NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Dębski, Eugeniusz - "Tamta strona czasu"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Dekalog Owena Yeatsa
Data wydania: Październik 2008
ISBN: 978-83-7574-021-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 344
Cena: 27,99
Seria: Asy polskiej fantastyki



Dębski, Eugeniusz - "Tamta strona czasu" #1

Wdepnąłeś w coś?

Następnego dnia jeszcze żyłem. Obudziłem się dość wcześnie rano mimo – a może z powodu – trzyipółstopniowego kaca. Cała skala ma pięć stopni. Trójkę może jeszcze załatwić pożywne śniadanie i litr kawy, ale pół stopnia więcej wymaga działań radykalnych i precyzyjnych.
Produkcja najbardziej szkodliwego, wedle niektórych naukowców, produktu metabolizmu alkoholu, kwasu octowego, ruszyła już pełną parą. Kontrposunięcia musiały być adekwatne. Zadzwoniłem do recepcji.
– Proszę słuchać uważnie, bo nie będę powtarzał – wychrypiałem w kierunku monitora, przewidująco wyłączywszy wizję. – Proszę koniakówkę od środka przemyć olejem arachidowym, wylać dokładnie cały olej, żeby został tylko cienki film na ściankach. Następnie... – przeczekałem ostry atak łupania – ...włożyć tam dwie łyżeczki worcestera hot i jedno żółtko. Posypać ćwiercią łyżeczki świeżo zmielonego czarnego pieprzu i taką samą ilością papryki. Dodać... – Poczułem, że moje siły są na wyczerpaniu, szybko więc dokończyłem: – Dziesięć kropel pieprzówki i trzy krople soku z limony. I szybko dostarczyć do pokoju!
Przestraszyłem ich. Uwinęli się zręcznie, urato wali mnie.
Godzinę później zadzwoniłem do Hy Masona i nie zwracając uwagi na ryk w słuchawce, zapowiedziałem swoją wizytę. Sporządziłem listę przeróbek i doróbek w nowym samochodzie, wypalając trzy papierosy, po czym zadzwoniłem do warsztatu, w którym już kiedyś tak znakomicie wyposażono mojego bastaada. Dopiero potem wyszedłem z pokoju.
Zostawiłem chimerę w umówionym miejscu z zakodowanym w zamku hasłem i taksówką dotarłem do redakcji „Aft ernoon New’s”. Sara obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem, lecz nie protestowała, gdy wskazałem palcem drzwi gabinetu Masona i uniosłem pytająco brwi.
Wszedłem. Hy wpatrywał się w ekran terminalu, poruszając wargami, jakby przeżuwał każdą widoczną na nim literkę. Lewą ręką sięgnął do kasety biurka i wyjął dwie szklaneczki. Usiadłem w fotelu. Wytrzymał pół minuty.
– Zbankrutowałeś? – zapytał, waląc plecami w oparcie fotela. – Dlaczego jeszcze nie wyciągnąłeś...
– Mam trochę roboty – przerwałem – ale ty się nie krępuj, przecież masz tam własną butelkę.
– Co to znaczy: „Mam trochę roboty?” Co to za robota, przy której nie chcesz się napić ze mną? – przygryzł dolną wargę.
Wzruszyłem ramionami. Hy mlasnął językiem i schował szklaneczki. Burknął coś do interkomu.
– Co się stało?
– Claude nie żyje.
– Wdepnąłeś w coś?
Sara wtoczyła do gabinetu mały stolik z kulistym termosem pełnym najlepszej w tym mieście kawy, otworzyła usta, nic jednak nie powiedziała. Nalałem sobie.
– Chyba tak – przyznałem. – Na pewno tak. Ale nie wiem w co. Muszę przy twojej pomocy zdobyć pewne dane. Jeśli się potwierdzą moje przypuszczenia, będę przynajmniej wiedział, kto ma do mnie pretensje.
– A jeśli się nie potwierdzą?
– To zostaje zemsta za coś, o czym nie mam pojęcia... Psychopata, przypadek albo pomyłka. Nie wiem, co z tego bym wolał.
Hy podniósł się z fotela i przysiadł do stolika. Nalał sobie kawy i wlał do ust połowę. Palcami prawej ręki wybijał galop na poręczy fotela.
– A nie chciałbyś zobaczyć mojego domku w...
– Nie, Hy – skrzywiłem się. – Ile miałbym tam siedzieć, całe życie? Muszę się dowiedzieć, o co chodzi. No i Claude...
Mason pokiwał głową, siorbnął z filiżanki. Przyglądał się jakiś czas termosowi, trącił go palcem, poruszył brwiami.
– Zabezpieczyłeś się jakoś? – bąknął.
– Cała pamięć mojego kompa będzie twoja miesiąc po mojej, że tak powiem, ewentualnej śmierci...
– Dobrze – przerwał. – Kod?
– Komp zgłosi się sam. – Zgasiłem papierosa. – Masz kogoś, kto zajmuje się mafią?
– Jasne. – Podniósł się i wsadził ręce w kieszenie spodni.
– No to mnie zapowiedz.
– James Babic, sto siedemnaście – ruszył do biurka i pochylił się nad interkomem, co wyglądało na pożegnanie, więc się wyniosłem.
Przechodząc przez sekretariat, cmoknąłem kilka razy w kierunku Sary. W zamian przesłała mi uśmiech, ale widziałem, że zdenerwowało ją odstępstwo od obyczaju.
Przywykła już do moich wizyt skrapianych whisky, toteż nasza rozmowa na trzeźwo wyraźnie wytrąciła ją z równowagi.
Zjechałem na pierwsze piętro i znalazłem pokój sto siedemnaście.
James Babic miał twarz smutną jak pusta od lat skrzynka bagażowa na dworcu położonym poza głównym traktem. Na moje przywitanie odpowiedział skinieniem głowy, odwrócił do mnie ekran terminalu. Ciało ułożył w znak zapytania.
– Rem Wood – powiedziałem. – Właściciel firmy „Wood’s Holiday”. Sprzęt turystyczny, kempingowy, wycieczkowy. Małe biuro podróży. Powiązania z elementami przestępczymi.
Babic zmrużył oczy i na kilka sekund jego twarz zwróciła się ku sufitowi, potem nagle się wyprostował i nie sięgając nawet do pulpitu kompa, otworzył usta i zaczął:
– Czterdzieści jeden lat. Jedna ósma domieszki czarnej krwi, więc formalnie jeszcze biały. Firmę przejął po ojcu, właściwie po bracie, który odziedziczył ją pierwszy, a dziewięć lat temu zginął w wypadku lotniczym. Żonaty od siedemnastu lat. Żona Ariadna, dwóch synów, piętnaście i trzynaście lat. Kapitał firmy...
Chrząknąłem, unosząc rękę. Babic przerwał i znowu ułożył ciało w kształt pytajnika.
– Po pierwsze, właśnie rozpoczęła się sprawa rozwodowa państwa Wood, a po drugie, interesują mnie przede wszystkim jego powiązania ze światem przestępczym, zwłaszcza z rodzinami, z kimś wielkim. Mafia, karaibskie synklidy, może russkije kamandy?
– Wykluczone. – Babic zareagował natychmiast, szybciej od komputera miejskiego.
– Na pewno? Wyklucza pan taką możliwość czy po prostu nie ma pan takich danych?
– Wykluczam – rzekł uroczyście, a zabrzmiało to jak: „przysięgam”.
Teraz ja postarałem się układem ciała wyrazić swoje niezadowolenie i bezradność. Odczekałem chwilę nadaremnie.
– Trudno – wstałem i wskazałem palcem komp. – A mógłbym dostać kopię pana dossier?
Wzruszył ramionami, najwyraźniej obraziłem go, powątpiewając w jego rozeznanie, nic jednak nie powiedział. Konferował kilka sekund z komputerem, po czym czekaliśmy ćwierć minuty, w końcu dostałem swoją memoretkę i pożegnaliśmy się.
Ostrożnie wytknąłem nos na ulicę. Nikt mi go nie odstrzelił ani na trasie do metra, ani gdy wskoczyłem w pierwszy nadjeżdżający wagon, ani później, gdy szukałem telefonu. Przedarłem się przez szyfry i wywołałem Yayota, żeby umówić się w moim hotelu. Godzinę zmarnowałem na zgubienie hipotetycznego pościgu, a załatwiwszy to, już z pokoju zamówiłem lancz dla dwóch osób. Chwilę potem ktoś zjawił się pod moimi drzwiami. Kamera pokazała mi twarz Radera. Wpuściłem go, wskazałem fotel i krótko streściłem wizytę u Masona.
– Teraz przejrzymy życiorys Wooda milimetr po milimetrze, rozłożymy, skurwiela, na atomy. Musi coś być – powiedziałem. – Facet nie może ot, tak sobie, zwrócić się do mafii bez kontaktów. Oni na to nie idą, zabijają albo za ogromne pieniądze, a takich Wood nie ma, albo robią to dla znajomych i tylko to wchodzi w grę. Zaczynamy. Będziesz odfajkowywał wszystkie ślady, po których trzeba będzie pójść.
Przy lanczu zaczęliśmy przyglądać się z bliska Remowi.
Przyglądaliśmy się tak półtorej godziny. Dopiero potem Yayot wyprowadził na ekran trzy punkty: dwa nazwiska, co do których mieliśmy pewne, choć bardzo mizerne wątpliwości, oraz sprzed ćwierćwiecza niemal pobyt Wooda w Szkole Chorążych Wojsk Saperskich. Zalałem dno dwu szklanek cienką warstwą algameny.
– Fatalnie – skwitował Yayot. – Ci dwaj faceci są prawie na pewno czyści, a to, że na kursie miał okazję zetknąć się z różnymi ludźmi, o niczym nie świadczy. Nawet gdyby był tam ktoś obecnie nas interesujący, to wątpię, żeby w ciągu dwóch miesięcy mieli sposobność zejść się aż tak blisko. – Kilka razy uderzył kostkami zgiętych palców w udo.
– Wiem – zaciągnąłem się, aż poczułem gorąco na końcu języka.
Zgasiłem papierosa i zacząłem chodzić po pokoju z rękami w kieszeniach. Po kilku rundach czubki palców uchwyciły jakiś metalowy krążek. Nie przerywając chodzenia, wyjąłem z kieszeni nieszczęsny wisiorek Bonnie i rzuciłem na stół. Po kolejnym nawrocie zobaczyłem, że Yayot go ogląda. W końcu rozwaliłem się w fotelu i opróżniłem swoją szklankę.
– Co to jest? – spytał Yayot.
Skrzywiłem się, machając ręką.
– W Kraterze Zgubionego Czasu pracowała dziewczyna z Duluth, która co jakiś czas pozorowała samobójstwo, uciekając do strefy Hoertla, a raczej w jej pobliże. Wykonała swój numer akurat przy mnie i jak idiota rzuciłem się ją ratować. Zgubiła ten drobiazg, a mnie coś odbiło, żeby jej go oddać. Claude miał do niej zadzwonić, ale chyba nie zdążył. Znalazłem to w jego skrytce. Ująłem twarz w dłonie i końcami palców nadusiłem gałki oczne. Chwilę uciskałem czaszkę, szukając natchnienia. Spojrzałem na Radera.
– Zadzwonić do niej? – zapytał.
– Ech! – zbyłem go machnięciem dłoni. – Daj mi spokój. Mamy inne zmartwienia.
– To wiem, tylko czy mamy jakiś pomysł?
– Do cholery, nie poganiaj mnie! – syknąłem. – Wiem, że Claude był twoim starym kumplem, a nie moim.
Wiem, że znaliśmy się dopiero od dwóch lat. Ale zwróć uwagę... – wiedziałem, że nie mam racji, wrzeszcząc na Yayota, lecz nie mogłem się powstrzymać od wyładowania złości – ...że zawsze pracowałem sam. Po raz pierwszy zmontowałem zespół, i to nie dla forsy, bo forsę robi się łatwiej w pojedynkę. Był kiedyś – trochę ściszyłem głos – facet, który popełnił samobójstwo i zostawił mi kupę pieniędzy tylko po to, żebym mógł wygarnąć jak najwięcej gówna z naszego życia. Dlatego zdecydowałem się rozbudować agencję, śpieszyłem się, by zrealizować testament jak najlepiej. A teraz chyba przeze mnie zginął człowiek. Płaciłem mu grosze, w zamian zabrałem wszystko. Czy ty to rozumiesz?
– Uspokój się. – Yayot rzucił mi papierosy i zapalniczkę.
Złapałem jedno i drugie i niespodziewanie uspokoiłem się. Yayot był dobrym psychologiem. – Nikt cię o nic nie oskarża, podjęliśmy pracę świadomi niebezpieczeństwa, a żaden z nas nie chciał zarabiać, zajmując się tylko niewiernymi żonami. Nie masz sobie nic do zarzucenia. I nie chodzi mi o zemstę. To jest morderstwo i jako takie musi być ukarane, obojętne, kto byłby ofiarą. Więc nie rób sobie wyrzutów i nie myśl, że cię poganiam. Gdyby sprawa była łatwa, sam bym wpadł na jakieś rozwiązanie. Nie wyczułeś, że w moim pytaniu czai się nadzieja, a nie zarzut?
Westchnąłem głęboko i pokiwałem głową. Milczeliśmy pół minuty. Zapaliłem papierosa, Yayot nalał do szklanek. Wypiliśmy.
– Aha! Jest jeszcze jeden problem. – Rader ułożył palce w pistolet i wycelował we mnie. – Claude tydzień temu kupił psa. Nie wiedziałeś? – zapytał, widząc moje zdziwienie.
– To jakieś specjalne psicho, dalmatyńczyk po supertresurze. Został hipnotycznie uwarunkowany na Claude’a.
– Hipnotycznie? Jak? Co ty sadzisz?
– No... – machnął ręką – ...to jest quasi‑hipnoza, coś tam dają psu do żarcia, rodzaj narkotyku, a potem nasycają sygnałami właściciela, wiesz, zapachem, głosem i widokiem. Claude spędził w tym ośrodku kilka dni i wcale tego nie żałował. Mówił mi, że ta suka robi cuda, ale... – Zdusił papierosa w popielniczce. – Jest teraz z nią kłopot, nikogo nie będzie słuchać, firma nie weźmie jej z powrotem, bo tego uwarunkowania nie da się cofnąć ani zmienić. – Przyłożył rękę do piersi. – Ja się psów boję, mówię szczerze. Mogę tylko wezwać rakarza.
– No to zrób to. Ja na psach też zupełnie się nie znam, w dodatku to jakieś zahipnotyzowane cudo... – wstałem i podszedłem do okna.
Popatrzyłem przez szyby z telsaru skutecznie chroniące przed pociskami. Ruch uliczny był niewielki, nieliczni przechodnie bez pośpiechu szlifowali podeszwami betalt chodników. Obrzuciłem spojrzeniem okna pobliskich budynków, choć był to rodzaj obserwacji równie skuteczny jak pościg przy pomocy tresowanego małża.
– Podzielimy się – powiedziałem. – Ty się weźmiesz za ten kurs, a ja jutro odwiedzę jeszcze raz Masona i zbiorę trochę informacji o naszych dwóch podejrzanych osobnikach. Gdzie jest teraz ten pies?
– Suka. Wabi się Teba. Claude zostawił ją w psim hotelu na Mullberry Avenue. Co zrobisz?
– Nie wiem, daj mi spokój. – Oparłem czoło o chłodną szybę. – Pytam z ciekawości.
– Nie radzę jej brać, pytałem tresera. Nic się nie da zrobić.
– Dobrze, skończmy z tym. – Wróciłem do stolika. – Jeśli zostajesz tu u mnie, w hotelu, to strzelimy jeszcze po jednym. Jeśli wychodzisz, kończymy.
– Idę. Zajrzę jeszcze w jedno miejsce, może znajdą coś na Wooda. – Wstał i przeciągnął się, wyginając na wszystkie strony. Włożył kurtkę i poklepał się po kieszeniach, sprawdzając, czy ma broń. Przeciskając się między fotelem i stolikiem, dźgnął mnie kciukiem w bark. – No to cześć. Zadzwonię, jak będę coś wiedział. – Zatrzymał się przy drzwiach. – Kod ten sam? – Gdy kiwnąłem głową, zapytał: – Co to jest „be el ef”?
– O Boże, aleś ty ciekawski! To inicjały tej dziewczyny od wisiorka.
– Aaa...! – zerknął w ekranik obok drzwi i otworzył je.
Schowałem butelkę z algameną, wyłączyłem mały, ale skuteczny eliminator pluskiew. Zmusiłem do wydajniejszej pracy układ klimatyzacji i popijając kawę, niemal bez ruchu, paląc jednego GG po drugim, spędziłem półtorej godziny. Przestawiłem mózg na swobodne poszukiwanie, myślałem o tym i owym, przeskakiwałem z tematu na temat, rozluźniłem mięśnie... i w końcu zapadłem w drzemkę.
Nieco po szóstej zjechałem do baru na drinka. Chyba nikt mnie nie pilnował, przynajmniej niczego nie zauważyłem, chociaż rozglądałem się uważnie dokoła.
Po powrocie do pokoju uruchomiłem cerbera i sprawdziłem broń. Tym filmowym akcentem zakończyłem niezbyt udany dzień. Choć po południu się zdrzemnąłem, zapadłem w sen bez najmniejszych kłopotów.


Dodano: 2008-10-22 18:05:51
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS