Co rok w turnieju wygrywa jakiś głupiec, a wojny wydają wielu obiecujących żołnierzy, jednak twoje osiągnięcie – przetrwanie tych dwóch lat – było wyjątkowe. A więc wysłano cię na Północ i przekazano pod twój zarząd jedną z naszych kopalni. Jak ci się podobało w Anglandzie?
„Brudny ściek przemocy i korupcji. Więzienie, gdzie w imię wolności robimy niewolników z niewinnych i winnych. Cuchnąca dziura, gdzie zsyłamy tych, których nienawidzimy i których się wstydzimy, by umarli z głodu, chorób i wyczerpania”.
– Było tam zimno – odparł Glokta.
– Tak jak ty byłeś zimny. Nie znalazłeś wielu przyjaciół w Anglandzie. Kilku cennych w Inkwizycji i ani jednego wśród wygnańców. – Wyciągnął spośród dokumentów jakiś pomięty list i rzucił na niego krytycznym okiem. – Superior Goyle powiedział mi, że byłeś jak zimna ryba, nie miałeś w sobie ani kropli krwi. Uważał, że nic nie osiągniesz, że na nic mu się nie przydasz.
„Goyle. Ten łajdak. Ten rzeźnik. Wolę nie mieć krwi niż mózgu”.
– Lecz po trzech latach produkcja wzrosła. Prawdę powiedziawszy, podwoiła się. A więc zostałeś sprowadzony z powrotem do Aduy, by pracować pod rozkazami superiora Kalyne’a. Myślałem, że może nauczysz się przy nim dyscypliny, ale wydaje się, że popełniłem błąd. Upierasz się, by postępować po swojemu. – Arcylektor popatrzył na niego ze zmarszczonym czołem. – Jeśli mam być szczery, to uważam, że Kalyne boi się ciebie. Myślę, że wszyscy się boją. Nie podoba im się twoja arogancja, nie podobają im się twoje metody, nie podobają im się twoje...
– A jaka jest pańska opinia, arcylektorze?
– Szczerze? Nie jestem pewien, czy i mnie podobają się twoje metody, poza tym wątpię, czy twoja arogancja jest całkowicie usprawiedliwiona. Ale podobają mi się twoje wyniki. Bardzo mi się podobają.
Poskładał zdecydowanym ruchem papiery i położył na nich dłoń, potem nachylił się w stronę Glokty.
„Tak jak ja mógłbym nachylić się ku swoim więźniom, kiedy proszę, by wyznali”.
– Mam dla ciebie zadanie – ciągnął arcylektor. – Zadanie, które pozwoli ci lepiej wykorzystać własne talenty niż uganianie się za drobnymi przemytnikami. Zadanie, które pozwoli ci odkupić się w oczach Inkwizycji. – Arcylektor zamilkł na chwilę. – Chcę, żebyś aresztował Seppa dan Teufela.
Glokta uniósł brwi.
„Teufela?”.
– Mistrza mennic, Eminencjo?
– Tego samego.
„Mistrz Mennic Królewskich. Znacząca osobistość ze znaczącego rodu. Bardzo duża ryba, którą mogę złapać na haczyk w swoim małym zbiorniku. Ryba otoczona potężnymi przyjaciółmi. To może być niebezpieczne – aresztowanie takiego człowieka. Może się okazać fatalne w skutkach”.
– Mogę spytać dlaczego?
– Nie możesz. Pozwól, że ja będę się martwił o powody. Ty skoncentruj się na tym, by uzyskać wyznanie.
– Wyznanie czego, arcylekotrze?
– Jak to? Korupcji i zdrady stanu! Wydaje się, że nasz przyjaciel, mistrz mennic, był wyjątkowo niedyskretny w swych osobistych poczynaniach. Wydaje się, że brał łapówki, konspirując z gildią bławatników, by okradać króla. Wobec tego byłoby bardzo korzystne, gdyby liczący się kupiec wymienił jego nazwisko w związku z jakąś niefortunną sprawą.
„To nie może być przypadek, że w moim pokoju siedzi akurat wysoko postawiony kupiec bławatny, podczas gdy tu rozmawiamy”.
Glokta wzruszył ramionami.
– Kiedy ludzie zaczynają mówić, z ich ust padają różne nazwiska, wręcz szokujące.
– Doskonale. – Arcylektor machnął niedbale ręką. – Możesz odejść, inkwizytorze. Przyjdę po wyznanie Teufela jutro o tej samej porze. Lepiej, żebyś je miał.
Glokta oddychał powoli, przemierzając z wysiłkiem korytarz.
„Wdech, wydech, spokojnie”.
Nie spodziewał się, że wyjdzie żywy z tamtego pokoju.
„A teraz nagle poruszam się w kręgu władzy. Osobiste zadanie dla arcylektora – zmusić do wyznania zdrady stanu wysokiego urzędnika Unii. Jeden z najpotężniejszych kręgów władzy, ale jak długo? Dlaczego ja? Z powodu moich osiągnięć? Czy dlatego, że nikt nie będzie za mną tęsknił?”.
* * *
– Przepraszam za te dzisiejsze przerwy w naszej rozmowie, i to szczerze; doprawdy, istny burdel, wciąż ktoś wchodzi i wychodzi.
Rews wykrzywił spękane i spuchnięte wargi w smutnym uśmiechu.
„Uśmiechać się w takiej chwili... jest doprawdy niezwykły. Ale wszystko ma swój kres”.
– Czas na szczerość, Rews. Nikt ci nie przyjdzie z pomocą. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy. Wyznasz. Jedyny wybór, jaki ci pozostał, to chwila, kiedy to zrobisz, i stan, w jakim się będziesz wówczas znajdował. Nic nie zyskasz, odkładając tę chwilę, nic prócz bólu. Mamy go dla ciebie w nadmiarze.
Trudno było odczytać wyraz zakrwawionej twarzy Rewsa, ale jego ramiona przygarbiły się wyraźnie. Zanurzył drżącą dłonią pióro w kałamarzu, napisał swoje imię, lekko skrzywione, u dołu kartki, na której widniało wyznanie winy.
„Znów wygrałem. Czy moja noga boli mnie choć odrobinę mniej? Czy odzyskałem jakiekolwiek zęby? Czy pomogło mi cokolwiek, że złamałem tego człowieka, którego niegdyś nazywałem przyjacielem? Więc dlaczego to robię?”.
Jedyną odpowiedzią było skrzypienie pióra na papierze.
– Doskonale – oznajmił Glokta, a praktyk Frost odwrócił dokument. – A to jest lista twoich wspólników?
Przebiegł leniwym spojrzeniem nazwiska.
„Garstka młodszych kupców bławatnych, trzech kapitanów morskich, oficer straży miejskiej, dwóch pomniejszych urzędników celnych. Doprawdy, nudny przepis. Sprawdźmy, czy uda się nam dorzucić trochę przypraw”.
Glokta odwrócił kartkę i znów podsunął ją więźniowi.
– Dopisz tam Seppa dan Teufela, Rews.
Otyły mężczyzna spojrzał zdziwiony, niczego nie rozumiejąc.
– Mistrza Mennic Królewskich? – wymamrotał opuchniętymi wargami.
– Zgadza się.
– Ale ja go nigdy nie spotkałem.
– I co z tego? – warknął Glokta. – Rób, co ci mówię.
Rews zawahał się, otwierając nieznacznie usta.
– Pisz, ty tłusta świnio.
Praktyk Frost strzelił palcami.
Rews oblizał wargi.
– Sepp... dan... Teufel – mamrotał pod nosem, umieszczając nazwisko na liście.
– Doskonale. – Glokta starannie zamknął wieko, ukrywając swe przerażające, piękne instrumenty. – Jestem zadowolony. To obopólna korzyść, że nie będziemy musieli dziś z tego korzystać.
Frost zatrzasnął kajdany na nadgarstkach więźnia i dźwignął go brutalnie na nogi, po czym ruszył wraz z nim w stronę drzwi w głębi pokoju.
– Co teraz?! – krzyknął Rews przez ramię.
– Angland, Rews, Angland. Nie zapomnij zabrać ciepłego ubrania.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Glokta spojrzał na listę nazwisk w swoich dłoniach. Sepp dan Teufel widniał na samym dole.
„Jedno nazwisko. Na pierwszy rzut oka jak wszystkie pozostałe. Jeszcze jedno nazwisko. Ale jakże niebezpieczne”.
Na korytarzu czekał Severard, uśmiechnięty jak zawsze.
– Mam wrzucić tłuściocha do kanału?
– Nie, Severard. Wsadź go na następny statek, który odpływa do Anglandu.
– Jest pan dziś w litościwym nastroju, inkwizytorze.
Glokta prychnął.
– Miłosierdziem byłby kanał. Ta świnia nie przetrwa nawet sześciu tygodni na Północy. Zapomnij o nim. Musimy aresztować Seppa dan Teufela.
Severard uniósł zdumiony brwi.
– Nie chodzi chyba o mistrza mennic?
– O nikogo innego. Na rozkaz jego eminencji arcylektora. Zdaje się, że brał pieniądze od kupców bławatnych.
– Och, to oburzające.
– Wyruszymy, gdy tylko się ściemni. Powiedz Frostowi, żeby był gotów.
Chudy praktyk przytaknął, jego długie włosy zafalowały. Glokta odwrócił się i pokuśtykał korytarzem, stukając laską o brudne płyty i czując ogień w lewej nodze.
„Dlaczego to robię? – znów spytał samego siebie. – Dlaczego to robię?”.

Żadnego wyboru

Logen obudził się z bolesną gwałtownością. Leżał niezgrabnie, głowę opierał o coś twardego, kolana miał podciągnięte do piersi. Uchylił odrobinę powieki i spojrzał przekrwionym okiem. Było ciemno, ale skądś docierał słaby blask. Światło przenikające biel.
Poczuł ukłucie paniki. Wiedział, gdzie się teraz znajduje. Zgromadził wcześniej trochę śniegu u wyjścia do małej jaskini, by zatrzymać tę odrobinę ciepła. Musiało padać, kiedy był pogrążony we śnie, i zasypało go. A jeśli padało gęsto, to śniegu mogło być naprawdę dużo. Zaspy głębsze niż wzrost człowieka. Pomyślał, że być może nigdy się stąd nie wydostanie. A więc wspinał się po zboczach dolin tylko po to, by umrzeć w jakiejś skalnej dziurze, zbyt ciasnej, by dało się w niej wyciągnąć nogi.
Logen przekręcił się, na ile pozwalała niewielka przestrzeń, a potem zaczął odrzucać śnieg zgrabiałymi dłońmi, przebijać się przez jego zwały, mocować się z nim, przeciskać, kląć bezgłośnie. Nagle do środka wdarło się oślepiająco jasne światło. Usunął z drogi resztki białych brył i wygrzebał się na zewnątrz.
Niebo było cudownie niebieskie, wysoko w górze płonęło słońce. Obrócił ku niemu twarz i zamknął piekące oczy, by obmyła go fala blasku. Czuł w gardle bolesny chłód powietrza. Chłód ostry jak brzytwa. Podniebienie miał suche niczym kurz, język niczym surowo obrobiony kawałek drewna. Zgarnął trochę śniegu i wepchnął go sobie w usta. Kiedy biały puch się roztopił, połknął go, a zimno, które poczuł, przyprawiło go o ból głowy.
Wyczuwał trupi smród. Nie była to woń jego wilgotnego odzienia czy kwaśno-słodkiego potu, choć i ona była nieznośna. Uświadomił sobie, że tak cuchnie koc, który zaczął już gnić. Wcześniej owinął sobie dwoma jego kawałkami dłonie i związał na nadgarstkach sznurkiem, trzeci owinął wokół głowy, niczym brudny i śmierdzący kaptur. Buty też sobie nim wypchał. Resztę wcisnął pod płaszcz. Ten kawałek materiału śmierdział okropnie, ale ocalił mu minionej nocy życie, co w przekonaniu Logena było warte zachodu. Wiedział, że nim będzie mógł się go pozbyć, koc zacznie śmierdzieć jeszcze gorzej.
Dźwignął się z ziemi i rozejrzał wokół. Wąska, zasypana śniegiem dolina o stromych zboczach. Otaczały ją trzy wielkie iglice – sterty szarego kamienia i białe czapy na tle błękitnego nieba. Znał je. Prawdę powiedziawszy, byli to starzy przyjaciele. Jedyni, jakich opuścił. A więc znajdował się na Wysokich Szczytach. Na dachu świata. Był bezpieczny.
„Bezpieczny”, rzucił skrzekliwie do samego siebie, ale bez szczególnej radości. Z pewnością mu nie groziło, że znajdzie tu jakiekolwiek jedzenie. Nie mógł też bez wątpienia liczyć, że zazna tu ciepła. Wiedział, że ani jedno, ani drugie nie będzie go w tym miejscu prześladować. Może i umknął przed szankami, ale znalazł się w krainie martwych. Gdyby tu został, szybko by się do nich przyłączył.
Poczuł straszliwy głód. Jego brzuch był wielką, bolesną otchłanią, która wołała do niego przeraźliwym krzykiem. Pogrzebał w torbie, szukając ostatniego skrawka suszonego mięsa. Znalazł stary, zbrązowiały ochłap, który przypominał wyschniętą gałązkę. Zbyt mały, by wypełnić otchłań, ale to wszystko, co miał. Rozerwał go zębami – wydawał się twardy jak stara skóra z butów – i połknął ze śniegiem.
Potem przysłonił oczy ramieniem i spojrzał ku północy, tam, skąd przybył dzień wcześniej. Grunt opadał łagodnie, śnieg i skały przechodziły w sosnowe zbocza wysokich dolin, drzewa w pomarszczone pasemka pastwisk, trawiaste pagórki w morze – migoczącą linię na horyzoncie. Dom. Jego wspomnienie przyprawiło go o bolesny skurcz.
Dom. Tam była jego rodzina. Ojciec, mądry i silny; dobry człowiek, dobry przywódca swego ludu. Żona, dzieci. To była dobra rodzina. Zasługiwała na lepszego syna, lepszego męża, lepszego ojca. Jego przyjaciele też tam byli. Dawni i nowi, pospołu. Pomyślał, że z radością by się z nimi zobaczył. Porozmawiał z ojcem w długiej sali. Pobawił się z dziećmi, usiadł z żoną nad brzegiem rzeki. Pogadał o taktyce walki z Trójdrzewcem. Zapolował z Wilczarzem w wysokich dolinach, przedzierając się z włócznią przez las i zanosząc szaleńczym śmiechem.
Logen poczuł nagle bolesną tęsknotę, niemal krztusząc się jej bólem. Problem polegał na tym, że wszyscy już nie żyli. Domostwo było jedynie kręgiem czarnych drzazg, rzeka zaś ściekiem. Nigdy nie zapomniał tej chwili, gdy przekroczywszy wzgórza, ujrzał wypalone ruiny w dolinie u swych stóp. Grzebał w popiołach, szukając śladów świadczących o tym, że ktoś zdołał uciec, podczas gdy Wilczarz ciągnął go za ramię, przekonując, by dał sobie spokój. Nic tylko zwłoki, w stanie rozkładu, nie do poznania. Przestał szukać czegokolwiek. Wszyscy byli martwi, jak ludzie, których martwymi uczynili szankowie. A to oznaczało pewność.
Splunął w śnieg śliną brązową od suszonego mięsa. Martwi, zimni i zgnili albo spaleni na popiół. Zwróceni ziemi.
Logen zwarł szczęki i zacisnął w pięści dłonie owinięte kawałkami cuchnącego koca. Mógł wrócić do zgliszczy wioski nad morzem, ten ostatni raz. Mógł ruszyć przed siebie z wojennym rykiem na ustach, tak jak robił to pod Carleonem, kiedy to stracił palec i zyskał sławę. Mógł usunąć z tego świata kilku szanków. Rozłupać ich tak, jak rozłupał Shamę Bezlitosnego – od barku do brzucha, aż wypłynęły mu wnętrzności. Mógł wziąć odwet za ojca, żonę, dzieci, przyjaciół. Byłby to odpowiedni koniec dla tego, którego zwano Krwawym-dziewięć. Umrzeć, zabijając. Byłaby to pieśń warta głosu.
Lecz pod Carleonem był jeszcze młody i silny, a przy boku miał przyjaciół. Teraz był słaby, głodny i samotny, tak jak samotny może być tylko człowiek. Zabił Shamę Bezlitosnego długim mieczem, ostrym ponad wszelkie wyobrażenie. Spojrzał na swój nóż. Może był i dobry, ale jakiej zemsty zdołałby nim dokonać? I kto by zaśpiewał pieśń? Szankowie byli kiepskimi śpiewakami, pozbawionymi wyobraźni, nawet gdyby rozpoznali cuchnącego żebraka owiniętego kocem – kiedy już by go naszpikowali strzałami. Pomyślał, że zemsta może poczekać, przynajmniej do chwili, gdy zdobyłby nieco większe ostrze. Bądź co bądź, trzeba patrzeć na rzeczy trzeźwo.
A zatem na południe, pora stać się wędrowcem. Dla człowieka o jego umiejętnościach robota zawsze się znajdzie. Ciężka być może i mroczna, ale mimo wszystko robota. Miało to w sobie jakiś urok, musiał przyznać. Nie martwić się o nikogo z wyjątkiem samego siebie, nie przejmować się wagą swych decyzji, nie dzierżyć w swych dłoniach niczyjego życia i śmierci. Miał wrogów na południu, nie można było temu zaprzeczyć. Lecz Krwawy-dziewięć radził sobie z nimi wcześniej.
Znowu splunął. Teraz, kiedy miał w ustach trochę śliny, przyszło mu do głowy, by zrobić z niej użytek. To było wszystko, co posiadał – ślinę, stary kociołek i kilka kawałków cuchnącego koca. Martwy na północy albo żywy na południu. Do tego wszystko się sprowadzało i nie był to żaden wybór.
Podążać przed siebie. Tak zawsze robił. Oto zadanie, które nieodmiennie towarzyszy przetrwaniu, czy ktoś zasługuje na życie, czy też nie. Pamiętać o zmarłych w miarę możności. Wypowiedzieć w ich imieniu kilka słów. A potem podążać przed siebie i liczyć na zmianę losu.
Logen zaciągnął się głęboko zimnym powietrzem i odetchnął.
– Powodzenia, moi przyjaciele – mruknął. – Powodzenia.
Potem zarzucił sobie torbę na ramię, odwrócił się i zaczął brnąć po głębokim śniegu. Ku nizinom, na południe, byle dalej od gór.
* * *
Wciąż padało. Miękki deszcz, pokrywający wszystko zimną rosą, zbierał się na gałęziach, na liściach, na igłach, po czym spadał wielkimi dorodnymi kroplami, które przenikały mokre ubranie Logena i kłuły jego równie mokrą skórę.
Przycupnął, nieruchomy i bezgłośny, w wilgotnych zaroślach; po twarzy spływała mu woda, ostrze noża połyskiwało. Wyczuwał wielkie poruszenie lasu i słyszał wszystkie jego tysięczne odgłosy. Pełzanie niezliczonych owadów, ślepą dreptaninę kretów, płochliwy szelest jeleni, powolne pulsowanie soków w starych pniach drzew. Każda żywa istota zajmowała się poszukiwaniem jedzenia, a on robił to samo. Skupił umysł na najbliższym zwierzęciu, które poruszało się ostrożnie w zaroślach po prawej stronie. Coś smakowitego. Las umilkł, słychać było jedynie krople spływające z gałęzi. Świat się skurczył. Istniał tylko Logen i jego posiłek.
Kiedy ocenił, że zwierzę jest już dostatecznie blisko, wyskoczył z zarośli i przygwoździł zdobycz do ziemi. Młody jeleń. Wierzgał nogami i walczył, ale Logen był silny i szybki; wbił rogaczowi nóż w szyję i rozciął mu gardło. Z rany trysnęła ciepła krew, rozlewając się po dłoniach Logena i mokrej ziemi.
Podniósł martwego kozła i zarzucił go sobie na ramię. Postanowił, że przyrządzi z niego smaczną potrawkę, może nawet z grzybami. Bardzo smaczną. Potem, kiedy już napełni żołądek, poprosi duchy o radę. Wiedział, że będzie ona raczej bezużyteczna, ale z ich towarzystwa bardzo by się ucieszył.
Kiedy dotarł do swojego obozowiska, zbliżał się już zachód słońca. Było to schronienie odpowiednie dla bohatera postury Logena – dwa mocne i długie kije, podtrzymujące wiązki gałęzi nad zagłębieniem w ziemi. Mimo wszystko, było tam względnie sucho, zresztą deszcz już ustał. Logen zamierzał rozpalić tego wieczoru ogień. Już dawno nie czekał go taki posiłek. Ogień, jego własny ogień.
Później, najedzony i wypoczęty, nabił swoją fajkę czagą. Znalazł ją kilka dni wcześniej, rosła u podnóża drzewa, duże i wilgotne kręgi. Oderwał spory kawałek, ale dopiero teraz wyschła na tyle, by dało się ją palić. Wyjął z ognia płonącą gałązkę i wsunął do główki, zaciągając się mocno, aż w końcu grzyby się zajęły, wydając znajomy ziemisto-słodki zapach.
Logen zakaszlał, wypuścił z ust brązowy dym i zapatrzył się w tańczące płomienie. Jego myśli powędrowały ku innym czasom i innym ogniskom. Był tam Wilczarz szczerzący w uśmiechu spiczaste zęby, na których połyskiwało światło. Naprzeciwko siedział Tul Duru, wielki jak góra, jego śmiech przypominał grzmot. Także Forley Najsłabszy, zerkający nerwowo na boki, zawsze trochę przestraszony. I Rudd Trójdrzewiec, i Harding Ponurak, który się nie odzywał. Nigdy się nie odzywał. Dlatego nazywali go Ponurakiem.
Wszyscy tam siedzieli. Tylko że ich nie było. Dawno już nie żyli, zwróceni ziemi. Logen opróżnił fajkę do ogniska i odłożył na bok. Nie miał teraz na nią ochoty. Przypomniał sobie słowa ojca, z którym się zgadzał. Nigdy nie powinno się palić w samotności.
Odkręcił pogiętą flaszkę, wziął całe usta płynu i prychnął chmurą maleńkich kropel. W zimnym powietrzu wzniósł się gwałtownie płomień. Logen otarł wargi, rozkoszując się gorącym, gorzkim smakiem. Potem oparł się o chropowaty pień sosny i czekał.
Upłynęła chwila, zanim się zjawili. Trzech. Wyszli bezgłośnie z cienia między drzewami i zbliżyli się wolno do ognia; wkroczywszy w krąg światła, przybrali kształt.
– Dziewięciopalcy – oznajmił pierwszy.
– Dziewięciopalcy – powiedział drugi.
– Dziewięciopalcy – wyrzekł trzeci.
Ich głosy brzmiały jak tysięczne dźwięki lasu.
– Witajcie przy moim ogniu – zwrócił się do nich Logen; duchy przycupnęły, wpatrując się w niego bez drgnienia. – Tylko trzej dzisiejszej nocy?
Ten po prawej stronie odezwał się pierwszy.
– Każdego roku, kiedy budzimy się po zimie, jest nas coraz mniej. Tylko my pozostaliśmy. Jeszcze kilka wiosen i też zaśniemy na zawsze. Nie pozostanie nikt, kto mógłby odpowiedzieć na twoje wezwanie.
Logen przytaknął ze smutkiem.
– Jakieś nowiny ze świata?
– Słyszeliśmy, że pewien człowiek spadł z klifu do rzeki, ale wypłynął żywy; potem, u progu wiosny, przeszedł przez Wysokie Szczyty okryty gnijącym kocem, ale nie dajemy wiary takim plotkom.
– Bardzo mądrze.
– Bethod wszczyna wojnę – oświadczył duch pośrodku.
Logen zmarszczył czoło.
– Bethod zawsze wszczyna wojnę. Taki już jest.
– Owszem. Wygrał tyle walk z twoją pomocą, że włożył sobie na głowę złoty hełm.
– Niech diabli tego drania – zawyrokował Logen, spluwając w ogień. – Co jeszcze?
– Na północ od gór krążą szankowie i wszystko podpalają.
– Kochają ogień – zauważył duch pośrodku.
– Zgadza się – przyznał ten po lewej. – Jeszcze bardziej niż tacy jak ty, Dziewięciopalcy. Kochają go i darzą lękiem. – Duch wychylił się do przodu. – Słyszeliśmy, że szuka cię jakiś człowiek z bagien na południu.
– Potężny człowiek – dodał ten pośrodku.
– Mag Dawnego Czasu – wyjaśnił ten po lewej.
Logen uniósł zdziwiony brwi. Słyszał o tych magach. Spotkał raz czarnoksiężnika, ale zabił go bez trudu. Żadnych nadprzyrodzonych mocy, w każdym razie Logen ich nie dostrzegł. Ale mag to było coś zupełnie innego.
– Słyszeliśmy, że magowie są mądrzy i silni – oznajmił duch pośrodku. – I że ktoś taki mógłby zaprowadzić człowieka daleko i pokazać mu wiele rzeczy. Ale są też biegli i mają swoje własne cele.
– Czego chce?
– Spytaj go.
Duchy nie przejmowały się zbytnio sprawami ludzi i nigdy nie potrafiły podać konkretnych szczegółów. Mimo wszystko było to lepsze niż zwyczajowa rozmowa o drzewach.
– Co zrobisz, Dziewięciopalcy?
Logen zastanawiał się przez chwilę.
– Wyruszę na południe i odnajdę tego maga, a potem spytam go, czego ode mnie chce.
Duchy przytaknęły. Nie zdradziły niczym, czy uważają to za dobry pomysł, czy też nie. Nie obchodziło ich to.
– Żegnaj zatem, Dziewięciopalcy – powiedział duch po prawej stronie. – Być może po raz ostatni.
– Spróbuję dać sobie radę bez was.
Duchy nie zrozumiały żartu Logena. Podniosły się i oddaliły od ognia, rozpływając się z wolna w ciemności. Wkrótce zniknęły, ale Logen musiał przyznać, że przydały mu się bardziej, niż na to liczył. Podsunęły mu cel.
Postanowił wyruszyć rankiem na południe i odszukać tego maga. Kto wie? Może będzie z niego dobry rozmówca? Lepsze to niż zostać naszpikowanym strzałami za nic. Logen zapatrzył się w płomienie, przytakując sobie bez pośpiechu.
Pamiętał inne czasy i inne ogniska, kiedy jeszcze nie był sam.

Zabawa z ostrzami

Adua cieszyła się pięknym wiosennym dniem, słońce grzało przyjemnie przez konary aromatycznego cedru, rzucając nakrapiany cień na graczy. Po dziedzińcu przebiegał miły wietrzyk, więc trzeba było mocno trzymać karty albo kłaść na nich kielichy lub monety. Drzewa rozbrzmiewały świergotem ptaków, a nieco dalej szczękały metalicznie nożyce, którymi ogrodnik ścinał trawę; dźwięk odbijał się słabym i monotonnym echem od wysokich kwadratowych budynków dziedzińca. To natomiast, czy gracze uważali sumę pieniędzy pośrodku stolika za równie przyjemną jak dzień, zależało oczywiście od kart, które trzymali w dłoniach.
Kapitan Jezal dan Luthar z pewnością ją za taką uważał. Odkrył w sobie niezwykły talent do gry, kiedy uzyskał patent oficerski w siłach królewskich, talent, który pomagał mu wygrywać od swych towarzyszy znaczne sumy pieniędzy. Nie potrzebował ich w gruncie rzeczy, gdyż pochodził z zamożnej rodziny, ale dzięki nim zachowywał pozory oszczędności, szastając nimi na lewo i prawo. Ilekroć Jezal przebywał w domu, jego ojciec zanudzał wszystkich opowieściami o zmyśle finansowym syna i przed sześcioma miesiącami nagrodził go, fundując mu stopień kapitana. Jego bracia nie wydawali się zadowoleni. Tak, pieniądze były z pewnością użyteczne, a poza tym nie ma nic zabawniejszego niż poniżanie najbliższych i przyjaciół.
Jezal siedział rozwalony na ławie, wyciągnąwszy przed siebie nogę, i błądził wzrokiem po swych przeciwnikach. Major West tak bardzo odchylał się na swoim krześle, że na pierwszy rzut oka groził mu upadek do tyłu. Trzymał kieliszek pod światło, zachwycony grą promieni przenikających bursztynowy trunek. Na jego ustach błąkał się lekki, tajemniczy uśmiech, który zdawał się mówić: „Nie jestem szlachetnie urodzony i być może stoję niżej od ciebie, ale wygrałem turniej i zyskałem na polu bitewnym przychylność króla, i to czyni mnie kimś lepszym, więc niech twoje dzieci lepiej mnie słuchają”. Nie mógł jednak wygrać tego rozdania, poza tym, w przekonaniu Jezala, postępował zbyt ostrożnie z pieniędzmi.
Porucznik Kaspa siedział pochylony, marszcząc brwi i drapiąc się po brodzie o barwie piasku, wpatrzony intensywnie w karty, jakby przedstawiały sobą sumy, których nie rozumiał. Był wesołym młodym człowiekiem, ale kiepskim graczem i zawsze okazywał największą wdzięczność, gdy Jezal stawiał mu drinki za jego własne pieniądze. Mimo wszystko mógł sobie na to pozwolić: jego ojciec był jednym z największych właścicieli ziemskich w Unii.
Jezal niejednokrotnie dostrzegł, że jeśli ktoś jest odrobinę głupi, to w mądrzejszym od siebie towarzystwie będzie się zachowywał w jeszcze głupszy sposób. I że utraciwszy możliwość przewagi, stara się za wszelką cenę zachować pozycję idioty, którego wszyscy lubią, unikać sporów, które i tak by przegrał, i cieszyć się dzięki temu przyjaźnią wszystkich. Widoczny na twarzy Kaspy wyraz niepewnej koncentracji zdawał się mówić: „Nie jestem bystry, ale uczciwy i sympatyczny, co jest o wiele ważniejsze. Bystrość bywa przeceniana. Och, jestem też bardzo, bardzo bogaty, więc i tak wszyscy mnie lubią”.
– Chyba dotrzymam ci kroku – oznajmił Kaspa i rzucił na stół niewielki stos srebrnych monet, które rozsypały się i błysnęły w słońcu z radosnym brzękiem.
Jezal, mimochodem, obliczył sumę w myślach. Może nowy mundur? Kaspa zawsze robił się trochę nerwowy, kiedy miał dobre karty, a teraz nie drżał nawet odrobinę. Powiedzieć, że blefował, byłoby dla niego zaszczytem; już bardziej prawdopodobne, że był po prostu znudzony grą. Jezal nie miał wątpliwości, że przy następnej stawce złożyłby się jak kiepski namiot.
Porucznik Jalenhorm skrzywił się i rzucił karty na stół.
– Miałem dziś tylko gówno! – zagrzmiał.
Wyprostował się na swoim krześle i przygarbił krzepkie ramiona z grymasem, który mówił: „Jestem wielki i męski i łatwo wpadam w złość, więc wszyscy powinni mnie traktować z respektem!”. Ale respekt był właśnie tym, czym Jezal nie obdarzał go przy karcianym stoliku. Wybuchowy temperament mógł być przydatny w walce, ale gdy chodziło o pieniądze, liczyła się odpowiedzialność. Fatalnie, że nie szła mu lepiej karta, bo w przeciwnym razie Jezal oskubałby go z połowy żołdu. Jalenhorn opróżnił swój kieliszek i sięgnął po butelkę.
Pozostał jeszcze Brint, najmłodszy i najbiedniejszy z całej grupy. Oblizywał wargi z ostrożnym i jednocześnie nieco zdesperowanym wyrazem twarzy, który zdawał się mówić: „Nie jestem młody ani biedny. Mogę sobie pozwolić na stratę tych pieniędzy. Jestem w każdym calu tak ważny jak wy wszyscy”. Miał dzisiaj mnóstwo pieniędzy; być może otrzymał właśnie kieszonkowe. Niewykluczone, że były to jedyne pieniądze, z których miał żyć przez następne dwa miesiące. Jezal zamierzał mu je odebrać i przepuścić wszystko na kobiety i alkohol. Z trudem powstrzymał się od chichotu. Mógł sobie na to pozwolić dopiero po wygraniu tego rozdania. Brint wyprostował się i zaczął starannie rozważać sytuację. Mogło to trochę potrwać, więc Jezal wziął ze stołu swoją fajkę.
Zapalił ją od lampy przyniesionej specjalnie w tym celu i wypuścił postrzępione kółko dymu ku konarom cedru. Niestety, palenie szło mu znacznie gorzej niż gra w karty i kółka przypominały nieładne chmury żółto-brązowej pary. Gdyby miał szczerze powiedzieć, to przyznałby, że wcale nie lubi palenia. Przyprawiało go o lekkie mdłości, ale było modne i bardzo kosztowne, a Jezal nie darowałby sobie, gdyby nie robił czegoś modnego tylko dlatego, że tego nie lubił. Poza tym ojciec kupił mu podczas ostatniego pobytu w mieście piękną fajkę z kości słoniowej i Jezalowi było z nią do twarzy. Jego bracia i z tego nie byli zadowoleni, jeśli już o tym mowa.
– Wchodzę – oznajmił Brint.
Jezal spuścił nogę z ławki.
– Więc podbijam o sto marek, mniej lub więcej.
Przesunął na środek stołu cały wzgórek monet. West wciągnął powietrze przez zęby. Ze stosu pieniędzy zsunęła się moneta, stanęła pionowo i potoczyła się po drewnie, by w końcu spaść na kamienne płyty z nieomylnym brzękiem. Ogrodnik stojący na drugim końcu trawnika poderwał instynktownie głowę, potem wrócił do ścinania murawy.
Kaspa odsunął swoje karty, jakby paliły go w dłonie, i potrząsnął głową.
– Do diabła, jestem kiepskim graczem – poskarżył się i oparł o chropowaty pień drzewa.
Jezal patrzył wprost na porucznika Brinta; na jego twarzy błąkał się nic niemówiący uśmiech.
– Blefuje – zagrzmiał Jalenhorm. – Nie daj się podejść, Brint.
– Nie rób tego, poruczniku – doradził West.
Jezal wiedział, że jego przeciwnik to zrobi. Musiał sprawiać wrażenie człowieka, którego stać na przegraną. Brint się nie wahał; przesunął niedbałym gestem wszystkie swoje monety na środek stołu.
– Sto, mniej lub więcej.
Brint starał się za wszelką cenę wyglądać w oczach starszych oficerów na pewnego siebie, ale w jego głosie pobrzmiewała urocza nutka histerii.
– W porządku – powiedział Jezal. – Jesteśmy wśród przyjaciół. Co ty na to, poruczniku?
– Mam ziemię. – Oczy Brinta miały nieco rozgorączkowane spojrzenie, kiedy pokazał pozostałym karty.
Jezal smakował tę atmosferę napięcia. Zmarszczył czoło, wzruszył ramionami, uniósł brwi. Podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Obserwował zmieniający się wyraz twarzy Brinta, naśladując go jednocześnie. Nadzieja, rozpacz, nadzieja, rozpacz. W końcu rozłożył swoje karty na stole.
– O, patrzcie. Znowu mam słońca.
Twarz Brinta budziła litość. West westchnął i potrząsnął głową. Jalenhorm zmarszczył czoło.
– Byłem przekonany, że blefuje – powiedział.
– Jak on to robi? – spytał Kaspa, rzucając na stół niesforną monetę.
Jezal wzruszył ramionami.
– Wszystko sprowadza się do graczy i nie ma nic wspólnego z kartami.
Zaczął zgarniać górę srebra, podczas gdy Brint patrzył pobladły, zaciskając zęby. Pieniądze spadały do torby z radosnym brzękiem. Radosnym dla Jezala, w każdym razie. Jedna z monet zsunęła się ze stołu i spadła obok buta Brinta.
– Czy zechciałbyś ją podnieść, poruczniku? – spytał Jezal z przesłodzonym uśmiechem.
Brint wstał szybko, wpadając przy tym na stół; monety i kieliszki podskoczyły i zadźwięczały.
– Mam coś do roboty – powiedział grubym głosem, potem przecisnął się szorstko obok Jezala, wpychając go na pień drzewa, po czym ruszył ku końcowi dziedzińca i zniknął ze spuszczoną głową w kwaterach oficerskich.
– Widzieliście to? – Jezal zdradzał z każdą chwilą coraz większe oburzenie. – Potrącił mnie, to niegrzeczne! Mnie, oficera wyższego stopniem! Podam go do raportu!
Słowa te powitał zgodny chór sprzeciwu.
– Nie umie przegrywać, to wszystko!
Jalenhorm spojrzał surowo spod swoich krzaczastych brwi.
– Niepotrzebnie go tak pognębiłeś. Nie jest bogaty. Nie stać go na przegrywanie.
– Jeśli go nie stać, to nie powinien grać! – warknął Jezal poirytowany. – Kto mu mówił, że blefuję? Powinieneś trzymać swoją wielką gębę na kłódkę!
– Jest tu nowy – zauważył West. – Chce po prostu znaleźć sobie miejsce. Ty nigdy nie byłeś nowy?
– Kim jesteś, moim ojcem? – Jezal pamiętał z bolesną wyrazistością, jak sam był nowy, i teraz wzmianka o tym sprawiła, że zrobiło mu się trochę wstyd.
Kaspa machnął ręką.
– Pożyczę mu trochę pieniędzy, nie martw się.
– Nie przyjmie ich – powiedział Jalenhorm.
– No cóż, to jego sprawa. – Kaspa zamknął oczy i obrócił twarz ku słońcu. – Gorąco. Zima naprawdę się skończyła. Jest już pewnie po dwunastej.
– Do diabła! – wykrzyknął Jezal, zbierając w pośpiechu swoje rzeczy. Ogrodnik przerwał przycinanie trawy i spojrzał w ich kierunku. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, West?
– A kim jestem, twoim ojcem? – odparowałł ironicznie major, a Kaspa zachichotał.
– Znowu spóźniony – skomentował Jalenhorm, wydymając policzki. – Lord marszałek nie będzie zadowolony!
Jezal chwycił swoją broń szermierczą i popędził przez trawnik. Major West ruszył za nim wolnym krokiem.
– Prędzej! – wrzasnął Jezal.
– Już idę, kapitanie – zapewnił West. – Już idę.
* * *
– Uderzaj, uderzaj, Jezal, uderzaj, uderzaj! – warczał lord marszałek Varuz, tłukąc go po ramieniu trzcinką.
– Och – zajęczał Jazel, wymachując metalowym prętem.
– Chcę widzieć, jak porusza się prawa ręka, kapitanie! Szybko niczym wąż! Chcę, żeby ruch tych dłoni mnie oślepiał!
Jezal wykonał jeszcze dwa niezgrabne pchnięcia nieporęcznym kawałkiem żelaza. Była to istna tortura. Jego palce, nadgarstek, przedramię, bark płonęły od wysiłku. Oblewał się potem, który spływał mu z twarzy grubymi kroplami. Marszałek Varuz parował te nieporadne wysiłki od niechcenia.
– Teraz tnij! Tnij lewą!
Jezal, wkładając w to całą siłę lewego ramienia, zamachnął się wielkim młotem kowalskim, mierząc w głowę starego człowieka. Ledwie mógł podnieść to przeklęte narzędzie nawet wtedy, gdy był wypoczęty. Marszałek Varuz odsunął się bez wysiłku na bok i trzasnął go kijkiem w twarz.
– Auuu! – zawył Jezal, zataczając się do tyłu. Młot wysunął mu się z palców, gdy próbował ująć go pewniej. – Ach!
Kiedy się schylił, by rozmasować sobie płonące żywym ogniem palce u stopy, żelazny pręt uderzył z brzękiem o podłogę. Poczuł żądło bólu, gdy Varuz walnął go w tyłek – trzask uderzenia przebiegł echem po dziedzińcu – i runął na twarz.
– To żałosne! – wrzasnął stary człowiek. – Wprawia mnie pan w zakłopotanie, i to w obecności majora Westa!
Major kołysał się na krześle i trząsł od tłumionego śmiechu. Jezal wpatrywał się w nieskazitelnie lśniące buty marszałka, nie mając najmniejszej ochoty się podnosić.
– Wstawać, kapitanie Luthar! – zawołał Varuz. – Mój czas jest cenny! Proszę przynajmniej o nim pomyśleć.
– W porządku! W porządku!
Jezal dźwignął się z wysiłkiem na nogi i stanął, chwiejąc się w promieniach gorącego słońca. Dyszał spazmatycznie i ociekał potem.
Varuz przysunął się do niego i powąchał mu oddech.
– Już pił pan dzisiaj? – spytał głosem nieznoszącym sprzeciwu i zmarszczył wąsy. – I poprzedniej nocy, bez wątpienia!
Jezal milczał.
– Niech to wszyscy diabli! Mamy robotę do wykonania, kapitanie Luthar, a sam tego nie odwalę! Cztery miesiące do turnieju, cztery miesiące, by zrobić z pana szermierza!
Varuz czekał na odpowiedź, ale Jezalowi nic nie przychodziło do głowy. Brał w tym udział tylko po to, by sprawić przyjemność ojcu, ale jakoś nie sądził, by właśnie to chciał usłyszeć stary żołnierz, poza tym nie miał ochoty oberwać ponownie.
– Bah! – warknął marszałek w twarz Jezalowi i odwrócił się, ściskając w obu dłoniach kij za plecami.
– Marszałku Var... – zaczął Jezal i nie dokończył.
Stary żołnierz odwrócił się błyskawicznie i dźgnął go prosto w żołądek.
– Ghaaa! – wyrzucił z siebie Jezal i osunął się na kolana.
Varuz stanął nad nim.
– Czeka pana mały spacerek, kapitanie.
– Ghaaa!
– Pobiegnie pan stąd do Wieży Łańcuchów i wejdzie na sam jej szczyt, aż do balustrady. Zorientujemy się, kiedy tam pan dotrze, gdyż razem z majorem zamierzamy uciąć sobie partyjkę warcabów na tym dachu. – Wskazał sześciopiętrowy budynek za swoimi plecami. – Będzie stamtąd doskonale widać wieżę. Zobaczę pana przez swój monokl, więc nie ma tym razem mowy o oszukiwaniu! – oznajmił, po czym trzepnął Jezala po głowie.
– Au! – zawołała Jezal, masując się po ciemieniu.
– Jak już pokaże się pan na szczycie wieży, zbiegnie pan na dół, i to jak najszybciej, a ja będę wiedział, czy tak rzeczywiście jest, bo jeśli nie wróci pan, zanim skończymy grę, to pobiegnie pan znowu.
Jezal skrzywił się.
– Major West gra doskonale w warcaby, będę więc potrzebował około pół godziny, żeby go pokonać. Sugeruję, żeby ruszył pan od razu.
Jezal pochylił się nisko i pobiegł truchtem w stronę łuku na drugim końcu dziedzińca, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
– Będzie pan musiał biec trochę szybciej, kapitanie! – krzyknął za nim Varuz.
Jezal miał wrażenie, że jego nogi to kloce z ołowiu, ale zmusił je do ruchu.
– Kolana w górę! – wrzasnął wesoło major West.
Jezal ruszył korytarzem, stukając obcasami, i minął odźwiernego przy drzwiach, który uśmiechał się z wyższością, po czym wypadł na szeroka aleję. Przebiegł wzdłuż porośniętej bluszczem ściany uniwersytetu, przeklinając zdyszanym głosem imiona Varuza i Westa, a potem wzdłuż pozbawionej okiem bryły Domu Pytań, z jego zamkniętą na głucho ciężką bramą frontową. Minął kilku bezbarwnych urzędników, spieszących w obie strony, ale Agriont był o tej godzinie popołudnia spokojny i Jezal nie zobaczył nikogo interesującego, zanim wbiegł do parku.
W cieniu rozłożystej wierzby nad jeziorem siedziały trzy modne damy w towarzystwie starszej przyzwoitki. Jezal przyspieszył bezzwłocznie kroku i ukrył zmordowanie widoczne na jego twarzy pod maską uśmiechu. „Szanowne panie...” – rzucił, przebiegając obok. Usłyszał, jak chichocą do siebie za jego plecami, i musiał sobie pogratulować, ale zwolnił tempo o połowę, gdy tylko zniknął im z oczu.
– Niech diabli porwą Varuza – powiedział do siebie, podążając niemal spacerkiem, kiedy skręcał w Drogę Królewską, ale natychmiast musiał przyspieszyć. W odległości niespełna dwudziestu kroków pojawił się następca tronu Ladisla, perorując o czymś w otoczeniu swej wielkiej, wielobarwnej świty.
– Kapitanie Luthar! – krzyknął książę, błyskając w słońcu straszliwie złotymi guzikami. – Niech pan biegnie z całych sił! Postawiłem tysiąc marek na pańskie zwycięstwo w turnieju!
Jezal wiedział z dobrego źródła, że książę postawił na Bremera dan Gorsta dwa tysiące marek, ale mimo wszystko skłonił się tak nisko, jak pozwalał mu na to bieg. Oddalając się, usłyszał za plecami wiwaty i niezbyt entuzjastyczne okrzyki zachęty ze strony towarzyszących księciu dandysów.
– Cholerni idioci – syknął pod nosem Jezal, ale pragnąłby za wszelką cenę stać się jednym z nich.
Minął po prawej stronie wielkie kamienne wizerunki Wysokich Królów na przestrzeni sześciuset lat, a z lewej nieco mniejsze posągi ich wiernych sług. Skinął głową magowi Bayazowi, by po chwili skręcić na plac Marszałków, ale czarnoksiężnik marszczył z dezaprobatą brwi, jak zawsze; ów budzący szacunek efekt był tylko nieznacznie skażony smugą białych gołębich odchodów na kamiennym policzku.
Ponieważ odbywała się sesja Otwartej Rady, plac był niemal pusty i Jezal mógł dotrzeć niespiesznym truchtem do bramy Sali Wojskowej. Gdy przez nią przebiegał, gruby sztywny sierżant skinął mu głową; Jezal zastanawiał się, czy może być z jego kompanii – w końcu wszyscy prości żołnierze wyglądali tak samo. Zignorował podoficera i ruszył między dwa wysokie białe budynki.
– Doskonale – mruknął ironicznie.
Przy drzwiach Wieży Łańcuchów siedzieli Jalenhorm i Kaspa, paląc fajki i śmiejąc się. Dranie musieli się domyślić, że będzie tędy przebiegał.
– Honor i chwała! – ryknął Kaspa, potrząsając swoim mieczem w pochwie, gdy Jezal ich mijał, a potem zawołał: – Nie każ lordowi marszałkowi czekać zbyt długo!
Jezal usłyszał, jak potężny mężczyzna zanosi się śmiechem.
– Cholerni idioci – sapnął, pchając ramieniem ciężkie drzwi, po czym, oddychając chrapliwie, zaczął się wspinać po stromej spiralnej kondygnacji schodów.
Była to jedna z najwyższych wież w Agrioncie: liczyła łącznie dwieście dziewięćdziesiąt jeden stopni. „Przeklęte schody”, zaklął pod nosem. Nim dotarł do setnego, paliły go nogi, a klatka piersiowa poruszała się jak miechy. Nim dotarł do dwusetnego, był wrakiem. Resztę drogi pokonał wolnym krokiem, z których każdy był torturą; w końcu wypadł przez wieżyczkę na dach i oparł się o balustradę, mrugając od nagłej jasności.
Niżej, w kierunku południowym, rozciągało się miasto, nieskończony dywan białych domów, okalający połyskliwą zatokę. Widok na Agriont z drugiej strony robił jeszcze większe wrażenie. Wielki zamęt wspaniałych budynków, jeden nad drugim, poprzecinany zielonymi trawnikami i potężnymi drzewami, otoczony szeroką fosą i niebotycznym murem, naszpikowanym setką strzelistych wież. Przez środek wiła się Droga Królewska, biegnąc ku Rotundzie Lordów, której miedziana kopuła świeciła w promieniach słońca. Dalej wznosiły się iglice uniwersytetu, a za nimi majaczył Dom Stwórcy, górując nad wszystkim niczym ciemny szczyt i rzucając swój długi cień na budynki w dole.
Jezal wyobraził sobie, że widzi w dali odblask słońca na monoklu marszałka Varuza. Zaklął raz jeszcze i ruszył z powrotem w stronę schodów.
* * *
Odczuł niekłamaną ulgę, kiedy dotarł wreszcie na dach i zobaczył, że na planszy wciąż znajduje się kilka białych pionów.
Marszałek Varuz spojrzał na niego ze zmarszczonym czołem.
– Ma pan dużo szczęścia. Major zastosował niezwykle skuteczną obronę – oświadczył, a rysy Westa wykrzywił uśmiech. – Pewnie zasłużył pan w jakiś sposób na jego szacunek, nawet jeśli musi pan jeszcze zdobyć mój.
Jezal schylił się, wsparty dłońmi o kolana, oddychając ciężko i ociekając potem, który skapywał na podłogę. Varuz wziął ze stolika długi futerał, podszedł do Jezala i otworzył pojemnik.
– Proszę nam pokazać pchnięcia.
Jezal wziął w lewą dłoń krótką stal, a w prawą długą. Wydawały się lekkie jak piórka w porównaniu z ciężkim żelazem. Marszałek cofnął się o krok.
– Niech pan zaczyna.
Jezal wykonał pierwsze pchnięcie, prawe ramię wyciągnięte, lewe blisko ciała. Ostrza świszczały i wirowały w powietrzu, połyskując w popołudniowym słońcu, gdy szermierz przechodził z wyćwiczoną płynnością od jednego pchnięcia do drugiego. Wreszcie skończył i opuścił ostrza wzdłuż boków.
Varuz przytaknął.
– Kapitan ma szybkie ręce, nieprawdaż?
– Doprawdy doskonałe – przyznał major West, uśmiechając się szeroko. – Poszło mu o wiele lepiej niż mnie kiedykolwiek.
Lord Marszałek był pod mniejszym wrażeniem.
– Pańskie kolana za bardzo się zginają przy trzecim pchnięciu, musi pan też bardziej wyciągnąć lewą rękę przy czwartym, ale poza tym... – urwał na chwilę. – Ujdzie.
Jezal odetchnął z ulgą. Była to w gruncie rzeczy ogromna pochwała.
– Ha! – krzyknął nagle stary człowiek, dźgając go w żebra końcem futerału.
Jezal osunął się na posadzkę, ledwie mogąc złapać oddech.
– Powinien pan mimo wszystko popracować nad refleksem, kapitanie. Trzeba zawsze być przygotowanym. Zawsze. Jeśli trzyma się ostrza w dłoniach, to lepiej ich nie opuszczać.
– Tak, sir – zaskrzeczał Jezal.
– A pańska wytrzymałość to istna hańba, łapie pan powietrze jak karp. Słyszałem z pewnego źródła, że Bremer dan Gorst przebiega dziesięć mil dziennie i prawie się nie poci. – Marszałek Varuz pochylił się nad Jezalem. – Od tej pory będzie pan robił to samo. O tak. Okrążenie wokół murów Agriontu co rano o szóstej, potem godzina szermierki z majorem Westem, który był tak uprzejmy, że zgodził się przyjąć rolę pańskiego partnera. Jestem pewien, że wykaże wszystkie słabe punkty w pańskiej technice.
Jezal skrzywił się i zaczął rozcierać obolałe żebra.
– Co się tyczy hulanek, mają się skończyć. Nie mam nic przeciwko zabawie w odpowiednim dla niej miejscu, ale będzie czas na świętowanie po turnieju, zakładając, że będzie pan pracował dostatecznie ciężko, by wygrać. Tymczasem wymagamy zdrowego trybu życia. Rozumie mnie pan, kapitanie Luthar? – Varuz nachylił się jeszcze bardziej, wypowiadając każde słowo z wielką dobitnością. – Zdrowy tryb życia, kapitanie.
– Tak, marszałku Varuz – wymamrotał Jezal.
* * *
Sześć godzin później był pijany jak bela. Zanosząc się szalonym śmiechem, wypadł na ulicę. Kręciło mu się w głowie. Zimne powietrze biło go po twarzy, podłe małe budynki chwiały się i kołysały, kiepsko oświetlona aleja przechylała się jak tonący statek. Jezal, zmagając się mężnie z wymiotami, zrobił niepewny krok w głąb ulicy i odwrócił się ku drzwiom tawerny. Zalała go fala rozmazanych jasnych świateł, głośnego śmiechu i krzyków. Ze środka wyleciał jakiś kształt o niewyraźnych konturach i uderzył go w pierś. Jezal borykał się z nim przez chwilę, potem upadł, uderzając o ziemię z siłą, która pozbawiła go tchu.
Świat pociemniał na moment, potem Jezal stwierdził, że leży przygnieciony przez Kaspa. „Do diabła”, zabulgotał, czując w ustach gruby i nieporadny język. Odsunął łokciem chichoczącego porucznika, przekręcił się na bok i dźwignął, rozkołysany jak ulica. Kaspa leżał na plecach, krztusząc się ze śmiechu. Cuchnął tanim trunkiem i kwaśnym dymem. Jezal podjął nieudolną próbę oczyszczenia sobie munduru. Na piersi miał wielką mokrą plamę, która śmierdziała piwem.
– Do diabła! – wymamrotał znowu. Kiedy to się stało?
Nagle uświadomił sobie, że po drugiej stronie ulicy ktoś krzyczy. W drzwiach naprzeciwko zmagało się dwóch ludzi. Jezal zmrużył oczy, starając się dostrzec coś więcej w tym mroku. Jakiś olbrzym trzymał dziwnie ubranego osobnika i wydawało się, że wiąże mu ręce na plecach. Po chwili zaczął mu wkładać na głowę coś w rodzaju torby. Jezal zamrugał zdumiony, nie wierząc własnym oczom. Nie była to przyzwoita okolica, ale mimo wszystko czegoś takiego nie spodziewał się tu zobaczyć.
Drzwi tawerny otworzyły się gwałtownie i ze środka wyszli West i Jalenhorm, zagłębieni w pijackiej rozmowie – mówili o czyjejś siostrze. Ostre światło przecięło ulicę i skąpało w blasku dwóch szamoczących się mężczyzn. Ten wielki był cały ubrany na czarno, dolną część twarzy zakrywała mu maska. Miał jasne włosy, jasne brwi, skórę białą jak mleko. Jezal gapił się na białego diabła po drugiej stronie ulicy, tamten zaś odwzajemnił mu pełne wściekłości spojrzenie wąskich różowych oczu.
– Pomocy! – zawołał ktoś głosem piskliwym z przerażenia. To był ten nieszczęśnik z torbą na głowie. – Pomocy, jestem...
Biały mężczyzna wymierzył mu brutalny cios w tułów, a wtedy tamten zgiął się wpół z głośnym sapnięciem.
– Hej, ty tam! – wrzasnął West.
Jalenhorm już biegł przez ulicę.
– Co? – spytał Kaspa, wsparty na łokciach.
Umysł Jezala był pełen grząskiego błota, ale jego stopy zdawały się same podążać za Jalenhormem, ruszył więc niepewnym krokiem przed siebie, walcząc mdłościami. West poszedł w jego ślady. Biały duch podniósł głowę i stanął między nimi a swoim więźniem. Z cienia wynurzył się szybko jeszcze jeden człowiek, wysoki i chudy, cały w czerni i z maską na twarzy, ale o długich, tłustych włosach. Uniósł dłoń w rękawiczce.
– Panowie. – Jego zawodzący głos człowieka z gminu był przytłumiony przez maskę. – Panowie, proszę o spokój, jesteśmy tu w imieniu króla i załatwiamy jego sprawy!
– Król załatwia swoje sprawy za dnia – warknął Jalenhorm.
Maska jego rozmówcy drgnęła, gdy się uśmiechnął.
– Dlatego potrzebuje nas nocą, nieprawdaż, przyjacielu?
– Kim jest ten człowiek? – West wskazał osobnika z torbą na głowie.
Więzień znów zaczął się szamotać.
– Jestem Sepp dan... ooo!
Biały potwór uciszył go potężnym ciosem w twarz. Uderzony zwalił się bezwładnie na ulicę.
Jalenhorm sięgnął do rękojeści miecza, zacisnąwszy szczęki, a biały duch zamajaczył przed nim z przerażającą szybkością. Widziany z bliska, wydawał się jeszcze bardziej masywny, żywy i groźny. Jalenhorm cofnął się odruchowo o krok, potknął o nierówną nawierzchnię ulicy i runął z łoskotem na plecy. Jezal czuł, jak łupie mu w głowie.
– Cofnąć się! – zaryczał West, dobywając miecza przy akompaniamencie cichego brzęku.
– Taaah! – zasyczał potwór, zaciskając pięści jak dwa wielkie białe kamienie.
– Arghh! – zaskrzeczał człowiek z workiem na głowie.
Jezal poczuł serce w gardle. Spojrzał na chudego mężczyznę. Jego oczy uśmiechały się, ale jak ktokolwiek mógłby się w takiej chwili uśmiechać? Dostrzegł ze zdziwieniem, że tamten trzyma długi, groźnie wyglądający nóż w dłoni. Skąd go wziął? Zaczął szukać z pijacką niezgrabnością rękojeści swego miecza.
– Majorze West! – dobiegło z cienia w głębi ulicy.
Jezal znieruchomiał zaskoczony, z wyjętym do połowy mieczem w dłoni. Jalenhorm pozbierał się z ziemi. Plecy munduru miał uwalane błotem, w dłoni ściskał swoje ostrze. Blady potwór spoglądał na niego, nawet nie zmrużywszy powiek ani nie cofnąwszy się o palec.
– Majorze West! – odezwał się ponownie tamten głos, któremu teraz towarzyszył dźwięk stukania i szuranie.
Twarz Westa oblała się bladością. Z mroku wyłoniła się jakaś postać, kulejąc wyraźnie i postukując laską o brudną nawierzchnię ulicy. Kapelusz o szerokim rondzie zakrywał górną część twarzy, usta jednak były wykrzywione w dziwnym uśmiechu. Jezal zauważył z nagłym przypływem mdłości, że brakuje im czterech przednich zębów. Człowiek ten ruszył w ich stronę, ignorując nagie ostrza, i wyciągnął do Westa dłoń, której nie wspierał na lace.
Major schował powolnym ruchem miecz, ujął wyciągniętą ku sobie rękę i potrząsnął nią delikatnie.
– Pułkownik Glokta? – spytał chrapliwym głosem.
– Twój uniżony sługa, choć nie jestem już w armii. Służę obecnie Inkwizycji Jego Królewskiej Mości. – Sięgnął niespiesznym ruchem do głowy i zdjął kapelusz. Twarz miał śmiertelnie bladą i poznaczoną głębokimi liniami, krótko przystrzyżone włosy były przyprószone siwizną. Źrenice spoglądały z gorączkowym blaskiem z głębi ciemnych kraterów, lewe oko, w różowej otoczce i pokryte połyskliwą wilgotnością, wydawało się węższe od prawego. – A to moi pomocnicy, praktyk Severard – ten chudy skłonił się ironicznie – i Frost.
Biały potwór postawił na nogi więźnia jednym szarpnięciem ręki.
– Chwileczkę, nie tak szybko – oznajmił Jalenhorm, postępując krok do przodu, ale inkwizytor położył mu dłoń na ramieniu.
– Ten człowiek jest więźniem Jego Królewskiej Mości, poruczniku Jalenhorm. – Potężnie zbudowany oficer przystanął, zaskoczony faktem, że tamten zna jego nazwisko. – Zdaję sobie sprawę, że kierujecie się jak najlepszymi intencjami, ale to przestępca i zdrajca. Mam nakaz jego aresztowania, podpisany przez samego arcylektora Sulta. Ten osobnik nie zasługuje na waszą pomocy, wierzcie mi.
Jalenhorm zmarszczył czoło, patrząc nienawistnie na praktyka Frosta. Blady potwór sprawiał wrażenie przerażonego. Równie przerażonego jak kamień. Przerzucił sobie więźnia przez ramię bez najmniejszego wysiłku, odwrócił się i ruszył w głąb ulicy. Ten nazywany Severardem uśmiechnął się swoimi oczami, schował nóż do pochwy, skłonił się ponownie i podążył za towarzyszem, pogwizdując przy tym fałszywie.
Powieka nad lewym okiem inkwizytora zaczęła drgać nerwowo, a po jego bladym policzku spłynęły łzy. Otarł je starannie wierzchem dłoni.
– Proszę, wybaczcie mi. Mówię szczerze. To o czymś świadczy, jeśli człowiek nie potrafi zapanować nad oczami, prawda? Moja źrenica to przeklęta płaczliwa galareta. Czasem myślę sobie, że powinienem się jej pozbyć i zadowolić się przepaską.
Jezal poczuł, jak przewraca się w nim żołądek.
– Ile to czasu upłynęło, West? Siedem lat? Osiem? – spytał Glokta.
Mięsień na skroni majora drgnął niespokojnie.
– Dziewięć.
– Coś takiego. Dziewięć. Uwierzysz? Wydaje się, jakby to było wczoraj. Gdzie to się rozstaliśmy, na grani, prawda?
– Tak, zgadza się, na grani.
– Nie przejmuj się, West. Nie winię cię nawet w najmniejszym stopniu. – Inkwizytor klepnął majora przyjacielsko w ramię. – Nie za to, w każdym razie. Próbowałeś mi to wyperswadować, pamiętam. Miałem w końcu dość czasu w Gurkhulu, by się nad tym zastanowić. Mnóstwo czasu. Zawsze uważałem cię za dobrego przyjaciela. A teraz młody Collem West jest majorem w gwardii królewskiej. No, no!
Jezal nie miał zielonego pojęcia, o czym mówią. Chciał tylko zwymiotować i położyć się do łóżka.
Inkwizytor Glokta zwrócił się w jego stronę z uśmiechem, ponownie odsłaniając odrażające szczeliny między zębami.
– A to jest zapewne kapitan Luthar, z którym wszyscy wiążą tak wielkie nadzieje w nadchodzącym turnieju. Marszałek Varuz to twardy mistrz, co? – Pomachał nieznacznie swoją laską na Jezala. – Uderzaj, uderzaj, co, kapitanie? Uderzaj, uderzaj.
Jezal poczuł nagle żółć w ustach. Odkaszlnął i wlepił spojrzenie w swoje stopy, pragnąc rozpaczliwie, by świat choć na chwilę znieruchomiał.
Inkwizytor przyglądał się każdemu po kolei, jakby wyczekująco. West wyglądał na pobladłego. Jalenhorm był umazany błotem i nadąsany. Kaspa wciąż siedział na ulicznym bruku. Żaden z nich nie miał nic do powiedzenia.
Glokta odchrząknął.
– No cóż, obowiązki wzywają. – Skłonił się sztywno. – Mam jednak nadzieję, że niebawem znów się spotkamy. Naprawdę niebawem.
Jezal zaczął nagle żywić nadzieję, że nigdy więcej nie ujrzy tego człowieka.
– Może uda nam się któregoś dnia skrzyżować ostrza? – mruknął major West.
Glokta wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Och, zrobiłbym to z prawdziwą przyjemnością, West, ale jestem ostatnio odrobinę kaleki. Jeśli masz ochotę na walkę, to jestem pewien, że praktyk Frost chętnie ci będzie służył. – Zerknął na Jalenhorma. – Muszę cię jednak uprzedzić, że nie walczy jak dżentelmen. Życzę panom udanego wieczoru.
Włożył kapelusz na głowę, odwrócił się z wolna i ruszył w głąb obskurnej ulicy, powłócząc kaleką nogą. Trzej oficerowie patrzyli przez nieskończenie długą i niezręczną chwilę milczenia, jak oddala się swym kuśtykającym krokiem. Kaspa podniósł się w końcu z ziemi.
– Co to było? – spytał.
– Nic – odparł West. – Najlepiej jak o tym zapomnimy.

Zęby i palce

„Jest mało czasu. Musimy działać szybko”.
Glokta skinął Severardowi, ten zaś uśmiechnął się i ściągnął z głowy Seppa dan Teufela worek.
Mistrz mennic był silnym człowiekiem o szlachetnym wyglądzie. Na jego twarz zaczęły pojawiać się już sińce.
– Co to ma znaczyć? – zagrzmiał, siląc się na wściekłość i brawurę. – Wiecie, kim jestem?
Glokta parsknął pogardliwie.
– Oczywiście, że wiemy, kim jesteś. Myślisz, że mamy w zwyczaju porywać ludzi z ulicy na chybił trafił?
– Jestem Mistrzem Mennic Królewskich! – wrzasnął więzień, szarpiąc się z więzami, a praktyk Frost popatrzył na niego obojętnie, skrzyżowawszy ramiona na piersi. Żelazo już czerwieniało w palniku. – Jak śmiecie...
– Nie da się pracować, kiedy człowiekowi ciągle przerywają! – ryknął Glokta, Frost zaś kopnął Teufela brutalnie w goleń; rozległ się skowyt bólu. – Jak nasz więzień może podpisać wyznanie, jeśli ma skrępowane ręce? Proszę, uwolnijcie go.
Teufel rozglądał się wkoło podejrzliwym wzrokiem, gdy albinos zdejmował sznury z jego nadgarstków. Po chwili dostrzegł tasak. Wypolerowane ostrze świeciło w oślepiającym blasku lampy niczym zwierciadło.
„Prawdziwie piękna rzecz. Chciałbyś ją trzymać w dłoni, co, Teufel? Mogę się założyć, że chętnie rozłupałbyś mi nią czaszkę”.
Glokta niemal miał nadzieję, że tak się stanie, prawa ręka więźnia zdawała się sięgać po narzędzie, okazało się jednak, że tylko odsunęła na bok papier z wyznaniem winy.
– Ach... – mruknął Glokta. – Mistrz mennic jest praworęcznym dżentelmenem.
– Praworęczny dżentelmen – syknął w ucho więźnia Severard.
Teufel patrzył ponad stołem zmrużonymi oczami.
– Znam cię! Glokta, prawda? Ten, którego schwytano w Gurkhulu, ten, którego torturowano. Sand dan Glokta, nie mylę się? No cóż, tym razem się doigrałeś, zapewniam cię! Doigrałeś! Kiedy najwyższy sędzia Marovia dowie się o tym...
Glokta zerwał się z miejsca, nogi krzesła zazgrzytały o kamienne płyty. Lewa noga paliła go straszliwym bólem, ale nie zwracał na to uwagi.
– Spójrz tutaj! – syknął, po czym otworzył szeroko usta, pokazując przerażonemu więźniowi zęby w całej ich okropnej okazałości.
„Albo to, co z nich ocalało”.
– Widzisz? Widzisz? Na dole pozostawili zęby dokładnie naprzeciwko tych, które usunęli na górze. Na górze zostawili zęby dokładnie naprzeciwko tych, które usunęli na dole. Widzisz? – Glokta odciągnął policzki palcami, by Teufel mógł się lepiej przyjrzeć. – Zrobili to maleńkim pilnikiem. Piłowali po kawałku, codziennie. Trwało to miesiącami.
Glokta usiadł sztywno, po czym uśmiechnął się szeroko.
– Doskonała robota, prawda? Cóż za ironia. Pozostawić komuś zęby, ale całkowicie bezużyteczne. Muszę przez większość dni żywić się zupą.
Mistrz mennic przełknął z wysiłkiem. Glokta czuł, jak po szyi spływa mu pot.
– A zęby to był tylko początek. Muszę siusiać, kucając jak kobieta. Mam trzydzieści pięć lat, a potrzebuję pomocy przy wstawaniu z łóżka. – Wyprostował się na krześle i wyciągnął nogę z grymasem bólu. – Każdy dzień to dla mnie małe piekło. Każdy dzień. Słuchaj... naprawdę wierzysz, że cokolwiek powiesz, może mnie przestraszyć?
Glokta przyglądał się z uwagą więźniowi, nie spiesząc się.
„Nie jest już nawet w połowie tak pewny”.
– Wyznaj – szepnął. – Wtedy będziemy mogli wysłać cię do Anglandu i jeszcze się zdrzemnąć tej nocy.
Twarz Teufela zrobiła się niemal tak blada jak twarz Frosta, ale nic nie powiedział.
„Arcylektor zjawi się tu lada chwila. Prawdopodobnie jest już w drodze. Jeśli nie będzie do tej pory wyznania... wszyscy wylądujemy w Anglandzie. W najlepszym razie”.
Glokta ujął laskę i podniósł się.
– Lubię myśleć o sobie jako o artyście, ale sztuka wymaga czasu, poza tym zmarnowaliśmy pół wieczoru, szukając cię w każdym burdelu. Na szczęście praktyk Frost ma dobrego nosa i doskonałe wyczucie kierunku. Potrafi wytropić szczura w latrynie.
– Szczura w latrynie – powtórzył jak echo Severard, którego oczy połyskiwały w pomarańczowym blasku palnika.
– Mamy bardzo mało czasu, więc pozwól, że będę szczery do bólu. Wyznasz w ciągu dziesięciu minut.
Teufel prychnął i skrzyżował ramiona.
– Nigdy.
– Przytrzymaj go.
Frost chwycił więźnia od tyłu i przytrzymał jak w imadle, przyciskając mu prawą rękę do boku. Severard złapał go za lewą i rozłożył mu palce na stole. Glokta objął dłonią gładki uchwyt tasaka; ostrze zazgrzytało o drewno, kiedy przyciągnął je do siebie. Popatrzył z góry na dłoń Teufela.
„Jakie ma piękne paznokcie. Długie i lśniące. Nie można z takimi paznokciami pracować w kopalni”.
Glokta uniósł wysoko tasak.
– Czekaj! – wrzasnął więzień.
Łup! Ciężkie ostrze wbiło się głęboko w blat stołu, obcinając zgrabnie paznokieć środkowego palca. Teufela oddychał teraz szybko, a na jego czole błyszczał pot.
„Zobaczymy, jakim naprawdę jesteś człowiekiem”.
– Myślę, że sam widzisz, do czego to zmierza – powiedział Glokta. – Wiesz, zrobili to kapralowi, którego wraz ze mną złapano, jedno cięcie każdego dnia. Był twardym człowiekiem, bardzo twardym. Doszli powyżej łokcia, zanim umarł. – Znowu uniósł tasak. – Przyznaj się.
– Nie mógłbyś...
Łup! Tasak obciął koniuszek palca środkowego. Na drewno wylała się krew. Oczy Severarda uśmiechały się w blasku lampy. Teufelowi opadła szczęka.
„Ale ból zjawi się dopiero za chwilę”.
– Wyznaj! – ryknął Glokta.
Łup! Tasak obciął czubek palca serdecznego i mały krążek środkowego, który potoczył się po stole i spadł na podłogę. Twarz Frosta była jak wykuta z marmuru.
– Wyznaj!
Łup! Czubek palca wskazującego podskoczył w górę. Środkowy był obcięty do pierwszego stawu. Glokta przerwał i otarł wierzchem dłoni pot z czoła. Pulsowało mu w nodze od wysiłku. Na kamienne płyty spadała krew, wydając monotonny dźwięk: kap, kap, kap. Teufel wpatrywał się szeroko rozwartymi oczami w swoje skrócone palce.
Severard pokręcił głową.
– Doskonała robota, inkwizytorze. – Rzucił na stół jeden z krążków ciała. – Precyzja... jestem pod wrażeniem.
– Aaa! – zawył mistrz mennic.
„No, dotarło do niego”.
Glokta wzniósł tasak jeszcze raz.
– Wyznam! – wrzasnął piskliwie Teufel. – Wyznam!
– Znakomicie – oświadczył wesoło Glokta.
– Znakomicie – potwierdził Severard.
– Nahomicie – dodał praktyk Frost.

Bezkresna i naga Północ

Magowie to pradawny i tajemniczy zakon, biegły w sekretach tego świata, obeznany z magią, mądry i potężny ponad ludzkie marzenia. Tak powiadano. Ktoś taki powinien bez trudu odnaleźć człowieka, nawet człowieka zagubionego na pustkowiach rozległej i nagiej Północy. Jeśli tak było, to nie spieszył się za bardzo.
Logen drapał się po splątanej brodzie i zastanawiał, co powstrzymuje tego wielkiego mędrca. Pomyślał, że być może jest zgubiony. Znów zadawał sobie pytanie, czy nie powinien pozostać w lasach, gdzie przynajmniej nie brakowało żywności. Lecz duchy nakazały podążać na południe, a jeśli ruszyło się ze wzgórz w tamtym właśnie kierunku, to człowiek docierał do tych wyschniętych wrzosowisk. Więc czekał tu pośród cierni i błota, znosząc kaprysy pogody i straszliwy głód.
I tak już zdarł sobie buty, zatem rozbił swe żałosne obozowisko niedaleko drogi, by tym lepiej widzieć nadchodzącego czarnoksiężnika. Od czasu wojen Północ roiła się od niebezpiecznych szumowin – wojowników, którzy zdezerterowali i stali się bandytami, wieśniaków zbiegłych ze swych spalonych ziem, ludzi pozbawionych przywództwa i zrozpaczonych, którzy nie mieli już nic do stracenia, i temu podobnych. Logen się jednak nie martwił. Nikt nie miał powodu docierać do tego przeklętego zakątka świata. Nikt prócz niego i maga.
Siedział i czekał, potem zaczął szukać jedzenia, nie znalazł niczego, znów siedział i czekał jakiś czas. O tej porze roku wrzosowiska były często przesiąknięte wilgocią od gwałtownej ulewy, ale jeśli tylko mu się udało, rozpalał nocą dymiące ognisko z cierni, by podtrzymać gasnącego ducha i przyciągnąć jakiegokolwiek przechodzącego w pobliżu czarnoksiężnika. Padało wcześniej tego wieczoru, ale przestało na chwilę i było dostatecznie sucho, by mógł rozniecić ogień. Teraz zawiesił nad nim swój kociołek i ugotował potrawkę z resztek mięsa, jakie przyniósł ze sobą z lasu. Wiedział, że rankiem będzie musiał ruszyć dalej i poszukać żywności. Mag mógł spotkać się z nim później, jeśli wciąż by mu na tym zależało.
Mieszał swój nędzny posiłek i zastanawiał się, czy wrócić na północ, czy też podążyć dalej na południe, kiedy usłyszał od strony drogi stukot kopyt. Jeden koń, poruszający się wolno. Usiadł z powrotem na swoim płaszczu i czekał. Rozległo się rżenie i brzęk wodzy. Nad wzniesieniem ukazał się jeździec. Rozmyte słońce zwieszało się nisko na horyzoncie i Logen nie widział dokładnie nowo przybyłego. Tamten siedział sztywno i niezgrabnie w siodle, jak człowiek nienawykły do drogi. Ponaglił łagodnie konia w stronę ogniska, wstrzymując wierzchowca w odległości kilku kroków od płomieni.
– Dobry wieczór – powiedział.
Jego postać przeczyła wszystkiemu, czego Logen się spodziewał. Chudy, blady, chorowity na pierwszy rzut oka młodzieniec o podkrążonych oczach, długich, zlepionych przez deszcz włosach i nerwowym uśmiechu. Sprawiał wrażenie bardziej przemoczonego niż mądrego i z pewnością nie wydawał się potężny ponad ludzkie marzenia. Wyglądał przede wszystkim na głodnego, zmarzniętego i niezdrowego. Wyglądał tak, jak czuł się Logen, prawdę powiedziawszy.
– Nie powinieneś mieć czarnoksięskiej laski?
Młody człowiek spojrzał zdziwiony.
– Nie... to znaczy... e... nie jestem magiem. – Umilkł i oblizał niespokojnie wargi.
– Duchy powiedziały mi, żebym się spodziewał maga, ale one często się mylą.
– Och... no cóż, jestem tylko uczniem. Ale mój mistrz, wielki Bayaz – tu skłonił z szacunkiem głowę – to nikt inny jak Pierwszy z Magów, mistrz Sztuki Wysokiej i posiadacz głębokiej mądrości. Wysłał mnie, bym cię znalazł. – Sprawiał teraz wrażenie kogoś pełnego wątpliwości. – I sprowadził... ty jesteś Logen Dziewięciopalcy?
Logen uniósł lewą dłoń i popatrzył na bladego młodzieńca przez szczelinę, która pozostała po środkowym palcu.
– Och, doskonale. – Uczeń westchnął z ulgą i nagle zamarł. – Och, chciałem powiedzieć... e... przykro mi z powodu twojego palca.
Logen wybuchnął śmiechem – pierwszy raz od czasu, gdy wydostał się z rzeki. Nie było to szczególnie zabawne, ale mimo wszystko roześmiał się głośno. Od razu poczuł się lepiej. Młody człowiek odpowiedział mu uśmiechem i zsunął się niezgrabnie z siodła.
– Jestem Malacus Quai.
– Malacus... jak?
– Quai – powtórzył uczeń, zbliżając się do ognia.
– Co to za imię?
– Pochodzę ze Starego Imperium.
Logen nigdy nie słyszał o czymś takim.
– Imperium, hę?
– No cóż, kiedyś istniało. Najpotężniejszy naród w Kręgu Świata. – Młodzieniec przykucnął przy ognisku. – Ale chwała przeszłości dawno już przeminęła. Teraz to niewiele więcej niż rozległe pole bitewne.
Logen przytaknął. Wiedział aż za dobrze, jak takie miejsce wygląda.
– Leży daleko stąd. Na zachodzie świata – dodał uczeń, wskazując nieznacznym ruchem kierunek.
Logen roześmiał się.
– To wschód.
Quai odpowiedział smutnym uśmiechem.
– Jestem jasnowidzem, choć, jak się wydaje, niezbyt biegłym. Mistrz Bayaz wysłał mnie, bym cię znalazł, ale gwiazdy nie były pomyślne i zgubiłem się w tej niesprzyjającej pogodzie. – Odsunął włosy sprzed oczu i rozłożył bezradnie ręce. – Miałem konia jucznego, z jedzeniem i zapasami, i jeszcze jednego, przeznaczonego dla ciebie, ale straciłem je w burzy. Obawiam się, że kiepski ze mnie wędrowiec.
– Na to wygląda.
Quai wyciągnął z kieszeni flaszkę i nachylił się w stronę Logena, który wziął ją, odkorkował i pociągnął łyk. W gardło spłynął mu gorący napój, rozgrzewając go po korzonki włosów.
– No cóż, Malacusie Quaiu, straciłeś żywność, ale zachowałeś to, co liczy się najbardziej. Naprawdę trzeba dużo, bym w tych dniach zdobył się na uśmiech. Jesteś mile widziany przy moim ogniu.
– Dziękuję. – Uczeń zamilkł i wyciągnął dłonie do mizernych płomieni. – Nie jadłem dwa dni. – Potrząsnął głową, kołysząc długimi włosami. – To były... trudne chwile.
Oblizał wargi i spojrzał na kociołek.
Logen podał mu łyżkę. Malacus Quai wpatrywał się w nią szeroko otwartymi i okrągłymi ze zdumienia oczami.
– Jadłeś? – spytał.
Logen przytaknął. Nie jadł, ale nieszczęsny uczeń wyglądał na wygłodzonego, zresztą strawy było za mało. Łyknął jeszcze raz z flaszki. Na razie musiało mu to wystarczyć. Quai zaatakował potrawkę z nieskrywaną przyjemnością. Kiedy skończył, wyskrobał resztki z kociołka, oblizał łyżkę, wreszcie brzeg naczynia. Potem oparł się o wielki kamień.
– Jestem twym dozgonnym dłużnikiem, Logenie Dziewięciopalcy, ocaliłeś mi życie. Nawet mi w głowie nie postało, że będziesz tak szczodrym gospodarzem.
– Ty też nie wyglądasz na tego, kogo się spodziewałem, jeśli mam być szczery. – Logen znów pociągnął z flaszki i oblizał wargi. – Kto to jest ten Bayaz?
– Pierwszy z Magów, mistrz Sztuki Wysokiej i posiadacz głębokiej wiedzy. Obawiam się, że będzie ze mnie nad wyraz niezadowolony.
– A więc jest groźny?
– No cóż – odparł niepewnie uczeń. – Odznacza się niejakim temperamentem.
Logen znów się napił. Po jego ciele rozlewało się teraz przyjemne gorąco; pomyślał, że jest mu ciepło po raz pierwszy od wielu tygodni. Przez chwilę panowało milczenie.
– Czego on chce ode mnie, Quai?
Nie było odpowiedzi. Z drugiej strony ogniska dobiegało ciche pochrapywanie. Logen uśmiechnął się, potem okrył płaszczem i ułożył do snu jak jego towarzysz.
* * *
Uczeń obudził się, wstrząsany nagłym atakiem kaszlu. Był wczesny ranek i brudny świat tonął we mgle. Logen pomyślał, że tak jest zapewne lepiej. Nie było tu nic do oglądania prócz nieskończonych połaci błota, skał i żałosnych zbrązowiałych kolcolistów. Wszystko otulała zimna rosa, Logen jednak zdołał skrzesać smutny języczek ognia. Quai był blady, włosy kleiły mu się do twarzy. Przekręcił się na bok i splunął flegmą.
– Agh – zaskrzeczał. Zakaszlał i znów splunął.
Logen umocował resztki swego skromnego dobytku na niezadowolonym koniu.
– Dzień dobry – powiedział, spoglądając w białe niebo. – Choć niezbyt dobry.
– Umrę. Umrę i nie będę musiał się więcej ruszać.
– Nie ma jedzenia, więc umrzesz, jeśli tu zostaniemy. Wtedy będę mógł cię zjeść i wrócić w góry.
Uczeń uśmiechnął się słabo.
– Co robimy?
– Właśnie, co robimy? Gdzie znajdziemy Bayaza?
– W Wielkiej Bibliotece Północnej.
Logen nigdy o niej nie słyszał, ale z drugiej strony nigdy też nie interesował się książkami.
– Czyli gdzie?
– To na południe stąd, cztery dni drogi konno, niedaleko wielkiego jeziora.
– Wiesz, jak tam dotrzeć?
Uczeń podniósł się z wysiłkiem i stanął, chwiejąc się lekko. Oddychał szybko i płytko. Był trupio blady, twarz pokrywała mu warstewka potu.
– Tak mi się wydaje – mruknął, ale nie wyglądał na zbyt pewnego siebie.
Ani Quai, ani jego koń nie przetrwaliby czterech dni bez jedzenia, nawet zakładając, że nie zgubiliby się po drodze. Najważniejsza była żywność. Podążanie drogą przez las na południe wydawało się najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji, pomimo wielkiego ryzyka. Mogli zginąć z rąk bandytów, ale szanse zdobycia pożywienia były tam większe, a głód i tak zabiłby ich prędzej czy później.
– Lepiej dosiądź konia – poradził Logen.
– Straciłem wierzchowce, więc to ja powinienem podróżować piechotą.
Logen położył dłoń na czole Quaia. Było wilgotne i lepkie.
– Jesteś rozpalony. Radzę ci usiąść w siodle.
Uczeń nie próbował się spierać. Popatrzył na zniszczone i postrzępione buty Logena.
– Chcesz wziąć moje?
Logen potrząsnął głową.
– Za małe – odparł, ukląkł przy zamierających resztkach ogniska i wysunął wargi.
– Co robisz?
– W ogniu są duchy. Przechowam jednego pod językiem, żebyśmy mogli później rozpalić nowe ognisko.
Quai wyglądał na zbyt chorego, by się dziwić. Logen wciągnął do ust ducha, zakaszlał dymem i wstrząsnął się od gorzkiego smaku.
– Gotów wyruszać w drogę?
Uczeń uniósł bezradnym gestem ramiona.
– Jestem spakowany.
* * *
Malacus Quia uwielbiał mówić. Mówił, kiedy jechali na południe przez wrzosowiska, mówił, kiedy słońce wspinało się po brudnych niebiosach, mówił, kiedy pod wieczór zagłębili się w las. Choroba nie powstrzymała w nim potoku słów, ale Logen nie miał nic przeciwko temu. Upłynęło sporo czasu, od kiedy ktoś z nim rozmawiał, zresztą pomagało mu to zapomnieć o stopach. Był głodny i zmęczony, ale to stopy męczyły go najbardziej. Jego buty przypominały strzępy starej skóry, palce u nóg miał pocięte i pokiereszowane, łydka paliła bólem od ugryzienia szanki. Każdy krok był torturą. Niegdyś nazywano go najgroźniejszym człowiekiem Północy. Teraz bał się najmniejszych patyków i kamieni na drodze. Dopatrywał się w tym jakiegoś żartu. Skrzywił się, gdy jego stopa natrafiła na mały otoczak.
– ...więc spędziłem siedem lat, studiując u mistrza Zacharusa. Jest wielkim pośród magów, piątym spośród dwunastu uczniów Juvensa, wielkim człowiekiem. – Wszystko, co wiązało się z magami, było w oczach Quaia wielkie. – Poczułem, że jestem gotów udać się do Wielkiej Biblioteki Północnej i studiować u mistrza Bayaza, by zasłużyć na laskę czarnoksięską. Ale nie jest mi tam łatwo. Mistrz Bayaz jest wyjątkowo wymagający i...
Koń przystanął i prychnął, potem zadrżał spłoszony i cofnął się z wahaniem o krok. Logen zmarszczył czoło i zaczął węszyć w powietrzu. Wyczuwał obecność ludzi, w dodatku brudnych. Powinien był zauważyć to wcześniej, ale zajmował się swoimi stopami. Quai spojrzał na niego z siodła.
– Co się stało?
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, zza drzewa, które rosło mniej więcej w odległości dziesięciu kroków, wynurzył się jakiś człowiek, nieco dalej drugi. Byli bez wątpienia szumowinami. Brudni, odziani w podarte kawałki różnych futer i skóry. Na dobrą sprawę przypominali Logena. Ten chudy po lewej stronie miał włócznię z ostrzem najeżonym kołkami. Ten wielki, po prawej stronie, trzymał ciężki, nakrapiany rdzą miecz, na głowie zaś miał stary powyginany hełm z ostrym czubem. Ruszyli do przodu, szczerząc w uśmiechu zęby. Logen posłyszał za plecami jakiś dźwięk i zerknął przez ramię; zamarło w nim serce. Trzeci mężczyzna, z wielkim czyrakiem na twarzy, szedł ostrożnie w ich kierunku, trzymając w obu rękach ciężki topór.
Quai nachylił się z siodła; oczy miał wielkie ze strachu.
– Czy to bandyci?
– Jesteś pieprzonym jasnowidzem! – syknął przez zaciśnięte zęby Logen.
Zatrzymali się dwa kroki przed nimi. Wydawało się, że dowodzi ten w hełmie.
– Ładny koń – warknął. – Może byście go pożyczyli?
Ten z włócznią uśmiechnął się, ujmując wodze.
Sprawy przybrały całkowicie niepomyślny obrót. Jeszcze przed chwilą wydawało się to prawie niemożliwe, ale los bywał uparty. Logen wątpił, czy Quai przyda się na cokolwiek w tej sytuacji. To oznaczało, że musi uzbrojony jedynie w nóż stawić czoło trzem przeciwnikom, a mogło być ich nawet więcej. Gdyby nic nie zrobił, zostałby wraz z Malacusem obrabowany, a najprawdopodobniej zabity. Trzeba patrzeć trzeźwo na takie rzeczy.
Jeszcze raz przyjrzał się trzem bandytom. Nie spodziewali się walki, w każdym razie nie ze strony bezbronnych ludzi – włócznia była trzymana przy boku, miecz wymierzony w ziemię. Nie wiedział, jak ma się sprawa z toporem, musiał więc w tym wypadku zaufać szczęściu. Jest przykrym faktem, że ten, kto uderza pierwszy, uderza też zazwyczaj ostatni, więc Logen zwrócił się ku człowiekowi w hełmie i splunął mu duchem w twarz.
Zjawa zapaliła się w powietrzu i rzuciła wygłodniała na swą ofiarę. Głowa mężczyzny zaczęła pluć płomieniami; wypuścił z dłoni miecz i chwycił się gwałtownie za twarz, od czego zajęły mu się ramiona, po czym pobiegł z wrzaskiem przed siebie.
Koń Quaia wystraszył się płomieni i cofnął, rżąc niespokojnie. Chudy zatoczył się z głośnym sapnięciem, a wtedy Logen skoczył na niego, chwycił drzewce włóczni jedną ręką i walnął go głową w twarz. Rozległ się głośny chrzęst nosa zmiażdżonego czołem; mężczyzna zachwiał się do tyłu, zalany krwią, która spływała mu po brodzie. Logen pchnął go, trzymając za włócznię, wziął szeroki zamach prawą ręką i wymierzył mu potężny cios w szyję. Tamten zwalił się z przeraźliwym charkotem, Logen zaś wyrwał mu drzewce z dłoni.
Poczuł za sobą jakiś ruch. Rzucił się gwałtownie na ziemię i odtoczył na bok, w lewą stronę. Topór przeciął ze świstem powietrze nad jego głową i wyciął długa szramę w końskim boku, zraszając ziemię kroplami krwi i rozrywając popręg siodła. Bandyta z czyrakiem na twarzy zachwiał się, obracając wraz z toporem. Logen skoczył na niego, ale skręcił sobie kostkę na jakimś kamieniu i zatoczył się jak pijany, wyjąc z bólu. Koło jego twarzy śmignęła strzała, wystrzelona gdzieś spomiędzy drzew, i zniknęła w krzewach po drugiej stronie drogi. Koń rżał i wierzgał, przewracając obłąkanymi oczami, by po chwili pogalopować przed siebie w szaleńczym pędzie. Malacus Quai wydał z siebie piskliwy okrzyk przerażenia, gdy siodło zsunęło się z grzbietu wierzchowca, a on sam wylądował z zaroślach.
Logen nie miał czasu o nim myśleć. Zaszarżował z dzikim rykiem na człowieka trzymającego topór, celując włócznią w jego serce. Przeciwnik zdążył unieść broń i sparować uderzenie ostrza, ale nie dość szybko. Dzida przebiła mu bark i obróciła nim dookoła osi. Rozległ się ostry trzask pękającego drzewca, Logen zaś stracił równowagę i runął do przodu, zwalając przeciwnika na ziemię. Sterczący z jego pleców czubek włóczni rozorał mu głęboko czaszkę, kiedy padał na leżącego. Chwycił obiema rękami skołtunione włosy przeciwnika, odciągnął mu głowę do tyłu i rąbnął jego twarzą o jakiś kamień.
Dźwignął się na nogi i poczuł, jak kręci mu się w głowie. Otarł oczy z krwi i w ostatniej chwili dostrzegł wylatującą spomiędzy drzew strzałę, która utkwiła z głuchym dźwiękiem w pniu dwa kroki dalej. Logen rzucił się w stronę łucznika. Widział go teraz, chłopca niespełna czternastoletniego, który sięgał po drugą strzałę. Logen dobył w biegu noża. Chłopiec zakładał strzałę na łuk, ale oczy miał szeroko otwarte z przerażenia. Źle naciągnął cięciwę i wypuścił grot między palcami, wielce zdumiony.
Logen dopadł go w mgnieniu oka. Chłopiec zamierzył się na niego łukiem, ale Logen uchylił się błyskawicznie i równie błyskawicznie wyprostował, uderzając nożem trzymanym w obu dłoniach. Ostrze trafiło chłopca pod brodą i uniosło go w powietrze, po czym złamało się w jego szyi. Runął na Logena, któremu wyszczerbiona stal rozorała ramię. Krew zraszała wokół ziemię – krew z rany na głowie Logena, krew z rany na jego ramieniu, krew z ziejącej dziury w gardle chłopca.
Logen odsunął trupa na bok i zatoczył się na najbliższe drzewo, łapiąc spazmatycznie powietrze. Serce mu waliło, w uszach łomotało, żołądek zaciskał się kurczowo.
– Wciąż żyję – wyszeptał. – Wciąż żyję.
Rozcięcia na jego głowie i ramieniu zaczęły pulsować boleśnie. Dwie kolejne blizny. Mogło być znacznie gorzej. Otarł oczy z krwi i pokuśtykał w stronę drogi.
Stał tam Malacus Quai, wpatrując się z poszarzałą twarzą w trzy trupy. Logen ujął go za ramiona, a potem przyjrzał mu się dokładnie.
– Jesteś ranny?
Quai tylko patrzył na zwłoki.
– Nie żyją?
Ciało tego wielkiego z hełmem wciąż dymiło, rozsnuwając wkoło wstrętnie kuszącą woń. Logen zauważył, że martwy człowiek ma na nogach całkiem przyzwoite buty, znacznie lepsze niż jego własne. Ten z czyrakiem na twarzy leżał ze skręconą szyją, zbyt skręconą, by żyć, nie wspominając już o tym, że był przebity na wylot włócznią. Logen obrócił chudego stopą. Na zakrwawionej twarzy wciąż widniało zdumienie, oczy wpatrywały się w niebo, usta były szeroko otwarte.
– Pewnie mu zmiażdżyłem przełyk – mruknął Logen. Jego dłonie lepiły się od krwi. Zacisnął jedną na drugiej, by zapanować nad ich drżeniem.
– A ten w zaroślach? – spytał Quai.
Logen przytaknął i spytał:
– Co się stało z koniem?
– Uciekł – wymamrotał bezradnie Quai. – Co robimy?
– Sprawdzimy, czy nie mieli ze sobą jakiegoś jedzenia. – Logen wskazał dymiącego trupa. – I pomożesz mi ściągnąć z niego buty.

Trening szermierczy

Nacieraj na niego, Jezal, nacieraj! Nie bój się!
Jezal nie zamierzał robić nic innego, jak tylko słuchać. Rzucił się do przodu, uderzając prawą. West już wcześniej stracił równowagę i zatoczył się do tyłu, tracąc całkowicie postawę, zdolny tylko do parowania ciosów krótką stalą. Tego dnia posługiwali się ostrzami jednostronnymi, by wzbogacić trening elementem ryzyka. Nie dało się nimi tak naprawdę ugodzić śmiertelnie przeciwnika, ale można było zadać mu jedno czy dwa bolesne cięcia, jeśli ktoś się bardzo postarał. Jezal zamierzał trafić majora w rewanżu za wczorajsze poniżenie.
– O tak, daj mu popalić! Uderzaj, uderzaj, kapitanie! Uderzaj, uderzaj!
West wykonał niezgrabne cięcie, ale Jezal dostrzegł je w porę i odbił ostrze, wciąż napierając na przeciwnika, atakując bezlitośnie. Ciął lewą, potem jeszcze raz. West zablokował desperacko ten atak i cofnął się pod ścianę. Jezal przyparł go wreszcie do muru. Zachichotał radośnie, uderzając ponownie długim ostrzem, lecz jego oponent ożył znienacka i zaskakująco. West wymknął się i sparował atak z zadziwiającym zdecydowaniem i pewnością. Jezal zachwiał się, stracił równowagę i wydał z siebie pełne zdumienia sapnięcie, gdy czubek jego miecza natrafił na szczelinę między kamieniami; wyrwało mu ze zdrętwiałej dłoni stal, która, kołysząc się, utkwiła w ścianie.
West skoczył na przeciwnika, uchylając się przed drugim ostrzem, i uderzył go ramieniem. „Ufff”, wyrzucił z siebie Jezal; zatoczył się do tyłu i upadł, szukając rozpaczliwie krótkiego ostrza. Potoczyło się po kamiennej posadzce i znieruchomiało, gdy marszałek Varuz przytrzymał je zgrabnie podeszwą buta. Stępiony czubek broni majora Westa zawisł nad krtanią Jezala.
– Niech to diabli! – zaklął, kiedy szeroko uśmiechnięty West wyciągnął do niego pomocną dłoń.
– Tak – mruknął Varuz z głębokim westchnieniem. – Rzeczywiście, niech to diabli. Jeszcze gorszy pokaz umiejętności niż wczoraj, jeśli to w ogóle możliwe! Znów pozwolił pan majorowi zrobić z siebie głupca!
Jezal odsunął szorstko dłoń Westa i krzywiąc twarz, wstał.
– Ani razu nie stracił kontroli nad pańskim atakiem! Pozwolił się pan wciągnąć, a potem rozbroić! Rozbroić! Mój wnuk nie popełniłby takiego błędu, a ma dopiero osiem lat! – Varuz uderzył wściekle swoim kijem o kamienną posadzkę. – Proszę mi wyjaśnić, kapitanie Luthar, jak chce pan wygrać turniej, leżąc na plecach, i to w dodatku bez broni?
Jezal zasępił się i potarł sobie potylicę.
– Nie potrafi pan? W przyszłości, jeśli runie pan z urwiska z ostrzami w dłoniach, to chcę zobaczyć, jak trzymaj je pan mocno w martwych rękach, słyszy mnie pan?
– Tak, marszałku Varuz – wymamrotał ponuro Jezal, pragnąc w duchu, by to sam stary drań runął z urwiska. Albo może z Wieży Łańcuchów. Tak byłoby lepiej. Może razem z majorem Westem.
– Zbytnia pewność siebie jest przekleństwem szermierza! Musi pan traktować każdego przeciwnika tak, jakby miał być ostatnim. A co się tyczy pracy nóg – tu Varuz wydął pogardliwie wargi – elegancka i fantazyjna, kiedy pan naciera, ale gdy się pan cofa, jest pan słaby jak dziecko. Wystarczyło, że major trącił pana lekko, a pan upadł jak mdlejąca dziewczyna!
West uśmiechnął się do niego szeroko. Uwielbiał to. Absolutnie, niech go diabli.
– Powiadają, że Bremer dan Gorst ma nogi jak stalowe kolumny. Stalowe kolumny, tak mówią! Łatwiej byłoby przewrócić Dom Stwórcy niż jego. – Lord marszałek wskazał zarysy ogromnej wieży, majaczącej nad budynkami dziedzińca. – Dom Stwórcy! – krzyknął z oburzeniem.
Jezal pociągał nosem i trącał od niechcenia podłogę czubkiem buta. Po raz setny rozważał, czy nie wyrzec się szermierki i nigdy więcej nie wziąć stali do ręki. Co jednak powiedzieliby ludzie? Jego ojciec był z niego taki dumny, zawsze wychwalał synowskie umiejętności przed każdym, kto chciał tylko słuchać. Pragnął z całego serca ujrzeć, jak jego syn walczy na placu Marszałków przed rozwrzeszczanym tłumem widzów. Gdyby Jezal porzucił to teraz, to zawiódłby straszliwie ojca, mógłby też pożegnać się z awansem, z wynagrodzeniem, z ambicjami. Jego bracia przyjęliby to z radością.
– Równowaga to klucz – perorował Varuz. – Pańska siła rodzi się w nogach! Od tej pory będziemy uzupełniać pański trening o godzinę ćwiczeń na równoważni. Każdego dnia.
Jezal skrzywił się.
– A zatem: biegi, ćwiczenia z ciężką sztangą, pchnięcia, godzina sparringu, znowu pchnięcia, godzina na równoważni. – Lord marszałek przytaknął z zadowoleniem. – To na razie wystarczy. Widzę pana jutro rano o szóstej, trzeźwego jak lód. – Varuz zmarszczył czoło. – Trzeźwego jak lód.
* * *
– Nie mogę robić tego bez końca, sam wiesz – powiedział Jezal, wracając zmęczonym, sztywnym krokiem do kwater oficerskich. – Jak długo można znosić to koszmarne gówno?
West wyszczerzył zęby.
– To nic takiego. Nie widziałem jeszcze, by stary drań był dla kogoś taki miękki jak dla ciebie. Chyba naprawdę cię lubi. Dla mnie nie był nawet w połowie tak przyjacielski.
Jezal nie mógł w to uwierzyć.
– Był jeszcze gorszy?
– Nie miałem takiego przygotowania jak ty. Kazał mi trzymać ciężką sztangę przez całe popołudnie, aż spadała na mnie. – Major skrzywił się nieznacznie, jakby samo to wspomnienie było dla niego bolesne. – Kazał mi biegać w górę i w dół Wieży Łańcuchów w pełnym oporządzeniu. Kazał mi ćwiczyć z bronią przez cztery godziny, dzień w dzień.
– Jak to zniosłeś?
– Nie miałem wyboru. Nie pochodzę ze szlachetnego rodu. Szermierka była dla mnie jedyną drogą, dzięki której mogłem zostać zauważony. Ale opłaciło się koniec końców. Ilu znasz ludzi z gminu, którzy uzyskali awans w gwardii królewskiej?
Jezal wzruszył ramionami.
– Rzeczywiście, niewielu – odparł. Sam będąc ze szlachetnego rodu, uważał, że nie powinno być ich w ogóle.
– Ale ty pochodzisz z dobrej rodziny i jesteś już kapitanem. Jeśli zdołasz wygrać turniej, to bez wątpienia zajdziesz bardzo daleko. Hoff – marszałek dworu; Marovia – najwyższy sędzia; sam Varuz, jeśli już o tym mówimy... wszyscy oni byli w swoim czasie czempionami. A czempioni, w których żyłach płynie odpowiednia krew, zawsze osiągają szczyt.
Jezal prychnął pogardliwie.
– Jak twój przyjaciel Sand dan Glokta?
To imię zawisło nagle między nimi jak kamień.
– No... prawie zawsze.
– Majorze West! – dobiegł zza ich pleców ostry głos. Spieszył ku nim przysadzisty podoficer z blizną na policzku.
– Jak się pan miewa, sierżancie Frost? – spytał West, klepiąc żołnierza przyjaźnie po plecach. Miał podejście do wieśniaków, ale z drugiej strony sam stał niewiele wyżej, jak musiał stale sobie przypominać Jezal. Może i był wykształcony, może i był oficerem, i tak dalej, ale mimo wszystko więcej go łączyło z sierżantem niż z nim, Jezalem, kiedy się nad tym zastanowić.
Sierżant promieniał.
– Bardzo dobrze, sir, dziękuję. – Skinął z szacunkiem głową Jezalowi. – Dzień dobry, kapitanie.
Jezal przytaknął szorstko i odwrócił się, by popatrzeć na aleję. Nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego oficer miałby spoufalać się z prostym sierżantem, poza tym podoficer miał bliznę i był brzydki. Jezal nie przepadał za brzydkimi ludźmi.
– Co mogę dla pana zrobić? – spytał West.
– Marszałek Burr pragnie pana widzieć, sir, to sprawa pilna. Wszyscy starsi oficerowie zostali wezwani.
West spoważniał.
– Zjawię się jak najszybciej.
Sierżant zasalutował i odmaszerował.
– O co tu chodzi? – spytał Jezal niedbale, obserwując jakiegoś urzędnika, który gonił za upuszczonym papierem.
– Angland. O tego króla Północy, Bethoda. – West wymówił to imię z grymasem, jakby pozostawiało po sobie gorzki smak. – Mówią, że pokonał wszystkich wrogów na swoich ziemiach, a teraz rwie się do wojny z Unią.
– No cóż, jeśli chce walki... – odparł Jezal nonszalancko. Wojny były według niego czymś wspaniałym, doskonałą okazją zdobycia chwały i zaszczytów.
Koło jego buta przeleciał papier gnany lekkim wietrzykiem, a po chwili pojawił się zdyszany urzędnik. Jezal uśmiechnął się szeroko, gdy mężczyzna przebiegł obok, niemal zgięty wpół, starając się nieporadnie schwytać kartkę. Major złapał zabrudzony dokument i wręczył go właścicielowi.
– Dziękuję, sir – powiedział mężczyzna; na jego spoconej twarzy malowała się wdzięczność. – Bardzo dziękuję.
– Nie ma za co – mruknął West.
Tamten skłonił się uniżenie i pospieszył dalej. Jezal był rozczarowany. Bawiła go ta pogoń za papierem.
– Może i będzie wojna, ale mam większe zmartwienia na głowie. – West westchnął ciężko. – Moja siostra przyjechała do Aduy.
– Nie wiedziałem, że masz siostrę.
– No cóż, mam, i ona tu jest.
– Więc?
Jezal nie miał wielkiej ochoty wysłuchiwać opowieści o siostrze majora. West być może coś w życiu osiągnął, ale jego rodzina nie zasługiwała na uwagę Jezala. Interesowały go spotkania z biednymi, gminnymi dziewczętami, które mógł wykorzystywać, i bogatymi, szlachetnie urodzonymi pannami, ewentualnymi kandydatkami na żonę. Inne kobiety nie miały dla niego znaczenia.
– No cóż, moja siostra potrafi być czarująca, ale jest też odrobinę... niekonwencjonalna. Kiedy najdzie ją zły humor, zachowuje się czasem niesfornie. Prawdę powiedziawszy, wolałbym mieć do czynienia z bandą wojowników z Północy niż z nią.
– Daj spokój, West – rzucił mimochodem Jezal, nie przywiązując większej wagi do własnych słów. – Nie jest chyba aż tak kłopotliwa.
Major się rozchmurzył.
– Cóż, cieszę się, że tak mówisz. Zawsze pragnęła zobaczyć Agriont, a ja powtarzałem przez lata, że ją oprowadzę, jeśli się tu zjawi. Na dobrą sprawę, zaplanowaliśmy to na dzisiaj – wyjaśnił, a Jezal poczuł, jak zamiera w nim serce. – Tylko że to spotkanie z oficerami...
– Ale mam teraz tak mało czasu! – zaczął narzekać Jezal.
– Obiecuję, ze ci to wynagrodzę. Spotkajmy się w mojej kwaterze za piętnaście minut.
– Zaczekaj...
Ale West już się oddalał.
* * *
Żeby tylko nie była za brzydka, myślał Jezal, zbliżając się wolno do drzwi kwatery majora Westa i podnosząc niechętnie dłoń, by zapukać. Oby tylko nie była zbyt brzydka. Ani zbyt głupia. Wszystko, byle nie popołudnie zmarnowane na głupią dziewczynę. Jego dłoń dotknęła niemal drzwi, gdy uświadomił sobie, że z drugiej strony dobiegają podniesione głosy. Stał z poczuciem winy na korytarzu, przysuwając coraz bardziej ucho do drewna i mając nadzieję, że usłyszy coś pochlebnego pod swoim adresem.
– ...a twoja służąca? – odezwał się stłumiony i mocno poirytowany głos majora Westa,.
– Musiałam ją zostawić w domu, było mnóstwo do roboty. Nikt tam nie zaglądał od miesięcy.
Siostra Westa. Jezala ogarnęło rozczarowanie. Głęboki głos, sugerujący tuszę. Jezal nie mógł sobie pozwolić na to, by widziano go spacerującego po Agrioncie w towarzystwie grubej dziewczyny. Bał się o swoją reputację.
– Przecież nie możesz spacerować po mieście zupełnie sama!
– Przyjechałam tu i dałam sobie radę, prawda? Zapominasz, kim jesteśmy, Collem. Mogę się obejść bez służącej. Zresztą dla większości tutejszych mieszkańców nie jestem niczym lepszym od niej, poza tym będę pod opieką twojego kapitana Luthera.
– To jeszcze gorzej, o czym doskonale wiesz!
– No cóż, skąd miałam wiedzieć, że będziesz zajęty? Sądziłam, że znajdziesz trochę czasu dla własnej siostry. – Nie wydawała się teraz idiotką, a to już było coś, ale nie wątpił, że jest gruba i jak się jeszcze okazało drażliwa. – Nie będę bezpieczna z twoim przyjacielem?
– Jest dość przyzwoity, ale czy on będzie bezpieczny z tobą?
Jezal nie wiedział, co major rozumie przez ten wtrącony mimochodem komentarz.
– Spacer po Agrioncie z mężczyzną, którego ledwie znasz – ciągnął West. – Nie udawaj naiwnej, znam cię dobrze! Co ludzie sobie pomyślą?
– Mam to gdzieś.
Jezal cofnął się gwałtownie od drzwi. Nie był przyzwyczajony do tego, by damy posługiwały się takim językiem. Gruba, drażliwa i wulgarna, niech to diabli. Mogło być jeszcze gorzej, niż się obawiał. Spojrzał w głąb korytarza, rozważając ucieczkę i już teraz zastanawiając się nad jakąś wymówką. Miał jednak pecha, bo ktoś wspinał się właśnie na schody. Nie zdołałby odejść niezauważony. Wiedział, że musi zapukać i skończyć z tym. Zacisnął zęby i zastukał z niechęcią w drzwi.
Głosy umilkły raptownie, Jezal zaś przybrał na twarz nieprzekonujący przyjazny uśmiech. Niech się zacznie ta tortura. Drzwi otworzyły się na oścież.
Z jakichś powodów spodziewał się zobaczyć coś w rodzaju niższej, grubszej wersji majora Westa, tyle że w sukni. Był w ogromnym błędzie. Odznaczała się być może pełniejszą figurą niż nakazywałaby to moda, gdyż chude dziewczyny cieszyły się ostatnio powodzeniem, ale nikt nie nazwałby jej grubą. Miała ciemne włosy i ciemną skórę, nieco zbyt ciemną, by można było uznać ją za idealną. Wiedział, że dama powinna w miarę możności unikać słońca, ale teraz, patrząc na nią, nie bardzo rozumiał dlaczego. Oczy też miała ciemne, niemal czarne, co prawda w tym sezonie spojrzenia przyciągały tylko niebieskie, ale jej błyszczały w przyćmionym świetle drzwi w urzekający sposób.
Uśmiechnęła się do niego. Był to dziwny uśmiech, jeden kącik ust podnosił się nieco wyżej od drugiego. Poczuł się trochę nieswojo, jakby wiedziała o czymś zabawnym, o czym on nie miał pojęcia. Mimo to miała doskonałe zęby, białe i bez wyjątku lśniące. Jazel poczuł, jak jego gniew ulatuje szybko. Im dłużej się przyglądał tej kobiecie, tym większe wrażenie robił na nim jej wygląd i tym większą miał pustkę w głowie.
– Witam – powiedziała.
Jego usta rozchyliły się nieznacznie, jakby poruszane siłą przyzwyczajenia, ale nie dobyły się z nich żadne słowa. Jego umysł przypominał pustą kartkę.
– Porucznik Luthar zapewne?
– E...
– Jestem siostrą Collema, na imię mam Ardee. – Uderzyła się dłonią w czoło. – Ale ze mnie idiotka, przecież Collem musiał panu o mnie mówić. Wiem, że jesteście wielkimi przyjaciółmi.
Zerknął niezręcznie na majora, który patrzył na niego ze zmarszczonym czołem, sprawiając wrażenie nieco zakłopotanego. Jezal nie mógł powiedzieć, że do dzisiejszego ranka był całkowicie nieświadomy jej istnienia. Próbował sformułować jakąś choćby odrobinę żartobliwą odpowiedź, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Ardee ujęła go za łokieć i wprowadziła do pokoju, nie milknąc.
– Wiem, że jest pan wielkim szermierzem, ale słyszałam, że pański dowcip jest jeszcze ostrzejszy od pańskiego miecza. Do tego stopnia, że wobec przyjaciół używa pan jedynie miecza, gdyż pański żart bywa śmiertelny – oznajmiła i spojrzała na niego wyczekująco.
Milczenie.
– No cóż – wymamrotał. – Zajmuję się trochę bronią białą.
Żałosne. Po prostu okropne.
– Czy zjawił się nasz gość czy może płatnerz? – Popatrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy, trudnym do odczytania. Być może było to takie samo spojrzenie, jakim Jezal obrzuciłby konia, którego zamierzał kupić: uważnym, badawczym, skupionym i odrobinę pogardliwym. – Nawet płatnerze, jak się wydaje, noszą wspaniałe mundury.
Jezal był niemal pewien, że jej słowa są czymś w rodzaju obelgi, ale zbyt intensywnie zastanawiał się nad jakąś dowcipną uwagą, by się tym przejmować. Wiedział, że musi coś powiedzieć albo spędzić resztę dnia w pełnym zakłopotania milczeniu, otworzył więc usta, zdając się na łut szczęścia.
– Przepraszam, jeśli wydałem się w pierwszej chwili osłupiały, ale major West jest tak nieatrakcyjnym mężczyzną. Jakże mogłem spodziewać się, że ujrzę tak piękną siostrę?
West parsknął śmiechem. Ardee uniosła brew i zaczęła wyliczać na palcach:
– Łagodnie krytyczne pod adresem mojego brata, co jest godne pochwały. Zabawne, by się tak wyrazić, co też należy uznać za plus. Szczere, czyli krzepiące, i niezwykle pochlebne w stosunku do mnie, czyli doskonałe. Odrobinę późno, ale, ogólnie rzecz biorąc, warto było zaczekać. – Spojrzała Jezalowi w oczy. – Widzę, że popołudnie nie musi być całkowicie stracone.
Jezal nie był pewien, czy podoba mu się ta ostatnia uwaga, tak jak nie był pewien, czy podoba mu się jej spojrzenie, ale patrzył na nią z prawdziwą przyjemnością, więc był gotów wybaczyć wiele. Kobiety, które znał, rzadko mówiły coś mądrego, zwłaszcza te przystojne. Podejrzewał, że nauczono je uśmiechać się, przytakiwać i słuchać, kiedy mówili mężczyźni. Zgadzał się z tym na dobrą sprawę, ale musiał przyznać, że bystrość pasuje do siostry Westa, poza tym ta kobieta budziła jego niekłamaną ciekawość. Otyłe i drażliwe nie wchodziły w rachubę, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Co się tyczy szorstkiego języka... no cóż, ludzie przystojni nigdy nie byli szorstcy, prawda? Co najwyżej... niekonwencjonalni. Zaczynał sądzić, że, tak jak powiedziała, popołudnie nie musi być całkowicie stracone.
West skierował się do drzwi.
– Zdaje się, że muszę was zostawić. Sami sobie dokuczajcie. Oczekuje mnie lord marszałek Burr. Nie róbcie niczego, czego ja bym nie robił, hę? – Uwaga ta zadawała się być wymierzona w Jezala, jednak nie wiedzieć czemu West patrzył na swoją siostrę.
– To dopuszcza niemal wszystko – odparła, dostrzegając wzrok Jezala, który stwierdził ze zdumieniem, że czerwieni się jak mała dziewczynka; zakaszlał i wlepił spojrzenie w swoje buty.
West przewrócił wymownie oczami.
– Litości – powiedział i zamknął za sobą drzwi.
– Chce się pan napić? – spytała Ardee, już nalewając wino do kieliszka.
Sam na sam z piękną kobietą. Zdarzało mu się to nie raz, ale miał wrażenie, że brakuje mu zwykłej w takich chwilach śmiałości.
– Tak, z przyjemnością, dziękuję.
Owszem, drink, żeby uspokoić nerwy. Podała mu wino i nalała sobie. Zastanawiał się, czy młoda dama powinna pić tak wcześnie, ale jakakolwiek uwaga na ten temat wydawała się bezsensowna. W końcu Ardee nie była jego siostrą.
– Proszę mi powiedzieć, kapitanie, jak pan poznał mojego brata.
– No cóż, to mój dowódca, poza tym ćwiczymy razem szermierkę. – Jego umysł znów zaczął funkcjonować. – Ale... to już pani wie.
Uśmiechnęła się do niego.
– Oczywiście, ale moja guwernantka zawsze utrzymywała, że młodzi mężczyźni powinni mieć swój udział w rozmowie.
Jezal zakrztusił się, przełykając wino, którego odrobina wylała mu się na mundur.
– O Boże – powiedział.
– Proszę to przez chwilę potrzymać.
Dała mu swój kieliszek, a on wziął go bez zastanowienia, co jednak sprawiło, że miał obie dłonie zajęte. Kiedy zaczęła wycierać mu mundur na piersi biała chusteczką, nie mógł zaprotestować, choć jej gest wydał się nieco śmiały. Szczerze powiedziawszy, mógłby zaprotestować, gdyby nie wyglądała tak doskonale. Zastanawiał się, czy zdawała sobie sprawę, jak wspaniały oferuje mu widok górnej części swojej sukni, ale oczywiście skąd miałaby to wiedzieć? Była tu nowa, nienawykła do dworskich manier, tylko do naturalnych gestów wiejskiej dziewczyny i tak dalej... przedstawiała sobą jednak przyjemny widok, nie można było temu zaprzeczyć.
– No, już lepiej – oznajmiła, choć jej zabiegi niewiele pomogły. W każdym razie nie jego mundurowi. Wzięła od niego kieliszki, wychyliła szybko swój, z wprawą odchylając głowę, i odstawiła je na stolik. – Pójdziemy?
– Tak... oczywiście. – Podał jej ramię.
Poprowadziła go korytarzem, a potem schodami na dół, cały czas mówiąc beztrosko. Był to atak konwersacyjnych ciosów, a jego obrona, jak wykazał już wcześniej marszałek Varuz, miała poważne luki. Parował jej wypowiedzi desperacko, kiedy przemierzali szeroki plac Marszałków, ale z trudem wtrącał słowo. Wydawało się, jakby to Ardee mieszkała tu od lat, Jezal zaś był prostakiem z prowincji.
– To Pałac Marszałkowski? – Skinęła w stronę muru, który oddzielał siedzibę dowództwa sił Unii od pozostałej części Agriontu.
– Tak. Marszałkowie mają tam swoje gabinety, i tak dalej. A tam są koszary, zbrojownie i... e... – urwał niepewnie. Nic więcej nie przychodziło mu do głowy, jednak Ardee pospieszyła mu z pomocą.
– A więc gdzieś tam musi być teraz mój brat. Jest sławnym żołnierzem, jak przypuszczam. Pierwszy, który wdarł się do Ulrioch i tak dalej.
– No cóż, major West jest tu bardzo szanowany...
– Ale bywa nudziarzem, prawda? Tak bardzo pragnie być tajemniczy i tragiczny.
Przybrała na twarz nieznaczny, bezwiedny uśmiech i potarła się w zamyśleniu po brodzie, tak jak mógłby zrobić jej brat. Było to doskonałe naśladownictwo i Jezal musiał się roześmiać, ale zaczął się też zastanawiać, czy powinna iść tak blisko niego, trzymając go pod ramię w poufały sposób. Oczywiście, nie miał nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie, ale ludzie mimo wszystko patrzyli.
– Proszę posłuchać, Ardee...
– A więc to musi być Droga Królewska.
– E, tak... Ardee...
Patrzyła teraz na wspaniały posąg Haroda Wielkiego, który spoglądał surowym wzrokiem gdzieś w dal.
– Harod Wielki? – spytała.
– Tak. W ciemnych wiekach, jeszcze nim powstała Unia, walczył, by zjednoczyć Trzy Królestwa. Był pierwszym Wysokim Królem. – Ty idioto, pomyślał Jezal, ona już to wie, wszyscy to wiedzą. – Proszę posłuchać, Ardee, myślę, że pani brat...
– A to jest Bayaz, Pierwszy z Magów?
– Tak, był najbardziej zaufanym z doradców Haroda. Ardee...
– Czy to prawda, że wciąż zachowują dla niego miejsce w Zamkniętej Radzie?
Jezal nie krył zaskoczenia.
– Słyszałem, że jest tam puste krzesło, ale nie wiedziałem...
– Wszyscy wyglądają tak poważnie, prawda?
– E... przypuszczam, że były to poważne czasy – odparł, uśmiechając się nieprzekonująco.
Na wielkim, odzianym w skórę koniu pędził aleją herold królewski, od złotych skrzydeł na jego hełmie odbijało się słońce. Sekretarze rozbiegli się na boki, by usunąć mu się z drogi, a Jezal próbował odciągnąć łagodnie Ardee. Ku jego wielkiej niechęci odmówiła. Koń przemknął w tuż obok niej, na tyle blisko, że pęd wywołany jego biegiem cisnął Jezalowi w twarz jej włosy. Obróciła się w jego stronę z rumieńcami podniecenia na policzkach, absolutnie nieporuszona faktem, że coś mogło jej się stać.
– Herold królewski? – spytała, ponownie ujmując Jezala pod ramię i prowadząc go Drogą Królewską.
– Tak – odparł piskliwie Jezal, starając się rozpaczliwie zapanować nad głosem. – Na heroldzie królewskim spoczywa ogromna odpowiedzialność. Zanoszą wieści do króla w każdy zakątek Unii. – Serce przestało mu walić. – Nawet przez Morze Kręgu do Anglandu, Dagoski i Westport. Może przemawiać w imieniu króla, a zatem nie wolno mu zabierać głosu w jakichkolwiek innych sprawach.
– Kiedy tu płynęłam, na pokładzie przebywał Fedor dan Haden, on też jest heroldem królewskim. Rozmawialiśmy godzinami.
Jezal próbował bez powodzenia ukryć zaskoczenie.
– Rozmawialiśmy o Adule, o Unii, o jego rodzinie. Padło też pańskie imię, szczerze mówiąc.
Jezal silił się bez powodzenia na nonszalancję.
– W związku z bliskim turniejem. – Ardee nachyliła się ku niemu. – Fedor wyraził opinię, że Bremer dan Gorst pokroi pana na kawałki.
Jezal wydał z siebie zduszone kaszlnięcie, ale opanował się szybko.
– Niestety, opinię tę podziela większość.
– Ale nie pan, mam nadzieję.
– E...
Przystanęła i wzięła go za rękę, patrząc mu szczerze w oczy.
– Jestem pewna, że go pan pokona, bez względu na to, co mówią. Mój brat ma o panu bardzo wysokie mniemanie, a zwykle jest w pochwałach bardzo skąpy.
– E... – wymamrotał Jezal. Palce mrowiły go przyjemnie. Jej oczy były duże i ciemne, on zaś stwierdził, że brakuje mu słów. Miała w zwyczaju zagryzać dolną wargę, co sprawiało, że jego myśli zaczynały błądzić. Doskonała, pełna warga. Nie miałby nic przeciwko temu, by samemu ją zagryźć. – No cóż, dziękuję.
Uśmiechnął się głupio.
– A więc to jest park – oznajmiła Ardee, odwracając się od niego, by podziwiać bujną zieleń. – Jest jeszcze piękniejszy, niż sobie wyobrażałam.
– No... tak.
– Jakie to wspaniałe być w samym sercu wszelkich spraw. Tyle czasu spędziłam gdzieś na obrzeżach. Podejmuje się tu tyle ważnych decyzji, żyje tu tak wielu ważnych ludzi. – Ardee przesunęła dłonią po liściach wierzby rosnącej przy drodze. – Collem martwi się, że na Północy może wybuchnąć wojna. Troszczył się o moje bezpieczeństwo. Chyba dlatego chciał, żebym tu przyjechała. Myślę, że przejmuje się za bardzo. Jak pan sądzi, kapitanie Luthar?
Jeszcze dwie godziny temu znajdował się w stanie błogiej niewiedzy, ale taka odpowiedź z pewnością nie zadowoliłaby Ardee.
– No cóż – odparł, próbując przypomnieć sobie to imię, i po chwili oznajmił z ulgą: – Ten Bethod prosi się o to, by natrzeć mu uszu.
– Powiadają, że ma pod swoim sztandarem dwadzieścia tysięcy ludzi. – Nachyliła się ku niemu i szepnęła: – Barbarzyńców. Dzikusów. Słyszałam, że obdziera ludzi żywcem ze skóry.
Jezalowi przyszło do głowy, że nie jest to chyba odpowiedni temat rozmowy dla młodej damy.
– Ardee... – zaczął ponownie.
– Jestem jednak pewna, że mając za obrońców takich ludzi jak pan i mój brat, my, kobiety, nie musimy się niczego obawiać.
Odwróciła się i ruszyła ogrodową ścieżką. Jezal znów musiał przyspieszyć kroku, żeby ją dogonić.
– A to jest Dom Stwórcy? – Ardee skinęła głową w stronę posępnego zarysu ogromnej wieży.
– Owszem, zgadza się.
– Nikt tam nie wchodzi?
– Nie. W każdym razie nikt tego nie zrobił za mojego życia. Most jest zamknięty na głucho. – Spojrzał ze zmarszczonym czołem na budowlę. Wydawało się teraz dziwne, że nigdy się nad nią nie zastanawiał. Żył w Agrioncie i po prostu nie dostrzegał jej na co dzień. Przyzwyczaił się do jej obecności. – Jest chyba zapieczętowana, jak mi się wydaje.
– Zapieczętowana? – Ardee przysunęła się do niego bliżej; Jezal rozejrzał się nerwowo wokół, ale nikt akurat nie patrzył. – Czyż nie jest zastanawiające, że nikt tam nie zagląda? Czyż nie jest to tajemnicze?
Czuł niemal jej oddech na swojej szyi.
– Chodzi mi o to, że... dlaczego by nie wyłamać drzwi? – spytała.
Jezal stwierdził, że niezwykle trudno mu się skoncentrować, kiedy była tak blisko niego. Zastanawiał się przez chwilę, przerażającą i jednocześnie podniecającą, czy przypadkiem z nim nie flirtuje. Nie, oczywiście, że nie! Nie była po prostu nawykła do miasta. Niefrasobliwe zachowanie wiejskiej dziewczyny... z drugiej jednak strony stała tuż obok. Gdyby tylko wydawała się mniej atrakcyjna albo mniej pewna siebie. Gdyby tylko nie była tak bardzo... siostrą Westa.
Odkaszlnął i powiódł wzrokiem wzdłuż ścieżki, licząc bezowocnie na jakiś ratunek. W pobliżu spacerowało kilkoro ludzi, nikt jednak, kogo by znał, chyba że... Nagle czar, jaki roztaczała wokół siebie Ardee, prysł, Jezal zaś poczuł zimno na skórze. W ich stronę, ubrana niestosownie jak na tak ciepły dzień, wsparta z wysiłkiem na lasce, kuśtykała przygarbiona postać. Człowiek ten szedł pochylony i krzywił się przy każdym kroku, a szybciej poruszający się przechodnie omijali go szerokim łukiem. Jezal starał się odciągnąć Ardee na bok, nim tamten zdążyłby ich dostrzec, ale oparła mu się z wdziękiem i ruszyła w stronę kroczącego niepewnie inkwizytora.
Uniósł gwałtownie głowę, gdy się zbliżyli, oczy zaś błysnęły mu jak na widok znajomego. Jezal poczuł, że zamiera w nim serce. Nie mógł w żaden sposób uniknąć spotkania.
– Coś takiego, kapitan Luthar – oznajmił ciepło Glokta, podchodząc odrobinę za blisko i ściskając Jezalowi dłoń. – Cóż za miła niespodzianka! Jestem zaskoczony, że Varuz dał panu wolne o tak wczesnej porze. Zapewne łagodnieje pod wpływem starczego wieku.
– Lord marszałek jest wciąż niezwykle wymagający – rzucił pospiesznie Jezal.
– Mam nadzieję, że moi praktycy nie sprawili panu zbytnich kłopotów tamtej nocy. – Inkwizytor potrzasnął ze smutkiem głową. – Nie mają manier. Absolutnie żadnych. Są jednak najlepsi w swoim fachu! Przysięgam, że król nie znalazłby bardziej cennych sług.
– Przypuszczam, że wszyscy służymy królowi na swój sposób. – W głosie Jezala zabrzmiała wrogość, nad którą nie zapanował.
Jeśli Glokta poczuł się urażony, to nie pokazał tego po sobie.
– Jak najbardziej. Nie znam chyba pańskiej przyjaciółki.
– Nie. To jest...
– Prawdę mówiąc, znamy się – oznajmiła Ardee ku zdziwieniu Jezala i podała dłoń inkwizytorowi. – Ardee West.
Glokta uniósł brwi, szczerze zaskoczony.
– Coś takiego! – Schylił się sztywno, by pocałować jej dłoń. Jezal zauważył, że usta inkwizytora skrzywiły się boleśnie, po chwili jednak na jego twarzy znów pojawił się bezzębny uśmiech. – Siostra Collema Westa! Ależ się zmieniłaś.
– Na lepsze, mam nadzieję – roześmiała się, Jezal zaś poczuł się straszliwie nieswojo.
– No cóż... rzeczywiście – przyznał Glokta.
– Ty też się zmieniłeś, Sand. – Ardee zaczęła nagle sprawiać wrażenie niezwykle smutnej. – Wszyscy się martwiliśmy, ja i moja rodzina. Żywiliśmy uparcie nadzieję na twój bezpieczny powrót.
Jezal dostrzegł drgnienie na twarzy inkwizytora.
– Potem, kiedy się dowiedzieliśmy, że zostałeś ranny... Jak się czujesz?
Inkwizytor zerknął na Jezala. Oczy miał zimne jak powolna śmierć. Jezal patrzył na własne buty, gardło pętał mu strach. Nie miał przecież powodu obawiać się tego kaleki, czyż nie? Nie wiedział dlaczego, ale żałował, że nie jest w tej chwili zajęty fechtunkiem. Glokta wpatrywał się w Ardee, lewa powieka podrygiwała mu nieznacznie, ona zaś spoglądała na niego niezrażona, z głęboką troską w oczach.
– Dobrze. Tak dobrze, jak można tego oczekiwać. – Wyraz jego twarzy zmienił się dziwnie; Jezal poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. – Dziękuję, że o to spytałaś. Naprawdę. Nikt nigdy mnie o to nie pyta.
Zapadła niezręczna cisza. Inkwizytor wykręcił głowę na bok i rozległ się głośny trzask.
– No! – oznajmił z zadowoleniem. – W porządku. To była prawdziwa przyjemność, spotkać was oboje, ale obowiązki wzywają.
Obdarzył ich jeszcze jednym odrażającym uśmiechem, po czym oddalił się, utykając i szorując lewą stopą o żwir ścieżki.
Ardee wpatrywała się w jego skręcone plecy, kiedy odchodził wolno swym niepewnym krokiem.
– To takie smutne – powiedziała cicho.
– Co? – wymamrotał Jezal. Myślał o tym wielkim białym bydlaku na ulicy, o tych wąskich różowych oczkach. O więźniu z workiem na głowie. Wszyscy służymy królowi na swój własny sposób. Święta prawda. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz.
– On i Collem byli sobie bardzo bliscy. Przyjechał kiedyś do nas na lato. Moja rodzina była z tego taka dumna, że wydawało się to aż krępujące. Każdego dnia fechtował się z moim bratem i zawsze wygrywał. Kiedy się poruszał, było na co popatrzeć. Sand dan Glokta. Najjaśniejsza gwiazda na firmamencie. – Znów błysnęła tym swoim znaczącym półuśmiechem. – A teraz pan jest tą gwiazdą, jak słyszę.
– E... – mruknął tylko Jezal, nie bardzo wiedząc, czy to pochwała, czy kpina. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że został tego dnia dwukrotnie pokonany w pojedynku, za każdym razem przez jedno z rodzeństwa.
Podejrzewał, że to siostra ugodziła go boleśniej.

Poranny rytuał

Był jasny letni dzień i park wypełniały tłumy barwnych rozradowanych ludzi. Pułkownik Glokta kroczył mężnie na jakieś niezwykle ważne spotkanie, a ludzie kłaniali mu się i usuwali z szacunkiem z drogi. Większość ignorował, obdarzając łaskawym uśmiechem tych najważniejszych. Owi szczęśliwcy odprowadzali go promiennym spojrzeniem, zadowoleni, że ich zauważył.
– Przypuszczam, że wszyscy służymy królowi na swój sposób – zawył kapitan Luthar, sięgając po swoją stal, ale Glokta był o wiele szybszy. Jego ostrze świsnęło z niebywałą prędkością, tnąc tego szyderczo uśmiechniętego głupca w szyję.
Krew zbryzgała twarz Ardee West. Zaklaskała uradowana w dłonie, spoglądając błyszczącymi oczami na Gloktę.
Luthar zdawał się zaskoczony tym, że nie żyje.
– Ha! Sprawa załatwiona – oznajmił Glokta z uśmiechem.
Kapitan runął na twarz, krwawiąc z przebitej szyi. Tłum zagrzmiał krzykiem podziwu, a Glokta obdarzył widzów głębokim, pełnym wdzięku ukłonem, co wywołało jeszcze bardziej frenetyczną wrzawę.
– Och, pułkowniku, nie powinien pan – zamruczała Ardee, kiedy Glokta zlizał krew z jej policzka.
– Czego nie powinienem? – warknął, po czym odchylił ją w swych ramionach i pocałował namiętnie. Tłum szalał. Ardee oderwała się od niego, łapiąc spazmatycznie oddech i spoglądając na niego z uwielbieniem tymi swoimi wielkimi, ciemnymi oczami, lekko rozchyliwszy wargi.
– Achcylechtor phagnie cię widzieć – oznajmiła z nadobnym uśmiechem.
– Co?
Tłum zamilkł gwałtownie, przeklęci ludzie, Glokta zaś poczuł, jak drętwieje mu lewy bok.
Ardee dotknęła czule jego policzka.
– Achcylechtor! – krzyknęła.
* * *
Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Glokta uniósł błyskawicznie powieki.
„Gdzie jestem? Kim jestem?”.
„Och nie”.
„Och tak”.
Uświadomił sobie, że spał w niewłaściwej pozycji, wykręciwszy ciało pod pościelą, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Miał wrażenie, że obumarł mu lewy bok.
Znów rozległo się walenie do drzwi, tym razem mocniejsze.
– Achcylechtor! – dobiegł z drugiej strony bełkotliwy ryk Frosta.
Szyję Glokty przeszył ból, kiedy próbował podnieść głowę z poduszki.
„Ach, nie ma to jak pierwszy spazm dnia, by zmusić umysł do pracy”.
– W porządku! – zaskrzeczał. – Daj mi minutę, do diabła!
Na korytarzu załomotały głucho oddalające się kroki albinosa. Glokta leżał przez chwilę nieruchomo, po czym ostrożnie i powoli poruszył prawą ręką, oddychając chrapliwie z wysiłkiem. Spróbował przekręcić się na plecy. Zacisnął lewą pięść, gdy w lewej nodze poczuł pierwsze ukłucia okrutnej igły.
„Gdyby ta cholerna kończyna pozostała zdrętwiała”.
Ale ból nadchodził teraz szybko. Uświadomił sobie też odrażający zapach.
„Do diabła, znów się zesrałem”.
– Barnam! – zawył Glokta, a potem czekał, dysząc i znosząc zajadłe pulsowanie w boku.
„Gdzie się ten idiota podziewa?”.
– Barnam! – ryknął z całych sił.
– Nic panu nie jest, sir? – Dobiegł zza drzwi głos służącego.
„Nic mi nie jest? Nic mi nie jest, stary głupcze? Jak myślisz, kiedy ostatni raz nic mi nie było?”.
– Nie, do diabła! Zapaskudziłem łóżko!
– Zagotowałem wodę na kąpiel, sir. Może pan wstać?
Już raz się zdarzyło, że Frost musiał wyłamać drzwi.
„Może powinienem zostawiać je otwarte na cała noc, ale jak mógłbym wtedy spać?”.
– Chyba dam radę – syknął Glokta; język miał wciśnięty w bezzębne dziąsła, a ramiona mu drżały, gdy dźwignął się z łóżka i zsunął na krzesło stojące obok.
Jego groteskowa, pozbawiona palców lewa stopa wygięła się ku sobie, jakby obdarzona własną wolą. Popatrzył na nią z palącą nienawiścią.
„Przeklęta, straszliwa kończyna. Odrażający, bezużyteczny kawał ciała. Dlaczego jej po prostu nie odcięli? Dlaczego sam tego jeszcze nie zrobiłem?”.
Wiedział jednak dlaczego. Mając nadal nogę, mógł wciąż udawać półczłowieka. Uderzył się wściekle w wyschnięte udo i od razu tego pożałował.
„Głupiec, głupiec”.
Ból wspinał się po jego plecach, nieco intensywniejszy niż wcześniej i narastający z każdą sekundą.
„Spokojnie, spokojnie, nie ma sensu walczyć”.
Zaczął masować delikatnie zmaltretowane ciało.
„Jesteśmy na siebie skazani, więc po co mnie dręczysz?”.
– Może pan podejść do drzwi?
Glokta zmarszczył nos pod wpływem zapachu, kiedy ujął laskę i powoli, boleśnie, dźwignął się na nogi. Ruszył przez pokój, powłócząc nogami i niemal potykając się w połowie drogi, odzyskał jednak równowagę z przeszywającym ciało ukłuciem. Przekręcił klucz w zamku, oparłszy się na wszelki wypadek o ścianę, i otworzył drzwi.
Barnam stał po drugiej stronie z wyciągniętymi ramionami, gotów go złapać.
„Cóż za upokorzenie. I pomyśleć, że ja, Sand dan Glokta, największy szermierz, jakiego kiedykolwiek widziała Unia, muszę być zanoszony do kąpieli przez starego człowieka, bym mógł zmyć z siebie własne gówno. Pewnie się zaśmiewają, ci wszyscy głupcy, których pokonałem, jeśli wciąż mnie pamiętają. Też bym się śmiał, gdyby tak bardzo nie bolało”.
Uwolnił jednak lewą nogę od ciężaru ciała i otoczył ramieniem barki służącego.
„Po co się ostatecznie męczyć? W jakim celu? Równie dobrze mogę sobie to ułatwić. Jak tylko to możliwe”.
Glokta wziął głęboki oddech.
– Ostrożnie, noga nie przebudziła się jeszcze na dobre.
Ruszyli – podskakując i potykając się – w głąb korytarza, odrobinę za ciasnego dla nich obydwu. Łazienka wydawała się oddalona o milę.
„Albo i więcej. Wolałbym przejść ich sto, tak jak kiedyś, niż docierać do łazienki, tak jak teraz. Ale nic na to nie poradzę. Nie można wrócić. Nigdy”.
Glokta poczuł na lepkiej skórze rozkoszny dotyk ciepłej pary. Podtrzymywany za ramię przez Barnama, uniósł z wolna prawą nogę i wsunął ją ostrożnie do wody.
„Niech to diabli, gorąca”.
Stary sługa pomógł mu z drugą nogą, a potem, wziąwszy go pod pachy, zaczął opuszczać go jak dziecko, aż w końcu zanurzył po samą szyję.
– Aaa! – Glokta wykrzywił usta w bezzębnym uśmiechu. – Gorąco niczym w palenisku samego Stwórcy, Barnam, tak jak lubię.
Żar przenikał teraz do nogi, a ból przygasał.
„Nie do końca. Nigdy nie znika. Ale jest lepiej. O wiele lepiej”.
Glokta miał niemal wrażenie, że jest w stanie rozpocząć kolejny dzień.
„Musisz się nauczyć doceniać drobiazgi w życiu, takie jak ta gorąca kąpiel. Musisz pokochać drobiazgi, skoro nie masz nic innego”.
* * *
Praktyk Frost czekał na niego na dole, w maleńkiej jadalni – jego potężna postać była usadowiona na niskim krześle pod ścianą. Glokta osunął się na drugie krzesło i poczuł w nozdrzach woń unoszącą się z parującej miseczki z owsianką, w której tkwiła pod kątem drewniana łyżka, nawet nie dotykając brzegu naczynia. Jego żołądek zaczął się buntować, a usta ślinić gwałtownie.
„Wszystkie objawy obrzydzenia, na dobrą sprawę”.
– Hurra! – krzyknął Glokta. – Znowu owsianka! – Spojrzał na nieruchomego Frosta. – Owsianka i miód, lepsze niż cud, gdy owsiankę zjesz z miodem, uporasz się z głodem!
Różowe oczy nawet nie mrugnęły.
– To rymowanka dla dzieci. Moja matka mi ją śpiewała. Nigdy jednak nie zdołała mnie zmusić do zjedzenia tego świństwa. Ale teraz – wsunął łyżkę w gęstą maź – wciąż mi za mało.
Frost patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
– Zdrowa – oznajmił Glokta, wpychając sobie w usta sporą porcję słodkiego musu i nabierając kolejną. – Smakowita – dodał, przełykając z wysiłkiem jeszcze trochę. – A co najważniejsze – zakrztusił się nieznacznie przy następnej porcji – nie wymaga przeżuwania. – Odsunął niemal pełną miskę i rzucił w ślad za nią łyżkę. – Mmm – zanucił. – Dobry posiłek to zapowiedź dobrego dnia, nie uważasz?
Było to jak spoglądanie na białą ścianę, martwą i nieruchomą.
– A więc arcylektor chce znów mnie widzieć, co?
Albinos przytaknął.
– I czegóż to nasz znamienity przywódca pragnie od takich jak my, jak myślisz?
Wzruszenie ramion.
– Hm... – Glokta zlizał resztki owsianki z pustych dziąseł. – Jest w dobrym nastroju, jak sądzisz?
Znowu wzruszenie ramion.
– Spokojnie, spokojnie, praktyku Frost, nie spiesz się, nie jestem w stanie wchłonąć wszystkiego za jednym zamachem.
Milczenie. Do pokoju wszedł Barnam i uprzątnął miskę.
– Potrzebuje pan czegoś jeszcze, sir?
– Jak najbardziej. Kawał na wpół surowego mięsa i smaczne, kruche jabłko. – Spojrzał na Praktyka Frosta. – Uwielbiałem jabłka, kiedy byłem dzieckiem.
„Ileż to razy powtarzałem ten żart?”.
Frost odpowiedział obojętnym spojrzeniem, ani śladu wesołości. Glokta zwrócił się do Barnama, a na twarzy starca pojawił się zmęczony uśmiech.
– No dobrze – westchnął Glokta. – Człowiek musi mieć jakąś nadzieję, prawda?
– Oczywiście, sir – mruknął sługa, kierując się do drzwi.
„Musi?”.
* * *
Gabinet arcylektora znajdował się na najwyższym piętrze Domu Pytań i prowadziła doń bardzo długa droga. Co gorsza, na korytarzach roiło się od ludzi. Praktyków, urzędników, inkwizytorów, pełznących jak mrówki po rozpadającym się wzgórku łajna. Ilekroć Glokta czuł na sobie ich wzrok, przyspieszał kulejącego kroku, uśmiechając się z wysoko uniesioną głową. Ilekroć czuł, że jest sam, przystawał i dyszał, pocił się i przeklinał, a potem przywracał swoją słabą nogę do życia, rozcierając ją i poklepując.
„Dlaczego to musi być tak wysoko?” – pytał sam siebie, wlokąc się ciemnymi korytarzami i krętymi schodami budynku, który przypominał labirynt. Nim dotarł do przedsionka, był wyczerpany i zziajany jak pies, a lewą dłoń miał otartą od uchwytu laski.
Sekretarz arcylektora przyglądał mu się podejrzliwie zza wielkiego ciemnego biurka, zajmującego połowę pomieszczenia. Naprzeciwko niego stało kilka krzeseł dla nerwowych interesantów. W pomieszczeniu obecni byli jeszcze dwaj potężni praktycy – zajmowali miejsca po obu stronach wielkich podwójnych drzwi, nieruchomi i posępni jak umeblowanie.
– Jest pan umówiony? – spytał sekretarz piskliwym głosem.
„Wiesz, kim jestem, ty zarozumiały gnojku”.
– Oczywiście – warknął Glokta. – Myślisz, że kuśtykałbym na samą górę, żeby podziwiać twoje biurko?
Sekretarz spojrzał na niego wyniośle. Był bladym, przystojnym młodzieńcem o płowej grzywie włosów.
„Nadęty piąty syn jakiegoś pomniejszego arystokraty o zbyt aktywnych lędźwiach, i on sobie wyobraża, że może mnie traktować z góry?”.
– A pańskie nazwisko to... – spytał z szyderczym uśmieszkiem sekretarz.
Cierpliwość Glokty wyczerpała długa wspinaczka. Trzasnął swoją laską o blat biurka, a sekretarz niemal podskoczył na krześle.
– Kim jesteś? Pieprzonym idiotą? Ilu kalekich inkwizytorów tu zatrudniacie?
– E... – wyjąkał sekretarz, poruszając nerwowo ustami.
– E? E? To ma być odpowiedź na moje pytanie? Gadaj!
– Ja...
– Jestem Glokta, ty durniu! Inkwizytor Glokta!
– Tak, sir, ja...
– Rusz swój tłusty tyłek z krzesła, głupcze! Nie każ mi czekać!
Sekretarz zerwał się na równe nogi, podbiegł do drzwi, otworzył je jednym ruchem i stanął pełen szacunku obok.
– Tak już lepiej – warknął Glokta, kuśtykając w ślad za młodym człowiekiem. Zerknął na praktyków. Był niemal pewien, że jeden z nich uśmiecha się nieznacznie.
Pokój prawie się nie zmienił od chwili, gdy był tu ostatnim razem, przed sześciu laty. Wielka, okrągła przestrzeń, sufit w kształcie kopuły, ozdobiony twarzami gargulców, jedno potężne okno ze spektakularnym widokiem na iglice uniwersytetu, znaczną część zewnętrznych murów Agriontu i majaczące w dali zarysy Domu Stwórcy.
Komnata była w większości zapełniona półkami i szafkami, na których piętrzyły się starannie poukładane stosy teczek i papierów. Z białych ścian, tam gdzie pozostało wolne miejsce, spoglądały ciemne portrety, między innymi ten przedstawiający obecnego króla Unii jako młodego człowieka, który sprawiał wrażenie mądrego i surowego.
„Został bez wątpienia namalowany, zanim widniejący na nim mężczyzna zniedołężniał. Teraz, zamiast emanować autorytetem, ślini się starczo”.
Środek pokoju zajmował ciężki, okrągły stół, na którego powierzchni odtworzono mapę Unii w najdrobniejszych szczegółach. Każde miasto, gdzie znajdował się wydział Inkwizycji, było zaznaczone szlachetnym kamieniem, centrum zaś stanowiła mała srebrna replika Aduy.
Arcylektor siedział przy tym stole na zabytkowym krześle o wysokim oparciu, pogrążony w rozmowie z drugim mężczyzną: chudym, łysiejącym osobnikiem o kwaśnej minie, ubranym w ciemne szaty. Sult rozpromienił się, gdy Glokta podszedł do nich swoim kulejącym krokiem, natomiast twarz drugiego mężczyzny nawet nie drgnęła.
– Cieszymy się, inkwizytorze Glokta, że mógł się pan do nas przyłączyć. Zna pan generalnego inspektora Hallecka?
– Nie miałem jak dotąd przyjemności – odparł Glokta.
„Choć nie wygląda to na zbytnią przyjemność.”
Stary biurokrata wstał i bez szczególnego entuzjazmu uścisnął dłoń Glokty.
– A to jeden z moich inkwizytorów, Sand dan Glokta.
– Tak, faktycznie – mruknął Halleck. – Był pan kiedyś w armii, o ile się nie mylę. Widziałem raz, jak pan walczył.
Glokta postukał laską w swoją bezużyteczną nogę.
– Wątpię, czy było to niedawno.
– Nie.
Zapadło milczenie.
– Inspektor generalny ma niedługo otrzymać niezwykle znaczący awans – oznajmił Sult. – Miejsce w Zamkniętej Radzie, ni mniej, ni więcej.
„Zamknięta Rada? Naprawdę? Rzeczywiście, niezwykle znaczący awans”.
Halleck wydawał się jednak niezbyt zadowolony.
– Uznam to za pewne, gdy Jego Wysokość wyrazi łaskawie takie życzenie – rzucił pospiesznie. – Nie zaś wcześniej.
Sult poruszał się bez trudu na owym najeżonym pułapkami obszarze.
– Nie wątpię, że zgodnie z odczuciami Rady jest pan kandydatem jak najbardziej zasługującym na rekomendację, skoro Sepp dan Teufel nie jest już brany pod uwagę.
„Nasz stary przyjaciel Teufel? Nie jest brany pod uwagę jako kto?”.
Halleck zmarszczył brwi i potrzasnął głową.
– Teufel. Pracowałem z tym człowiekiem dziesięć lat. Nigdy go nie lubiłem.
„Ani nikogo innego, sądząc po tym, jak wyglądasz”.
– Nigdy bym jednak nie przypuszczał, że jest zdrajcą.
Sult potrząsnął ze smutkiem głową.
– Wszyscy przeżyliśmy to bardzo mocno, ale oto jego wyznanie, czarno na białym. – Podniósł złożony papier ze smętną miną. – Obawiam się, że korzenie korupcji tkwią bardzo głęboko. Któż może wiedzieć o tym lepiej ode mnie, na którym spoczywa trudne zadanie pielenia ogrodu?
– W rzeczy samej, w rzeczy samej – mruknął Halleck, przytakując ponuro. – Zasługuje pan na naszą dozgonną wdzięczność. I pan także, inkwizytorze.
– Och, ja nie – zastrzegł Glokta skromnie.
Trzej mężczyźni spojrzeli na siebie w udawanym spektaklu wzajemnego szacunku.
Halleck odsunął się z krzesłem.
– No cóż, podatki same się nie zbierają. Muszę wracać do pracy.
– Proszę z radością spędzić ostatnie dni na starej posadzie – oznajmił Sult. – Daję panu moje słowo, że król niedługo pana wezwie!
Halleck zdobył się na nieznaczny uśmiech, po czym skłonił się sztywno i oddalił drewnianym krokiem. Sekretarz wyprowadził go i zamknął ciężkie drzwi. Zapadła cisza.
„Ale niech mnie diabli, jeśli przerwę ją jako pierwszy”.
– Przypuszczam, że się zastanawiasz, o co tu chodzi, co, Glokta?
– Ta myśl przyszła mi do głowy, Eminencjo.
– Nie wątpię. – Sult zsunął się ze swojego krzesła i podszedł zamaszystym krokiem do okna, złączywszy za plecami dłonie w białych rękawiczkach. – Świat się zmienia, Glokta, świat się zmienia. Stary porządek zaczyna się kruszyć. Lojalność, obowiązek, duma, honor. Pojęcia, które dawno wyszły z mody. Co je zastąpiło? – Patrzył chwilę przez ramię, wykrzywiając wargę. – Chciwość. Kupcy stali się nową siłą w naszym kraju. Bankierzy, sklepikarze, handlarze. Mali ludzie o małych umysłach i małych ambicjach. Ludzie, którzy są lojalni tylko wobec siebie samych, których jedynym obowiązkiem jest napełnianie własnej kiesy, których jedynym powodem do dumy jest oszukiwanie konkurentów, których honor jest mierzony jedynie srebrną monetą.
„Nie ma potrzeby pytać, jakie ty zajmujesz miejsce w tej kupieckiej klasie”.
Sult popatrzył skrzywiony na widok za oknem i odwrócił się w stronę pokoju.
– Wydaje się teraz, że czyjkolwiek syn może zdobyć wykształcenie, poświęcić się interesom i zostać bogaczem. Gildie kupieckie: bławatników, handlarzy przyprawami i temu podobnych rosną coraz bardziej w siłę, mają coraz większe wpływy. Nadęci, zarozumiali prostacy z gminu, dyrygujący lepszymi od siebie. Manipulują swymi tłustymi i chciwymi paluchami przy sznurkach władzy. Jest to prawie nie do zniesienia. – Wzdrygnął się, przemierzając tam i z powrotem swój gabinet. – Będę mówił z tobą szczerze, inkwizytorze. – Arcylektor machnął swą zgrabną dłonią, jakby jego szczerość stanowiła wyjątkowo cenny dar. – Wydaje się, że Unia nigdy jeszcze nie była tak potężna, nie kontrolowała rozleglejszych obszarów, ale pod tą fasadą widać naszą słabość. Nie jest żadną tajemnicą, że król stał się absolutnie niezdolny do podejmowania samodzielnych decyzji. Następca tronu Ladisla to fircyk otoczony przez pochlebców i głupców, zajmują go tylko hazard i stroje. Książę Raynault jest o wiele bardziej predestynowany do rządzenia, ale to młodszy brat. Zamknięta Rada, której celem powinno być odpowiednie pokierowanie tym przeciekającym okrętem, roi się od oszustów i intrygantów. Niektórzy są być może lojalni, niektórzy zdecydowanie nie są, a każdy z nich pragnie przeciągnąć władcę na swoją stronę.
„Jakie to frustrujące, skoro wszyscy powinni przeciągać go na twoją stronę”.
– Tymczasem Unia jest nękana przez wrogów, przez niebezpieczeństwa poza naszymi granicami i wewnątrz. Gurkhul ma nowego i energicznego imperatora, który sposobi swój kraj do kolejnej wojny. Północni też się zbroją, podchodzą pod granice Anglandu. Arystokraci z Otwartej Rady żądają głośno starych praw, podczas gdy chłopi w wioskach żądają nowych. – Westchnął głęboko. – Tak, kruszeje stary porządek i nikt nie ma serca ani odwagi, by go podtrzymywać.
Sult przystanął, wpatrując się w jeden z portretów: zwalisty, łysiejący mężczyzna, cały w bieli. Glokta też go rozpoznał bez trudu.
„Zoller, największy z wszystkich arcylektorów. Niezmordowany przywódca Inkwizycji, bohater dla podległych sobie ludzi, bicz na nielojalnych”.
Spoglądał złowrogo ze ściany, jakby nawet po śmierci potrafił spalić zdrajców swym wzrokiem.
– Zoller – warknął Sult. – Sprawy wyglądały inaczej za jego czasów, zapewniam cię. Wieśniacy nie biadolili, kupcy nie oszukiwali, arystokracja nie dąsała się. Jeśli ludzie zapominali, gdzie jest ich miejsce, przypominano im o nim gorącym żelazem, a jakikolwiek sędzia, który odważył się narzekać na taki stan rzeczy, milkł na zawsze. Inkwizycja była szlachetną instytucją, działali w niej tylko najlepsi i najmądrzejsi. Ich jedynym pragnieniem i jedyną nagrodą była chęć służenia królowi i wykorzeniania wszelkiej nielojalności.
„Och, jakże wspaniale było za dawnych dni”.
Arcylektor zasiadł z powrotem na fotelu i pochylił się nad stołem.
– Staliśmy się instytucją, gdzie trzeci synowie zbiedniałych arystokratów mogą napchać sobie kieszenie łapówkami, albo gdzie byle szumowina, przestępca nieledwie, może dawać upust swemu zamiłowaniu do tortur. Nasze wpływy na dworze królewskim zostały stopniowe ograniczone, podobnie jak nasze finanse. Kiedyś byliśmy szanowani i postrzegani z lękiem, Glokta, ale teraz...
„Jesteśmy żałosną fikcją”.
Sult zmarszczył czoło.
– No cóż, już tak nie jest. Mnożą się intrygi i zdrady, a ja obawiam się, że Inkwizycja nie jest już w stanie sprostać swojemu zadaniu. Zbyt wielu superiorów nie jest godnych zaufania. Nie utożsamiają się już z interesem króla, interesem państwa ani żadnym innym prócz własnego.
„Superiorowie? Niegodni zaufania? Chyba upadnę z wrażenia”.
Zmarszczka na czole Sulta pogłębiła się jeszcze bardziej.
– A teraz jeszcze Feekt nie żyje.
Glokta podniósł wzrok.
„No, to jest wiadomość”.
– Lord kanclerz?
– Zostanie to podane do publicznej wiadomości jutro rano. Umarł nagle kilka dni temu, kiedy zajmowałeś się swoim przyjacielem Rewsem. Jego śmierć wciąż rodzi pewne pytania, ale z drugiej strony człowiek ten miał prawie dziewięćdziesiąt lat. Zaskakujące jest to, że żył tak długo. Złoty kanclerz, jak go nazywano, największy polityk swego czasu. W tej chwili wykuwają jego podobiznę w kamieniu, posąg stanie przy Drodze Królewskiej. – Sult prychnął pogardliwie. – Największy dar, na jaki może liczyć każdy z nas. – Zwęził oczy do szerokości wąskich niebieskich szparek. – Jeśli żywisz jakiekolwiek dziecięce przekonania, że Unia jest kontrolowana przez króla albo przez tych ględzących głupców szlachetnej krwi, którzy zasiadają w Otwartej Radzie, to szybko o nich zapomnij. Prawdziwa władza spoczywa w rękach Zamkniętej Rady. Bardziej niż kiedykolwiek od czasu choroby króla. Dwunastu ludzi na dwunastu wielkich, niewygodnych krzesłach, nie wyłączając mnie samego. Dwunastu ludzi o bardzo różnych ideach, a mimo to przez dwadzieścia lat Feekt potrafił zachować między nami równowagę. Wygrywał Inkwizycję przeciwko sędziom, bankierów przeciwko wojskowym. Był osią, wokół której obracało się królestwo, fundamentem, na którym się opierało, a jego śmierć pozostawiła próżnie. Próżnie wszelkiego rodzaju, a ludzie będą się przeciskać, żeby je zająć. Mam wrażenie, że ten zawodzący osioł Marovia, ten miękki sędzia Sądu Najwyższego, ten samozwańczy przywódca pospolitych ludzi z ulicy będzie pierwszy w kolejce. Jest to niepewna i bardzo niebezpieczna sytuacja. – Arcylektor, zdecydowanym ruchem, położył przed sobą na stole pięści. – Musimy zrobić wszystko, by nie skorzystali na niej niewłaściwi ludzie.
Glokta przytaknął.
„Chyba rozumiem, o co ci chodzi, arcylektorze. Musimy zrobić wszystko, byśmy to my na niej skorzystali, nikt inny”.
– Nie trzeba nadmieniać, że stanowisko lorda kanclerza jest jednym z najbardziej znaczących w tym kraju. Zbieranie podatków, skarbiec, mennice królewskie, wszystko to pod jego auspicjami. Pieniądze, Glokta, pieniądze. A pieniądze to władza, nie muszę ci o tym mówić. Nowy kanclerz zostanie mianowany jutro. Głównym kandydatem był nasz niegdysiejszy mistrz mennic, Sepp dan Teufel.
„Rozumiem. Coś mi mówi, że jego osoba nie będzie już brana pod uwagę”.
Sult wykrzywił wargi.
– Teufel był blisko związany z gildiami kupieckimi, zwłaszcza bławatnymi. – Jego szyderczy uśmiech przeszedł w grymas. – W dodatku był zastępcą wysokiego sędziego Marovi. A więc, jak widzisz, nie byłby raczej odpowiednim lordem kanclerzem.
„Rzeczywiście. Niezbyt odpowiednim”.
– Uważam, że inspektor generalny Halleck to znacznie lepszy wybór.
Glokta zerknął w stronę drzwi.
– On? Lordem kanclerzem?
Sult wstał z uśmiechem i podszedł do szafki pod ścianą.
– Tak naprawdę nie ma nikogo innego. Wszyscy go nienawidzą, a on nienawidzi wszystkich, z wyjątkiem mojej osoby. Poza tym to bezwzględny konserwatysta, który pogardza klasą kupiecką i tym, co ona reprezentuje. – Otworzył szafkę, po czym wyjął z niej dwa kieliszki i zdobioną karafkę. – Nawet jeśli nie będzie dla nas przyjazną twarzą w Radzie, to przynajmniej sympatyczną, i cholernie wrogą wobec wszystkich innych. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny kandydat.
Glokta przytaknął.
– Wydaje się szczery.
„Ale nie na tyle szczery, bym pozwolił mu się włożyć do wanny. A ty pozwoliłbyś, Wasza Eminencjo?”.
– Tak – ciągnął Sult. – Będzie dla nas bardzo cenny. – Nalał dwa kieliszki czerwonego wina. – Jako dodatkową premię, zagwarantowałem także przychylnego nam nowego mistrza mennic. Słyszałem, że kupcy bławatni zagryzają języki z wściekłości. Ten łajdak Marovia także nie jest szczęśliwy. – Sult zachichotał do siebie. – Same dobre wiadomości, a podziękowania należą się tobie.
Podał Glokcie jeden z kieliszków z winem.
„Trucizna? Powolna śmierć w drgawkach i torsjach na cudownej mozaice podłogi gabinetu arcylektora? Czy też po prostu osunę się twarzą na jego stół?”.
Nie było jednak innego wyboru, jak tylko ująć kieliszek dłonią i wziąć solidny łyk trunku. Wino było mu bliżej nieznane, ale wyśmienite.
„Prawdopodobnie pochodzi z jakiegoś bardzo pięknego i odległego miejsca. Jeśli tu umrę, to przynajmniej nie będę musiał schodzić po tych wszystkich stopniach na dół”.
Jednak arcylektor też pił, uśmiechnięty i łaskawy.
„Przypuszczam więc, że mimo wszystko przeżyję to popołudnie”.
– Tak, uczyniliśmy pierwszy dobry krok. Zgadza się, to niebezpieczne czasy, jednak niebezpieczeństwo i okazja często chodzą w parze.
Glokta poczuł na plecach dziwny dreszcz.
„Czy to strach czy ambicja, czy też jedno i drugie?”.
– Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi uporządkować sprawy. Kogoś, kto nie boi się superiorów ani kupców, ani nawet Zamkniętej Rady. Kogoś, na kim można polegać, jeśli chodzi o subtelność działania, dyskrecję i bezwzględność. Kogoś, kto odznacza się niekwestionowaną lojalnością wobec Unii, ale jednocześnie nie ma przyjaciół w rządzie.
„Kogoś, kto jest nienawidzony przez wszystkich? Kogoś, kto weźmie na siebie skutki katastrofy, jeśli sprawy nie ułożą się pomyślnie? Kogoś, kogo na pogrzebie będą opłakiwać tylko nieliczni?”.
– Potrzebuję inkwizytora samodzielnego, Glokta. Kogoś, kto będzie działał poza kontrolą superiorów, ale z mojego upoważnienia. Kogoś odpowiedzialnego tylko przede mną. – Arcylektor uniósł brew, jakby ta myśl dopiero teraz przyszła mu do głowy. – Mam wrażenie, że tylko ty nadajesz się na to stanowisko. Jak sądzisz?
„Sądzę, że człowiek na takim stanowisku będzie miał wielu wrogów i tylko jednego przyjaciela. – Glokta wlepił wzrok w arcylektora. – I że na tym przyjacielu nie można polegać bez zastrzeżeń. Sądzę, że człowiek na tym stanowisku nie wytrwa długo”.
– Mógłbym dostać trochę czasu, by się zastanowić?
– Nie.
„Niebezpieczeństwo i okazja często idą w parze...”.
– W takim razie przyjmuję.
– Doskonale. Naprawdę wierzę, że jest to początek długiej i owocnej współpracy. – Sult uśmiechnął się do Glokty nad brzegiem kieliszka. – Wiesz, Glokta, z wszystkich tych kupców, którzy grabią na wszystkie strony, najbardziej niestrawni wydają mi się bławatni. To dzięki ich wpływom Westport został włączony do Unii, dzięki zaś pieniądzom Westportu wygraliśmy wojnę z Ghurkulem. Król ich nagrodził, ma się rozumieć, bezcennymi przywilejami kupieckimi, ale od tego czasu ich arogancja stała się nie do zniesienia. Można by pomyśleć, sądząc po ich minach i swobodach, jakie otrzymali, że osobiście wygrali te wszystkie bitwy. Szacowna gildia bławatników – parsknął szyderczo. – Przychodzi mi do głowy, że dzięki twojemu przyjacielowi Rewsowi zyskaliśmy środki, dzięki którym możemy przydusić ich tak dokładnie, że byłoby wstydem, gdybyśmy pozwalali im na swobodę.
Glokta był szczerze zdumiony, choć miał nadzieję, że ukrywa to z powodzeniem.
„Posunąć się jeszcze dalej? Po co? Bławatnicy mają swobodę i płacą, co uszczęśliwia wielu ludzi. W obecnej sytuacji są wystraszeni i bezbronni – zastanawiając się, kogo Rews wymienił z nazwiska i kto może jako następny zasiąść na jego miejscu w moim pokoju. Jeśli posuniemy się dalej, to ich zranimy albo wykończymy na dobre. Przestaną płacić i mnóstwo ludzi będzie nieszczęśliwych. Niektórzy nawet w tym budynku”.
– Bez trudu mogę kontynuować śledztwo, Wasza Eminencjo, jeśli życzy pan sobie tego – oznajmił Glokta i łyknął jeszcze wina. Był to naprawdę doskonały trunek.
– Musimy być ostrożni. Ostrożni i sumienni. Pieniądze bławatników płyną jak mleko. Mają wielu przyjaciół, nawet w najwyższych kręgach arystokracji. Brock, Heugen, Isher i wielu innych. Niektórzy zaliczają się do najważniejszych i największych ludzi w tym kraju. Wiadomo od dawna, że ciągną od czasu do czasu z tego sutka, a dzieci płaczą, kiedy zabierze się im mleko. – Po twarzy Sulta przemknął pełen okrucieństwa uśmiech. – Mimo wszystko jednak, jeśli dzieci mają się nauczyć dyscypliny, trzeba je niekiedy zmusić do płaczu... Kogo ten robak Rews wymienił w swoim wyznaniu?
Glokta nachylił się boleśnie i przyciągnął do siebie formularz wyznania, rozłożył go i przebiegł wzrokiem listę nazwisk, od dołu do góry.
– Sepp dan Teufel, jak wszyscy wiemy.
– Och, wiemy i go kochamy, inkwizytorze – zapewnił Sult z uśmiechem. – Mam jednak wrażenie, że możemy spokojnie wykreślić go z listy. Kto jeszcze?
– No cóż, zobaczmy. – Glokta zerknął niespiesznie na listę. – Jest tu Harod Polst, bławatnik.
„Nikt”.
Sult machnął lekceważąco ręką.
– To jest nikt.
– Solimo Scandi, bławatnik z Westportu.
„Też nikt”.
– Nie, nie, Glokta, mamy chyba kogoś lepszego niż ten Solimo jak mu tam, prawda? Ci drobni bławatnicy nie interesują nas, tak naprawdę. Wyrwij korzeń, a liście same zwiędną.
– Jak najbardziej, arcylektorze. Mamy Villema dan Robba, pomniejszego arystokratę, zajmuje niższe stanowisko w urzędzie celnym – wymieniał dalej Glokta.
Sult, zamyśliwszy się, potrząsnął głową.
– Następnie... – ciągnął Glokta.
– Chwileczkę! Villem dan Robb... – Arcylektor strzelił palcami. – Jego brat Kiral to jeden z dworzan królowej. Zrobił mi afront na pewnym spotkaniu towarzyskim. – Sult uśmiechnął się. – Tak, Villem dan Robb... sprowadź go.
„A więc sięgamy głębiej”.
– Służę i jestem posłuszny, Wasza Eminencjo. Czy należy wymienić jeszcze jakieś konkretne nazwisko? – Glokta odstawił swój pusty kieliszek.
– Nie. – Arcylektor odwrócił się i znów machnął lekceważąco ręką. – Ktokolwiek, czyli wszyscy. Nie obchodzi mnie to.



Dodano: 2008-11-20 14:38:24
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS