NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Krzywicki, Michał - "Plagi tej ziemi"
Wydawnictwo: Runa
Data wydania: Październik 2008
ISBN: 978-83-89595-45-4
Oprawa: miękka
Format: 125×195 mm
Liczba stron: 416
Cena: 29,50
Ilustracja na okładce: Jakub Jabłoński



Krzywicki, Michał - "Plagi tej ziemi" #2

Rozdział I

Korzeń jesionu,
Kora granatu.
Wymieszaj,
Skosztuj o zmroku.
Nie zapomnij,
Zamocz w słodkim winie.
Niech ci życie
Z ulgą płynie.

„O parciu bolesnym na stolec”, Przecław, O naturalnych sposobach leczenia, Kopnik A.D. 1148


Brat Rudolf z Lubeki zginął śmiercią tragiczną. Ginęły też kobiety, starcy i dzieci. Struchlał jednak obodrycki książę Niklot, sam nie stając do walki. Pod Lubeką szukał także pomsty na Sasach okutany w zbroję Swarożyca książę Jaksa z Kopnika.

Kronika Słowian, Księga I, Wojna, autor nieznany


Las był królestwem dzika. Ale należał również do Niklota. A zwierzę, które leżało powalone włócznią obodryckiego księcia, nie mogło tego wiedzieć. Mężczyzna przyklęknął na jednym kolanie i pogłaskał twardą sierść.
– Ponoć tam, gdzie jest krzyż, tylko bóg daje i zabiera. – Spojrzał na stojących wokół niego wojów. – Ale tu, w zwierzynieckich lasach, krzyża nie ma. I nie będzie!
Książę Jaksa z Kopnika przyglądał się Obodrytowi. Niklot miał długie włosy barwy słomy, spływające na plecy, wytartą kurtkę, a miecz wyszczerbiony. Nie dbał o książęce pozory. Autorytet wyrabia się siłą i rozwagą, a nie ozdobami – w tym względzie Jaksa podzielał filozofię starego księcia.
– Nie ma krzyża w zwierzynieckich lasach, ale mój syn ma go pod habitem. – Splunął.
Jaksa wiedział, że pierworodny księcia wybrał księgi, a nie miecz. Porzucił ojcowiznę dawno temu, żeby oddać swoje życie nowemu bogu. Sromota mieć taką gadzinę w swoim rodzie, rozumiał złość księcia.
Niklot odwrócił się na pięcie i ruszył w las. Wszyscy woje podążyli milcząco za nim.
– Niedługo napadniemy na Lubekę. Tam wspólnie będziemy chłeptać krew naszych wrogów. – Obodryta uśmiechnął się do Jaksy.
Sprewianin odwzajemnił uśmiech. Grunt to tkwić w gównie po uszy razem z Obodrytami, przeszło mu przez głowę. Spieprzajcie, dziki! Wasz napuszony książę idzie. Uśmiechnął się jeszcze raz, tym razem sam do siebie. Przy całej niechęci do księcia, Jaksa przybył jednak do Dobina, by wesprzeć Niklota w walce z Sasami. Młody wilczek usłyszał wycie basiora. Zdawał sobie sprawę, że gdy zginie przywódca stada, cała sfora zostanie wyrżnięta. Wtedy Jaksa nie będzie miał szansy na zdobycie Brenny. Jak tylko Sasi zdobędą Dobin, przeleją się przez Łabę, zdobędą Brennę, Dymin, i jego Kopnik.
Matka Jaksy zawsze go uczyła, by zachował dystans do świata. Że nic wokoło nie jest takie, jakie się wydaje. „Nigdy nie wiadomo, co skrywają liście” – mawiała, albo tak mu się tylko zdawało. Nie pamiętał zapachu jej skóry, raczej zapach sierści, jak szczenię. Czasami czuł w ustach gorzki smak matczynego mleka, ale z wielkim trudem przypominał sobie jej twarz, gdy pochylona nad nim warczała w jakiś dziwny nienaturalny sposób. Umarła zbyt szybko, pozostawiając go na łaskę swego brata, księcia Przybysława, pana na Brennie.
Zanim Jaksa dorósł, żył w cieniu księcia, swojego opiekuna i nauczyciela. Nauczył się od niego, jak nienawidzić wszystko co saskie, jak trzymać w ręku miecz, jak pluć na krzyż. Jak śmiać się chrześcijańskiemu bogu w twarz, jak w modlitwie pielęgnować pamięć o matce – wraz z wujem odwiedzali tylko im znane kąciny.
Książę zmienił się jednak, gdy wiele lat temu, na drodze do Dargunia, pozbawił mnichów życia i majątku. Księgi zauroczyły go tak bardzo, że nauczył się czytać. Sposępniał bardzo, zamknął się w sobie. Kilka zim później sprowadził na dwór młodą żonę, przyjął chrzest. Wtedy drogi małżonków rozeszły się na zawsze. Księżna zawładnęła sercem starca. Potem go zatruła. A może to księgi? Jaksa potrząsnął w zamyśleniu głową. Teraz, gdy wuj zdychał, miał szansę przejąć jego schedę. A czas nadchodził ku temu sposobny.
Wojowie zagłębili się w ciemny las, postępując powoli naprzód w poszukiwaniu zwierzyny. Książę Jaksa skinął na swoich druhów, by ruszyli za Obodrytami.
Zgubili się na jakiś czas, ale po chwili doszły ich odgłosy walki, a potem szaleńcze ryki. Jaksa wyszedł na polanę, gdzie wokół Niklota skupiło się pół tuzina wojów i jego synowie. Obodrycki książę leżał na ziemi przywalony cielskiem dzika. W prawym boku zwierzęcia tkwiła włócznia. Obodryta nie pozwolił, by któryś z wojów zbliżył się do niego. Dopiero gdy dostrzegł Jaksę, książę wstał i wsparł się na jego ramieniu. Gestem ręki odprawił wojów, by dali im się rozmówić. Również druhowie Jaksy odeszli w las.
– Mój kapłan powiedziałby, że to zły znak. – Niklot wskazał na powalone zwierzę. – Dzik powalił księcia!
– Ale to jego krew wsiąka w ziemię, nie twoja.
– Chodź ze mną – nakazał Niklot.
Odszukali wśród zarośniętych ścieżek kącinę Trzygława – choć była zapuszczona, nadal robiła wrażenie. Majestatyczny posąg boga nierówno rozkładał cienie na lśniącej od rosy trawie. Ściana drzew, lita niczym kamień, i sklepienie z listowia zazdrośnie strzegły go przed światem. Wszystko wokoło zachowało swój ponury czar. O tym, że las jednak jeszcze nie umarł, przypomniały im topielice i boginki. Przyglądały się intruzom z ukrycia, gdy postanowili wykąpać się w zwierzynieckim jeziorze. Po tafli wody niósł się ich cichy chichot.
– Właśnie o to wszystko warto walczyć. – Niklot z ochotą zanurzył się w zimnej wodzie.
Jaksa poszedł w jego ślady. Był wdzięczny, że książę pokazał mu to święte miejsce.
Gdy wyszli z wody i pozwolili, by promienie słońca osuszyły ich ciała, ruszyli dalej w stronę grodu.
– Wszyscy wokół mnie knują. – Stary książę szedł przodem. – Próbowałem potajemnie rozmówić się z moim sąsiadem, księciem Holsztynu. Miał uprzedzić mnie o saskich planach. W zamian obiecałem mu bezpieczną granicę – że nie będę najeżdżał jego ziem. Od kilku dni jednak nie daje znaku życia. Nie stawił się na umówione spotkanie. A niemieccy kupcy w Dyminie, Lubece czy Brennie wyznają zasadę, że lepiej przyjaźnić się z tymi, którzy stoją u władzy. Czyżby moja klęska została już przesądzona?
– Trzeba nam wszystkim krwi. – Jaksa przeskoczył powalone drzewo. – Gdy wyruszymy na Lubekę, Obodryci, Stodoranie, Czrezpienianie przypomną sobie, jak śmierdzi chrześcijański trup. W boju ozdrowieją. Odrzucą wtedy mrzonki, że gdy przejmą nową wiarę, Sas ich oszczędzi.
Książę przystanął na chwilę.
– Może mają rację? Nastały takie czasy, że w lasach złe duchy wadzą nam, zatruwają jadem nasze dusze. Nie dają się przekupić żadną ofiarą. Ale krew chrześcijan to nie to samo.
– Wróci stare. – Jaksa skinął na księcia, by szedł dalej.
Zgłodniał, więc śpieszno mu było do grodu.
Niklot posłusznie ruszył przed siebie.
– A ty, młody książę, nie wierzysz w szczerą przyjaźń starego księcia, hę?
– Czrezpienianie, Ranowie, Stodoranie nie chcą, byś nimi rządził. Dlaczego mam udawać, że myślę inaczej. – Wzruszył ramionami.
– Więc dlaczego tu jesteś? – zdziwił się stary.
– Bo tylko wspólnie możemy wystąpić przeciwko Sasom.
Jaksa rozumiał, że porażka Niklota oznacza zagładę Sprewian. Zwycięstwo obodryckiego księcia gwarantowało, że Sasi nie przekroczą Łaby. A jeżeli uda im się i dojdą do Brenny, to przynajmniej poturbowani. W przeciwnym wypadku...
– Dla swoich braci znad wschodniej Łaby zrobiłbym wszystko, oddałbym nawet połowę swojego majątku – Niklot wyrwał młodego księcia z zamyślenia.
– Połowę? – Jaksa się zdziwił.
– Z drugą bym wyjechał. – Niklot wyszczerzył zęby w pogardliwym uśmiechu. – Ale ty to, książę, rozumiesz. Wesprzesz mnie na jutrzejszym wiecu?
Książę obodrycki zwołał wszystkich przedstawicieli plemiennych, by wzorem swoich przodków decydowali o najważniejszych sprawach Połabia. Do Dobina zjeżdżali Czrezpienianie, Doleńcy i Ranowie, przybyli już Obodryci i Sprewianie. Wszyscy mieli prawo, ale i obowiązek postanowić o wojnie bądź pokoju. Niklot wierzył, że w jedności siła. Chciał przekonać wszystkie plemiona, by wsparły go w walce z Albrechtem Niedźwiedziem i Henrykiem Lwem.
– Dlatego tu jestem – uspokoił Jaksa księcia.
– Odpłacę za wsparcie. Twój głos się liczy. Książę z odległego Kopnika!
Przystanęli ponownie, tym razem na dłużej. Niklot przez chwilę gmerał przy kroczu, nie mogąc poradzić sobie ze spodniami, aż w końcu rozległ się imponujący szum książęcej uryny. Gdy Niklot skończył, oparł się o drzewo, by odsapnąć.
– Gościłem w państwie Piastów. – Jaksa stanął blisko księcia. Zamyślił się na chwilę wpatrzony w ścianę lasu, w pożółkłe od słońca liście. – Widziałem świątynie, których wieże sięgają nieba. Upokorzoną przez klechę ciżbę. Słyszałem pełne pokory modlitewne pieśni. Pieśni niewolników! Nie nasza to melodia. Dla naszych przodków i dla nas tu jest świątynia – wskazał na drzewa. – Tam gdzie Prowe i Trzygław, gdzie śpiewają mamuny i boginki. A szum rzeki tam, gdzie kąpią się topielice, tak właśnie brzmi moja pieśń. Za Łabą i Odrą modlą się już w obcym języku, ale ja nadal rozumiem tylko skowyt wilka.
Niklot pokiwał ze zrozumieniem głową i splunął.
– Niedługo, młody książę, zapolujemy na Sasów. Już niedługo.
***
Rzeka Hawela zewsząd otaczała Brennę. Zarówno siedzibę książęcą na Ostrowie Tumskim, jak i podgrodzie, okolono wysokim wałem. Od północy grodu strzegły bagna. Po drugiej stronie rzeki znajdował się Pardwin, zamieszkany przez rybaków, sieciarzy, rzeźników, w większości tych, którzy od lat przybywali na słowiańską ziemię aż zza Łaby. Dalej, na zachód od Pardwina, rozciągało się wzgórze. Znajdowała się tam świątynia Trzygława, zbudowana na planie prostokąta. Chroniący ją kamienny wał stanowił granicę sacrum, którą mogli przekroczyć tylko kapłani i ich ofiary. Jednak od zeszłej zimy nie spalono na wzgórzu żadnej żertwy.
W świątyni panował półmrok. W jej centrum stał dąb. Mieszkańcy Brenny mówili, że jego korzenie czerpały wodę z dna rzeki i więziły utopione w Haweli dziewice. W cieniu dębu stał Trzygław o drewnianym martwym obliczu.
Księżna Petrysa siedziała pod ścianą świątyni. Zamyślona, przyglądała się, jak kapłan rozrzuca wokoło suszone zioła. Ich zapach mieszał się z wonią zatęchłej krwi żertw, które jeszcze ostatniej zimy spłonęły na ołtarzu. Teraz płomień ledwie się tlił; jego cienie tańczyły po osowiałej, pomarszczonej zgryzotą twarzy księżnej. Myślała o mężu. Pomimo że książę Przybysław przyjął chrzest ostatniej zimy, wiedziała, że nie opuszczały go wątpliwości. Od dwudziestu lat dzierżył władzę nad ziemią Stodoran i sąsiednich Płonian, kiedy to po śmierci Henryka Gotszalkowica król duński uczynił go księciem. Przybysław miał jednak większe ambicje niż rządzić tylko plemieniem. Wraz z chrztem w Lesce pod Magdeburgiem otrzymał od margrabiego saskiego Albrechta Niedźwiedzia insygnia królewskie, nikt jednak prócz samych Stodoran tego nie uznał. Zresztą sam książę nie okazywał nigdy swojemu preceptorowi wdzięczności za okazaną łaskę. Zapomniał podziękować także żonie za wstawiennictwo u potężnego Askańczyka, czego Petrysa nie omieszkała mu nie raz wypomnieć.
Niemieckie rycerstwo pod przewodnictwem panów saskich, takich jak Albrecht Niedźwiedź, szerzyło chrześcijaństwo na wschód od Łaby. Niemłody już, bo mający cztery tuziny lat na karku, ambitny Askańczyk prowadził książąt i grafów z Cesarstwa Niemieckiego na żyzne słowiańskie ziemie. Nad Bałtykiem kraina Wagrów, niegdyś pogańska, została szmat czasu temu podbita, nowe granice przesunięto aż po Lubekę nad Trawną. Niemieccy rycerze wykupywali dzierżawy dalej na wschód, w samym sercu połabskiej ziemi, aż pod Brenną. Na południe od grodu, na Ziemi Suchej nie tak dawno osiedliło się dwóch niemieckich rycerzy. Budując wzmocnione forty, tworzyli boże wyspy w morzu pogaństwa. Petrysa wyczekiwała dnia, kiedy to morze wyschnie, a pogańskie świątynie zostaną zburzone już na zawsze.
A książę Przybysław, choć przyjął chrzest, zbyt przychylnie patrzał na starych bogów i ich kapłanów. Tego też nie mogła znieść.
– Twój mąż słabnie, pani. – Kapłan wydawał się zatroskany.
Od chwili przyjęcia przez władcę Brenny chrześcijaństwa nie darzył go zaufaniem. Był przekonany, że złe wody, które dręczą księcia, są skutkiem chrztu.
– Obawiasz się, że jest zbyt słaby, by trafić do Nawii? – zakpiła.
– Jeżeli pomagasz mu tak, jak szepczą ludzie, rychło zejdzie z tego świata. Musi ci bardzo zależeć, żeby trafił do waszego nieba. – Zgrzytnął zębami i nie czekając na reakcję księżnej, kontynuował: – Zresztą, co księciu po życiu, kiedy Sasi nałożą mu na kark chomąto?
– Nie odpowiadał na jego pytania – prychnęła, wskazując na Trzygława.
Drewniany posąg wydawał się tak samo stary jak książę. Może i na niego już czas.
Trzy głowy okuto w blachy, mające imitować srebro. Trzy twarze. Ale jedno ponure oblicze. Oczy Trzygława kapłan przewiązał chustą.
– Zasłoniłeś mu oczy, kapłanie, żeby nie widział grzechów.
– Nie mierz naszych bogów wedle swoich praw, księżno – przestrzegł ją kapłan. – Wystarczy, że na nasze pohańbienie przekonałaś księcia, by przyjął chrzest. Trzygław nie skrywa wzroku przed grzechem, tylko przed naszą hańbą!
– To gdzie teraz ma patrzeć? No, gdzie? – Podsunęła kapłanowi palec niemal pod nos. – Chrzest przyjęli na Wolinie, w Dyminie, i w Kamieniu, a także w Szczecinie.
Kapłan, zrezygnowany, opuścił głowę, tym samym przyznając jej rację.
Petrysa cieszyła się, że kiedy minie lato, a niechby nawet zima, on i jemu podobni odejdą w pohańbieniu już na zawsze. Na wschodnim brzegu Łaby osiedlali się chrześcijanie, w państwie Piastów od kilku pokoleń krzewiono wiarę w prawdziwego Boga. Los Połabia został przesądzony. Od wielu lat Sasi przekonywali roztropnych do nowej religii modlitwą, niepokornych karali mieczem. Tych książąt, których nie poruszyła bojaźń boża, do przyjęcia chrztu przekonywała polityka. Łatwo przewidzieli korzyści, jakie niesie godność chrześcijańskiego księcia.
– Ale posągi Trzygława nadal tam stoją. A książę Warcisław w Szczecinie chrzest przyjął i zaraz potem zdechł – rzekł kapłan.
Imię jej ojca wyrwało ją z odrętwienia.
– Został zamordowany. – Wzięła się pod boki.
– Zdechł – powtórzył z naciskiem kapłan. – Tak jak zdycha twój mąż.
– Ja też zdechnę?
– Tak jak każdy zdrajca.
– Uważaj – przestrzegła go. – Nadal jestem twoją księżną.
– Może tak, a może nie – powiedział hardo. – Niedługo stare bogi powrócą.
– A skądże ty to mógłbyś wiedzieć? Nowy Bóg jest silny.
Do świątyni wszedł strażnik grodowy Stępota. Cherlawy był, wąski w ramionach. Tylko ruda broda nadawała mu pozory godności, a kilka grubych blizn na twarzy mogło odstraszyć niejednego śmiałka. Chwalił się, że miał już trzy tuziny wiosen na karku, ale nikt mu nie wierzył.
W ręku złowróżbnie ściskał topór.
Kapłan udawał, że go nie dostrzega. Roztarł w dłoni zioła i wrzucił do ognia. Zasyczało, a po świątyni rozniósł się słodki zapach miodu.
– Chrześcijański Bóg jest tchórzem – oznajmił spokojnie. – Pozwolił przybić się do krzyża. Poza tym jest samotny. A Trzygław ma Młodego Pana Jarowita, dobrze mu na Wołogoszczy i w Dyminie, w kącinach, pod chatami prawowiernych grodzian u Czrezpienian. Także u nas w świątyni na Obli złożono jego tarczę i włócznię. Prowe roztacza opiekę na ziemi wagryjskiej i Świętowit ma swój dom na Arkonie. Silne to bogi i naszemu Trzygławowi sczeznąć nie dadzą.
Kapłan miał rację.
Po wschodniej stronie Łaby pulsowały rzeki, w których korytach – niczym w żyłach najbardziej hardych wojów – przetaczała się z wolna niepoświęcona woda. Książę Niklot w Dobinie, na północ od Łaby bronił czci zwierzynieckiego jeziora, strzegł obodryckich kącin ukrytych w leśnych ostępach. Dalej na wschód, swoich puszcz strzegli Czrezpienianie. Wielu z nich jednak przyjęło już chrzest. Pogańska pozostała Arkona nad Bałtykiem. A dumni Ranowie strzegli swej wyspy przed najazdami Duńczyków. Poświęcono natomiast rzekę Hawelę i strzegącą ją Brennę, gdzie zasiadał książę Przybysław, główny oponent Niklota.
– Nie wszystkie rzeki są jeszcze stracone. Lepiej niech wyschną w swych korytach, niż zbezcześci je woda święcona – mruknął kapłan. – Są jeszcze ich obrońcy: Niklot i Jaksa.
– Majaczysz. – Petrysa zbyła kapłana machnięciem ręki.
Robił na niej przygnębiające wrażenie. Jakby w jednej chwili zapadał się pod ciężarem swego płaszcza. Zgarbił się, zmalał.
– Mówię, że stare bogi jeszcze nie umarły – wyszeptał.
– A skąd wiesz? – powątpiewała. – Sam mówiłeś, że od miesięcy Trzygław do ciebie nie przemówił.
– Gdy jesteś w polu, łany zboża falują poruszone wiatrem. To południca. A topielice, zielone jak trawa wychodzą na brzegi Haweli, by po chwili, spłoszone ludzkim śpiewem, z powrotem schować się w mule i strzec ukrytych skarbów. A bogunki, które podmieniają dzieci, a boginiaki, które wyjadają resztki z domowych spiżarni? A chmarnicy? Przecież to nie wiatr. Wystarczy otworzyć szerzej oczy. Nasłuchiwać. To leśne demony. Nie znikły. Więc i Trzygław powróci. Nie zostawi swoich dzieci na łaskę krzyża.
Starzec ma tupet, przyznała w myślach. Zaczerpnęła w płuca powietrza, ciężkiego od zapachu ziół.
– Mój mąż nie miał wyjścia. Jest rozumnym władcą. – Westchnęła, trochę do milczącego posągu, trochę do kapłana. Zaczęła odczuwać znużenie rozmową z nim. Był zbyt uparty. – Niemcy przyjdą tutaj z krucjatą. To pewne. Chrzest Przybysława ochroni nasze ziemie. Hrabia Albrecht ominie Brennę.
– A co na to wiec? – zainteresował się kapłan. – Jak zareaguje Tileman i jego psy?
Tileman od wielu lat służył księciu radą, a gdy pozwalała mu na to młodość, także i mieczem. Pochodził z możnego rodu, który za swoje zasługi – wszystko dla Brenny, zawsze przy księciu! – otrzymał szereg nadań w ziemi Stodoran. Bogactwo, tak jak wielu wojów z drużyny księcia, powiększył, handlując skórami na traktach. Jego wozy przekraczały Łabę, Trawnę, docierając do ziemi Wagrów i Fionów.
– Nie martw się. Nie tylko książę ukląkł w Lesce przed Chrystusem. Najsilniejsi i najmożniejsi Brenny bili pokłony przed krzyżem. Wiedz, że Albrecht Niedźwiedź nadał Przybysławowi tytuł rex, znaczy król! – powiedziała dumnie.
– A psy szczekają – skwitował tylko. – Brenna to już nie gród. Nie ma tam rycerzy. Zamienili gród w folwark. Szkoda jeno, że trawę wszystką wokół wyskubali. Nie martwi cię, księżno, że ziemi nie starczy dla Askańczyka? – zakpił.
– Wiele jest jeszcze ziemi nadającej się pod uprawę. – Uśmiechnęła się jakoś dziwnie.
– Ale nie kosztem świętych miejsc! Czy książę chce być pasterzem tych zachłannych owiec?
Kapłan powątpiewał w ufność Przybysława wobec Niemców. Mierząc wzrokiem Petrysę, dał jej odczuć, że za wszystko zło w Brennie wini ją, a nie jej męża.
Nienawidziła tej jego ignorancji i pychy. Przez takich jak on zginął jej ojciec Warcisław, a ona została skazana na samotność. Książę przyjął chrzest, ochrzcił wodą święconą całe Pomorze Zachodnie. W ten sposób naraził się pogańskim kapłanom. Oprawcy nie dali mu nawet szansy, by zginął w walce. Został zamordowany jak pies, z ukrycia, kiedy przebywał wraz z córkami na polowaniu. Petrysa była tego świadkiem i tylko cudem uniknęła śmierci. Matka dla jej własnego dobra ukryła ją, a gdy nadszedł czas, wydała za mąż za księcia Przybysława.
Gdy młoda wybranka przybyła na dwór, stary książę zjednywał ją sobie podarunkami. Czynił wszystko, by poczuła się bezpieczna, ale bynajmniej nie z miłości. Nawet gdy osiągnął swój cel – ona straciła cnotę, a on po miesiącach pełnych oczekiwania zyskał syna – nie zmienił swojego postępowania. Opiekował się nią jakby z przymusu. Na początku próbowała go zrozumieć. Dostrzegała w sobie wiele wad, nie była pewna swego uroku. I gdy dzieliła się z mężem swoimi obawami, kiedy byli sobie jeszcze nieco bliżsi, głaskał ją czule po głowie, uspokajał. A gdy naprawdę się bała, pocieszał. „Nie martw się”, mówił, „już wszystko przesądzone”. Ale co? Tego nie wiedziała. Nie wyczuwała w tym jednak grozy – wręcz przeciwnie. Tymi słowami książę ją pocieszał.
Z czasem pojawił się jednak gniew wywołany upokorzeniem. Małżonka chciała wiedzieć, czy książę ją kocha, czy może nią gardzi. Kiedy nie otrzymała odpowiedzi, do ich komnat zawitała nienawiść.
Książę jednak godził się na wszystko. Wybaczał kłótnie, znosił wyzwiska, nie zważał na płacz. Zastanawiała się, dlaczego tak jest, ale potem po prostu przywykła. Książę, dopóki jeszcze mógł i nie dolegały mu bóle w stawach, długie godziny spędzał w bibliotece.
Nie tylko dziwiło ją to, że potrafił czytać, ale przede wszystkim miała wrażenie, że to właśnie księgi go zmieniają.
Minęła zima, a choroba księcia postępowała – pogłębiał się ból w stawach, skóra męża pożółkła, jego oczy stały się szkliste, oddech nierówny.
Petrysa zrozumiała wtedy, że musi zadbać o siebie. Po śmierci męża, tak jak po utracie ojca, będzie zdana wyłącznie na siebie. A tu w Brennie, na bagnach, czekała ją i jej syna śmierć z ręki księcia Jaksy z Kopnika. Bez oporów więc pokumała się z Sasami. Namówiła męża, by przyjął chrzest, czym zyskała sobie przychylność Albrechta Niedźwiedzia. Askańczyk widział w niej godnego partnera. Księżna korzystała z jego dobrej rady, pomocy, przede wszystkim jednak należało pozbyć się księcia.
– Wy, kobiety, macie za duże ambicje i zbyt wiele jadu, który sączycie w nasze mężne, ale kochliwe serca. A co z Jaksą? – spytał nagle kapłan.
Petrysa wzruszyła ramionami.
– Pewnie siedzi w Kopniku i liczy na Piastów albo gna na wiec do Obodrytów. Zarówno Mieszko, jak i Niklot wysadzą go z siodła przy byle okazji. Siostrzeniec mojego męża okazał się głupcem. Jego matka była mądrzejsza. Książę bez tronu – syknęła z pogardą.
– Książę na Kopniku – sprostował kapłan na Obli. – Jaksa rządzi na Kopniku, na ziemi Tolężan. Będzie ubiegał się o stolec w Brennie. Waszą ziemię uznaje za swoje dziedzictwo.
– Mam potomka.
Kapłan zmierzył ją wzrokiem. Czekała, czy odważy się nazwać jej syna bękartem. Wydając niesprawiedliwe sądy, najłatwiej można podważyć jej autorytet; zacisnęła pięści przygotowana na upokarzające słowa.
Starzec, widząc jej złość, spuścił wzrok i ciężko westchnął.
– Jaksa przy starej wierze ostał – rzekł tylko.
– Nic innego nie dostrzegasz? – Cały czas nie mogła nadziwić się głupocie kapłana. – To szczenię podrzucone przez mamuny – skwitowała.
Dla niej stary kapłan był już tylko głupcem, z którym nie warto się liczyć. Żył dzięki przychylności księcia, a książę teraz zachorzał na dobre, więc i dni kapłana zostały policzone.
– Stary już jesteś. – Wyprostowała się i zaczęła strzepywać niewidzialny kurz z sukni.
Zerknęła na strażnika. Stępota w odpowiedzi mocniej ścisnął topór.
– Nie rób tego... – Kapłan zaniemówił, widząc posępne oblicze księżnej.
Stępota wrzasnął i wycelował toporkiem w głowę kapłana. Ofiara nie zdążyła się uchylić. Z otwartej dłoni posypały się zioła.
Trzygław milczał.
***
Na placu targowym w Dobinie ustawiono trybuny dla mówców. Wokół rozstawili się Obodryci, możni panowie z ziem na wschód od Łaby aż do Odry, plemiona: Czrezpienian, Doleńców, Redarów i pomniejszych plemion, a także dwa tuziny Sprewian z księciem Jaksą na czele.
Wszyscy Słowianie, jak nakazywała tradycja, dzierżyli w dłoniach włócznie. Kolorowe chorągiewki przypięte poniżej grotów zdradzały przynależność plemienną. W oczekiwaniu na księcia Niklota, który miał przewodniczyć zgromadzeniu, woje umilali sobie czas sprośnymi opowieściami bądź przechwałkami z pola walki. Pośród tłumu wyróżniali się najbogatsi, dumnie potrząsający zdobionym orężem – toporami i mieczami, które nadawały się do Nawii, a nie na wyprawę pod Lubekę. Brodaci, z długimi rozpuszczonymi włosami, pstrokaci i roześmiani, wyglądali jak na targu, a nie na wiecu. Przeważali jednak prawdziwi weterani wypraw na ziemię Wagrów, Duńczyków, rajdów morskich na Bałtyk. Ich poorane bliznami gęby i poszczerbione miecze zdradzały, że byli rzemieślnikami w swoim fachu. Reszta mieszkańców grodu tłoczyła się w ciasnych uliczkach, z trwogą przyglądając się gościom znad Sprewy, Wkry, Haweli, znad Jeziora Morzyckiego. Wszyscy jednakowo przeklinali upał.
Największą grozę budził jednak książę Jaksa wraz ze swymi wojami. Sprewianie wyglądali jak wyciosane w kamieniu posągi z martwymi spojrzeniami utkwionymi gdzieś w przyszłości. Ponurzy, z wyszczerbionymi mieczami wyczekiwali ofiary jak stado wygłodniałych wilków. Nie obchodziły ich plemienne waśnie i spory. Przybyli na ziemię Obodrytów, by walczyć, a nie strzępić języki po próżnicy.
Na mównicę wszedł Niklot i wszelkie rozmowy ucichły. Przy jego boku stanęli synowie. Książę Obodrytów wciągnął głęboko w płuca zgniliznę ubitego mięsa z podmiejskich jatek, odchody z ulicznych kanałów, pot zgromadzonych. Wyglądali pięknie, cuchnęli niemiłosiernie. Jaksa domyślał się, że książę będzie chciał zapamiętać tę chwilę. Tak na pewno czuł się Henryk Gotszalkowic, wiele tam temu, gdy miał pełnię władzy. Tak na pewno poczuje się Jaksa, gdy zdobędzie Brennę. Jednakże młody książę zdawał sobie sprawę z wagi problemów.
Siłą Sasów była religia. Wtargnęła na ziemię słowiańską wraz z mieczem władców wschodnich marchii, spragnionych zdobyczy i nowych ziem. Przywlekli ją także kupcy z Saksonii, którzy jak robactwo zalęgli się w Lubece nad Trawną, w Dyminie nad Pianą. Chrystusową religię przyjął jeszcze Henryk Gotszalkowic, który za pomocą krzyża chciał zjednoczyć ziemię Słowian po zachodniej stronie Łaby, tak jak nad Wisłą zrobił to Mieszko z rodu Piastów. Po śmierci Gotszalkowica duński król Kanut Lewar nie zapanował nad całym Połabiem, do którego rościł sobie pretensję. Oddał więc ziemie słowiańskim książętom. Przybysław odtąd rządził na ziemi Stodoran, Sprewian i sąsiednich Pienian, a Niklot, książę obodrycki, osiadł w Dobinie. I choć książęta nie przyjęli wiary chrześcijańskiej, a serca ich pozostały nieustraszone, wahali się między tym, co dobre dla nich, a co dla ich poddanych. Przybysław chrzest przyjął, podczas gdy Niklot wzbraniał się przed wodą święconą.
Marzenie o zjednoczonej Słowiańszczyźnie stawało się coraz bardziej odległe. Tym bardziej że ziemie na wschód, aż do Piany wraz z Dyminem i Szczecinem, należały do pomorskiego księcia Raciborza, gdzie wznoszono już kościoły i otwierano bramy przed chrześcijańskimi osadnikami.
I choć co jakiś czas zrywał się pogański ludek – ginęli słudzy Chrystusa, palono klasztory – po krwawej jatce urządzonej chrześcijanom równie brutalną otrzymywał odpowiedź. Bo z jeszcze większą gorliwością książęta chrześcijańscy wprowadzali nowy porządek.
Jaksa rozumiał, że Niklot zdawał sobie sprawę, że jego ziemie zostały pogańską wyspą w morzu chrześcijaństwa, dlatego też czynił wszystko, by przetrwać. Pokumał się nawet z chrześcijańskim księciem holsztyńskim Albertem, rozdzielającym dzierżawy na ziemi Wagrów i Połabian. W zamian za gwarancję spokoju dla nowych osadników niemieckich na wschód od Łaby, Obodryta mógł liczyć na wyrozumiałość albo przynajmniej ostrzeżenie, kiedy nadejdzie krucjata. Ostatnio jednak książę Holsztynu uległ namową niemieckich biskupów, którzy niechętnie odnosili się do jego zażyłości z pogańskim księciem, i unikał Niklotowych posłańców. Od wielu dni nie dawał odpowiedzi.
Mimo to wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że na Połabie niebawem wyruszy wielka krucjata. Ze zwierzęcej i ludzkiej krwi, i z nagich kości kapłani wróżyli kurz na zwierzynieckim gościńcu, wzbijany przez galop saskich koni, jak we śnie widzieli ślady wozów ciężkich od prowiantu, przewidywali deszcze, które zmyją z drogi krew. „A zaraz potem”, mówili, „nadejdą susze i długie dni w oblężeniu”. Obodryci rozumieli, że najpierw nadejdą zastępy niemieckich panów zakutych w zbroje. Ich miecze i oszczepy utorują drogę saskim osadnikom: mężom, kobietom, starcom i dzieciom. Z ludzką ciżbą wymiesza się bydło, stada kóz i baranów. Dla nikogo nie zabraknie słowiańskiej ziemi: pól uprawnych, lasów i pastwisk. Nowy ludek wydrze plony zagrabionej ziemi, płacąc daniny swym saskim panom.
Teraz niemieckie dzierżawy na połabskiej ziemi, zresztą nieliczne, nic nie znaczyły, bo słowiański ludek nie uznawał saskiej władzy. Zwycięska krucjata mogła na trwałe ugruntować niemiecką władzę na wschód od Łaby.
Książęta słowiańscy również nie płacili należnego Sasom trybutu, narzucanego niekiedy w wyniku granicznych sporów. Nawet ci, którzy pod groźbą kolejnej saskiej wyprawy przyjmowali chrzest, szybko wracali do pogaństwa, gdy groźba najazdu mijała.
Jednakże wojna, która miała nadejść, różniła się od poprzednich. Zdawał sobie z tego sprawę Jaksa, wiedzieli o tym przybyli na wiec Słowianie.
– Mów! – krzyknął ktoś z tłumu.
Niklot spochmurniał.
– Gadajże! – ponaglił ktoś inny.
Niklot czekał cierpliwie, aż umilknie gwar.
– Zebraliśmy się tu, by starym zwyczajem radzić – rozpoczął po chwili. – Tak jak nasi pradziadowie. Mamy rozstrzygnąć, czy stoczyć bój ze znienawidzonym Sasem.
Jaksa spojrzał na zwrócone ku księciu twarze. Niektórzy poważali go, inni po prostu się go bali. Tak czy inaczej, domyślał się, wyruszą na Lubekę. Rzecz wydawała się przesądzona.
Niklot zacisnął pięści.
– W jedności siła.
Przywódca Doleńców wystąpił na środek.
– Jedność wśród Słowian to kłamstwo.
– Spasłeś się jak wieprz, bo dawno nie wąchałeś krwi – wtrącił gwałtownie Jaksa.
Jeden z Czrezpienian spojrzał hardo na młodego księcia.
– Gdy tylko Sas odejdzie, Niklot sięgnie po władzę – wycedził. – Sto lat nie minęło, jak to samo mieliśmy za Gotszalka, który po śmierci króla Kanuta mieczem i krzyżem narzucił wiarę chrystusową aż do Piany. Aż po nasz gród Dymin. I buntowali się nie tylko Czrezpienianie, także wszelki lud wokół Piany osiadły.
– Kiedy jarzmo Gotszalka zelżało, zaraz wzięliście się za łby. Niektórzy się nie bali prosić o pomoc Sasów, nawet Duńczyków. Dymin musiał okupić pokój bardzo wysoko – przypomniał mu Niklot.
– Z dwojga złego i tak lepiej nam poprzeć Niklota – oznajmił najwyższy z Ranów. Jego mina zdradzała, że nie lubi sprzeciwów. – Wobec tej wojny nikt nie może zostać obojętny. Wolę podrzynać gardła Duńczykom i Sasom niż Obodrytom.
– Tu nie o mnie chodzi. – Książę obodrycki czuł się poruszony. – Jeno o waszą ziemię!
Ran potrząsnął groźnie włócznią.
– Zgody między Słowianami nigdy nie będzie, to oczywiste. Ale na czas wojny zalejmy Sasów jak jedna fala!
– Jeżeli jest, jak mówisz, to prędzej czy później Sas zaprzęgnie nas w chomąto. Więc może lepiej od razu nadstawić karku, może mniej nam będzie ciążyć – zakpił Jaksa.
– Mówmy o nienawiści. O nienawiści do Sasów! – krzyknął Niklot.
– Dziwne, że ta nienawiść nie przeszkadza ci jednak układać się z księciem holsztyńskim – warknął przywódca Doleńców.
– Dzięki niemu wiem, że Sasi szykują na Połabie wielką krucjatę.
Jaksa tracił cierpliwość.
Przybył na wiec, by dać świadectwo siły Sprewian, a nie by roztrząsać stare przewiny, waśnie i spory. Z niechęcią spoglądał na swoich braci Słowian, którzy zamiast wesprzeć Niklota, ujadali jak dzika sfora.
– Nie będzie bezpieczna ziemia Redarów ani Doleńców. Nie będzie bezpieczny Dobin, Dymin, nawet Brenna. Przybysław z Brenny przyjął chrzest – zauważył Jaksa. – Widzicie tu gdzieś Stodoran? Dymin też chrześcijański. Chrześcijaństwo wylewa się z rzeki Piany aż po Szczecin i Kamień.
– Nie każdemu nad Pianą mili biskupi – wtrącił jeden z Czrezpienian. – Choć nas obroni książę Racibór.
– Liczycie na pomorskiego księcia? – prychnął Jaksa.
– Bo silny i z silnymi przystaje. Duńczykami, Piastami. A Doleńcy, Czrezpienianie, Redarowie – każdy patrzy swego. – Czrezpienianin spocił się cały od upału, wydawało się, że zaraz padnie zemdlony. – Minęły czasy, kiedy to Słowianie od Haweli i Piany aż po Bałtyk występowali jednym frontem przeciw swoim wrogom. Zresztą Związek Wielecki to mit.
Jaksa zamyślił się. Niegdyś Związek Wielecki niczym palisada chronił pogan przed zakusami cesarzy i królów niemieckich, ale także przed słowiańskimi książętami, którzy za cenę stworzenia jednolitego państwa narzucali swym poddanym chrześcijańskie chomąto. Związek w końcu upadł rozdzierany plemiennymi waśniami i sporami.
– Takich czasów nigdy nie było. Zresztą przez was – wtrącił Doleniec. – Ale niech Czrezpienianie robią, co chcą. Niech czekają na Racibora.
– A jaka jest wasza wola? – Niklot zwrócił się do Ranów. Bardzo chciał ich pozyskać.
Ranowie nie cieszyli się dobrą sławą wśród Duńczyków, Pomorzan i Sasów. Położona w południowo-zachodniej części Bałtyku wyspa Rugia, którą zamieszkiwali – o stromych zboczach, z licznymi zatokami, rozbita na mniejsze wysepki – stanowiła dla nich dogodne siedlisko, by nękać i łupić duńskie i pomorskie statki, by stamtąd karać słowiańskich sąsiadów, kiedy przyjmowali chrześcijaństwo. Jeńców zabijali na miejscu lub brali ze sobą, by zakuć w dyby, a potem sprzedać za okup albo w niewolę. Łupem dzielili się także z Trzygławem – urodziwych i młodych palili na ołtarzach w Arkonie.
Najwyższy z Ranów wystąpił przed szereg.
– Wiele tygodni temu zezwoliliśmy kupcom z ziemi wagryjskiej na połów śledzi przy naszych brzegach. Kilku z nich okazało się duńskimi szpiegami. Stąd wiemy, że duńscy książęta pogodzeni. Nie omieszkają wykorzystać okazji, by przyłączyć się do krucjaty i szukać zemsty za ciągłe najazdy. Zechcą przejąć także nasze łowiska. Dlatego też zbieramy przeciwko nim flotę.
Jaksa podchwycił temat.
– To zrozumiałe. Symbolem tej wiary powinna być sakiewka, a nie krzyż. Sasi wejdą w nasze dzierżawy nie dla wiary, tylko dla zysku. Albrecht Niedźwiedź chce dzierżyć władzę na całym Połabiu, ściągać z nas haracze. Lepiej stanąć przy Niklocie.
– Trzygław nieraz wystawił nas na ciężką próbę. – Ran spojrzał na Jaksę. – Wiadomo mi, że papież już zezwolił na krucjatę. Niemcy zbierają się we Frankfurcie. Z ochotą odpowiedzieli na wezwanie Bernarda z Clairvaux.
Jaksa niewiele słyszał o Bernardzie. Wiedział tylko, że jest przełożonym zakonu cystersów i kimś niemal świętym dla krzyżowców.
– Już nam mnisi z klasztorów w Darguniu i z Trzebutowa mówili o nim. Ambicje papieża, a móżdżek mnicha. Nie chcemy tu takich jak on – przestrzegł Niklot. – Po naszych lasach nie będą szczekać psy Bernarda.
– Cysters ma móżdżek mnicha, ale spryt szakala – przyznał Ran. – Nie z obawy przed nim, ale przed Duńczykami wesprzemy was w tej wojnie. Zresztą w tych trudnych czasach każde plemię, walcząc z osobna, skaże się na zagładę.
Jaksa, by dostać się przed oblicze Niklota, utorował sobie drogę łokciami. Tłum spoconych wojów rozstąpił się przed nim jak fale.
– Sprewianie chcą wojny! – krzyknął, stając przy boku Obodryty.
Dostrzegł ulgę i wdzięczność na jego udręczonej twarzy.
Ranowie stali nieporuszeni jak posągi.
Jaksa spojrzał na nich wymownie. Jeden z nich, ten najwyższy, postąpił kilka kroków, by stanąć obok księcia z Kopnika, i ryknął w niebo:
– Wojna!
– Chcemy wojny! – podchwycili szybko Ranowie.
– Warnowie chcą wojny!
– Rzeczanie chcą wojny! Dostarczymy po stu wojów z każdego okręgu.
– Wojna! – przytaknęli Obodryci.
– Wojna!!! – ryknął Niklot.
– Wojnaaaa!!! – zahuczał wiec.
***
Petrysa rozparła się wygodnie w rzeźbionym krześle, nogi przykryła wełnianym kocem. Nosiła się z niemiecka – na elegancki kaftan miała narzucony ciepły, podbity futrem sukienny płaszcz. Jednakże pomimo ciepłego ubrania i zaduchu, jaki panował w izbie, zimno przenikało jej kości.
Z dumą rozejrzała się po Białej Sali, gdzie zebrali się najzacniejsi przedstawiciele grodu Brenny i stodorańskiej ziemi. Stary Tileman Krabe siedział po jej prawicy, a naprzeciwko, po drugiej stronie stołu, przysypiał kupiec Jan Nipschke z na wpół przymkniętymi powiekami, opierając się na barku strażnika grodowego Stępoty. Swoją obecnością zaszczycił również wszystkich Chębota, do którego należały najbardziej żyzne ziemie nad Hawelą.
Petrysa ciężko westchnęła. Musiała w duchu przyznać, choć z niechęcią, że wiele zawdzięczała brenneńskim możnym. Kupcy i rycerze służyli jej radą podczas choroby księcia, a i niekiedy zbrojną pomocą. Tak jak zeszłej zimy, kiedy musiała zdusić bunt podległych jej władzy sąsiednich Płonian. Plemię siało spustoszenie na Ziemi Suchej, nie uznając tam władzy Albrechta Niedźwiedzia. Pozostawiało po sobie spalone chaty niemieckich osadników i trupy kupców po gościńcach – w ten sposób chciało się przyczynić do zerwania przyjaznych stosunków między księżną i Askańczykiem. Możni brenneńscy toporami i ogniem przekonali Płonian do uległości wobec księżnej.
Sam Przybysław nie zawsze dopuszczał radę do władzy, a wiecu nie zwoływał od lat. Decyzje podejmował sam, w zaciszu swojej komnaty. Tym większą więc rada okazywała wdzięczność Petrusie, tym bardziej więc Chębota i Tileman mogli zadbać nie tylko o los grodu, ale i swoje majątki.
W Białej Sali nie zabrakło także Sasów – Rudolfa von Arnsteina i Arnolda von Plotho. Arnstein wyżej sobie cenił wolność i liche lenno w słowiańskiej ziemi niż łaskę jakiegoś hrabiego i mieszkanie pod jego dachem w Cesarstwie. Dlatego też osiedlił się na Ziemi Suchej, korzystając z dobroci Albrechta Niedźwiedzia. Każdą z cnót rycerskich – wierność, hojność i posłuszeństwo Bogu i Kościołowi – wielbił i przekazywał swojemu młodszemu podopiecznemu. Sasi przy każdej sposobności okazywali swoje oddanie księżnej, starając się przy tym stworzyć wrażenie, że Petrysa potrzebuje ich tak samo, jak oni jej.
Nieco dalej usadowili się bracia Kuniczukowie – Stykusz i młodszy Jeruszko. Ziemię posiadali zarówno w ziemi Stodoran, jak i nad Tolężą, w dziedzictwie, które należało do Jaksy. Księcia kochali, bo nadawał im majątki, Petrysy nienawidzili, bo dzierżawy przekazywała brenneńskim możnym, którzy odpłacali jej spiskowaniem przeciwko Sprewianinowi.
Kapelan Bodzanta, wraz z piastunką syna Petrysy, skrył się w odległym kącie sali. Bardziej interesowała go pełna biała pierś, z której niemowlę ssało mleko, niż panowie obecni na sali.
Wokół stołu kręcili się pachołkowie księcia, czujni, by ich pani nie zabrakło niczego. Pomimo ostatnio trapiącego gród kryzysu stoły były suto zastawione – pieczona i gotowana wołowina, udziec barani, do tego sosy warzywne i ryby – pstrąg, węgorz, jesiotr, saskie piwo, a wszystko podane na błyszczących srebrnych talerzach i misach. Dzwoniły kubki i czary, wznoszono toasty za Stodoran, za księcia Przybysława i jego żonę Petrysę.
– Lato. Niektórzy idą w pole, inni wybierają wojnę. – Petrysa zerknęła w stronę Tilemana Krabe, siedzącego po jej prawicy.
Starzec uniósł szczeciniaste siwe brwi, nachylając się w stronę księżnej.
– Wielu jest takich, którzy z wojny mają więcej korzyści niż straty. – Tileman się uśmiechnął.
Choć stał nad grobem, bystrością umysłu przewyższał niejednego z zasiadających przy stole młodzików. Księciu zawsze wydawał się niezastąpiony. Również księżna patrzała na niego przychylnym okiem. Wolała mieć go po swojej stronie. Stary cap trząsł całym grodem. Zastraszał chłopów, siłą łamał najmniejszy przejaw niesubordynacji, a dzięki lichwie trzymał w garści czeladź. I co najważniejsze, kupiec Tileman sprzeciwiał się wojnie z Askańczykiem.
– Ponoć Bernard z Clairvaux węszy, śle swe psy na Połabie – szepnął starzec. Zwał się chrześcijaninem, ale nie z miłości do Chrystusa, bynajmniej. – Tropią wszelkiej maści czarowników, alchemików, nekromantów... Heretyków chyba. – Nie rozeznawał się w tych sprawach.
Kupiec badawczo spojrzał na księżną. Petrysa tylko machnęła ręką. Nie dała po sobie poznać, jak bardzo ją to interesuje.
– Książę zmarniał ostatnio. Skóra mu zbladła, jest upał, a nim wciąż zimno trzęsie. Czyżbyś i ty, pani, zachorzała? – Tileman wskazał na wełniany koc. – Ludzie gadają, że od chrześcijańskich czarów złe wody trawią książęcą parę.
– Nie obchodzi mnie, co mówi plebs – ucięła. – Zapewniam cię, że moje serce mocno bije.
Starzec zamyślił się na chwilę. Zmarszczył czoło.
– Może źle mówią. – Nachylił się do księżnej, tak że Petrysa poczuła jego kwaśny, duszący oddech. – Ale gdyby okazało się inaczej, powiedziałabyś mi o tym, księżno, prawda?
– Nie omieszkałabym – skłamała, pociągając nosem. Stary idiota, pomyślała, a na głos dodała z przekąsem. – Przecież zabezpieczone muszą być interesy każdego.
Tileman Krabe odchylił się z powrotem na miejsce. Na czole ubyło mu kilka zmarszczek. Najwyraźniej zadowalała go odpowiedź.
Księżna odwróciła się od Tilemana i zwróciła do Stykusza, najstarszego z klanu Kuniczuków, ale tak, by wszyscy obecni ją usłyszeli.
– Dzięki tobie wystawimy dodatkowo trzy tuziny konnych.
Rycerz skinął głową, dziękując za uznanie.
Ziemia Kuniczuków leżała na granicy państwa Stodoran i Sprewian. Bliżej jednak im było do Kopnika, bo młody książę stronił od Sasów. A obcych nienawidzili najbardziej. Stykuszowi już szumiało w głowie wino, a to, co się nie zmieściło w gardle, zostało na białej tunice, narzuconej na kolczugę. Stykusz pogładził się po białej brodzie i przepił do młodszego brata. Milsza mu była roześmiana czerwona gęba Jeruszki niż wiecznie posępne twarze możnych panów, którzy tylko udawali rycerzy, a dawno spaśli się już tak bardzo, że z trudem wsiadali na konia.
– Książę Niklot ma niewielu konnych. Jak dojdzie do wojny z Niemcami, będziemy musieli liczyć na siebie – wtrącił Rudolf Arnstein, który nie krył niechęci do Kuniczuków.
Zeszłego lata spalili jego gród. Zagonili stada owiec, krów i koni, rozkradli drzewo budulcowe oraz kadź do warzenia piwa. Nie omieszkali przy tym zhańbić kaplicy św. Mikołaja, przywłaszczając sobie kościelne paramenty. Arnold więc osobiście udał się na skargę do księcia Przybysława do Brenny. Po drodze jednak nieopatrznie zajechał do Krześnicy nad Pianą, która należała do Kuniczukowego klanu. Tam Jeruszko i Stykusz popijali w miejscowej gospodzie i gdy tylko Arnstein pojawił się w drzwiach, obili mu mordę nahajem jak psu. Związali postronkiem i ku uciesze gawiedzi prowadzili główną drogą zaprzęgniętego w dwukółkę. Później wrócili do gospody, by dalej pić. Przypomnieli sobie o nim dopiero nazajutrz. Odstawili go do podległego im starosty w Chęścinie. Tam przesiedział w wieży trzy dni bez wody i jedzenia, w towarzystwie żab, żmij i szczurów. Modlił się do świętego Mikołaja o wolność i zemstę. Dopiero dzięki interwencji kupców z Brenny zwolniono Saksończyka. Nie odzyskał nigdy stad owiec, paramenty owszem, a co do kadzi, to wziął ją sobie jako odszkodowanie za fatygę browarnik i kupiec brenneński, Tileman Krabe, zresztą brat w wierze chrześcijańskiej. Rudolf przyjął również przeprosiny Kuniczuków i małe zadośćuczynienie w postaci kilku niewolnic. Winy jednak nigdy nie zapomniał i czekał tylko na odpowiednią sposobność, by się zemścić.
– Chamy swawolne. Heretycy – warknął, spoglądając na zapite, roześmiane mordy tulących się do siebie braci.
– Cichaj! Bo usłyszą – przestrzegł go młody Arnold von Plotho.
Szczycił się przyjaźnią z Saksończykiem. Jego rodzina pochodziła z Płonia, niedaleko Saksonii. Ojciec postanowił oddać mu w dzierżawę ziemię, ale los chciał inaczej. Arnold, pierwszy do rąbania, cięcia, krajania i obdzierania, machał mieczem nie gorzej niż cepem. Za jedno mu było, co zetnie – kłos czy głowę. Nie był wcale głupi, ale mało obeznany z życiem. Marzyła mu się wyprawa, chwała i łupy. Zatroskany ojciec dobił więc targu z Rudolfem, ten obiecał zaopiekować się krnąbrnym synem na wschodzie. I słusznie postąpił, bo Arnsteinowi dobrze się wiodło. Zdobył ziemię na niewiernych i osiadł na stałe wśród niegościnnych Słowian, między rzeką Elde i Rhin. Zakupił nawet dzierżawy nad Hawelą, daleko od granicy saskiej. Arnstein i Plotho szybko się pokochali. Rudolf traktował Arnolda jak pierworodnego. Z tym jednym wyjątkiem, że pierworodnego nie zaciągnąłby do łóżka.
– Kuniczukowie łatwo mnie podeszli. To nie był nawet gród, to folwark. A Elda płytka. Ale nad Hawelą... – Ściszył głos do szeptu. – Tam mnie nie podejdą.
Nowe dzierżawy leżały na cyplu, otoczone mokradłami. Arnstein zamierzał zbudować tam prawdziwą warownię. Prace cały czas trwały, budowano fosę, podwyższano mury.
Dzierżawy odsprzedał im książę, za namową żony, która potrzebowała złota. Na dworcu szeptano, że pozbywała się nawet rodzinnych kosztowności.
Plotho odchylił się nieco, tak by lepiej się przyjrzeć Petrysie. Była pochłonięta jedzeniem. Dokładnie oddzielała rybie mięso od ości, przeżuwała, by po chwili wypluć resztki.
Czeladź gadała, że dla zysku gotowa jest pokumać się nawet z diabłem. Musiała być zrozpaczona, wiedząc, że jej mąż ponoć w testamencie zapisywał niewielkie sumy tym, których za życia ograbił bądź wykorzystał.
Plotho nie wiedział, ile w tym wszystkim jest prawdy.
Petrysa, widząc przyglądającego się jej młodzika, ciężko westchnęła.
– Gdy wojna wybuchnie na dobre, będziemy mieć Sasów po swojej stronie. – Wskazała Tilemanowi uśmiechniętego Arnolda, który przepijał do Rudolfa. – Gorzej z Jaksą. Ten wilk i jego sfora mogą napytać nam biedy. – Mówiąc to, zerknęła na Kuniczuków: Stykusza i Jeruszkę. – Nie kochają oni Sasów.
– Mamy jeszcze Racibora.
Księżna się zamyśliła. Nie mogła liczyć na brata swego zamordowanego ojca – księcia pomorskiego Racibora, pana na Szczecinie. Jego władztwo nie sięgało aż tak daleko. A poza tym Petrysa nie chciała wracać do przeszłości.
– Może się wstawić za nami. Przecież to chrześcijanin. – Tileman jakby czytał w jej myślach. – Racibór płaci trybut lenny z Pomorza Piastowicom. Papież nie pozwoli na grabież jego sojuszników. A wszystko, co do rzeki Piany i dalej na wschód od Dymina, chrześcijańskie.
– Papież też daleko. – Odrzuciła ze wstrętem rybę. Ość boleśnie wbiła jej się w dziąsło. – Niedługo się okaże, ile jest wart sojusz z Albrechtem. Ale nie trzeba oglądać się na mojego stryja w Szczecinie – zakończyła z naciskiem.
– Chrzest dzisiaj to dobry interes – powiedział Tileman trochę do siebie, trochę do pozostałych. – Nowy bóg jest silny.
– Ale w kącinach Słowianie starym bóstwom służą. I to może dać pretekst Sasom, by nam nie zawierzyli. – Petrysa nie ukrywała obaw.
– I w tym twoja głowa, pani, żeby kąciny opustoszały i żeby uciszyć Jaksę – powiedział starzec, po czym przeniósł wzrok na Arnsteina. – Poprośmy o pomoc Niemców. Wyręczą nas w robocie.
– Kuniczukowie będą mieli wreszcie pretekst, żeby poderżnąć im gardła – powiedziała.
Tileman się zniecierpliwił. Choć księżna była według jego uznania bystra, nie dało się ukryć, że to baba. A każda baba mnoży problemy.
– Co na to wszystko twój mąż?
– Mój mąż by się ucieszył. – Westchnęła, pocierając obolałe dziąsło.
– Jak to?
– Cieszy się, że zanim hrabia Albrecht zajedzie pod mury Brenny, on pójdzie już do piachu. Martwi się wyłącznie o swoją duszę. Jest między niebem a Nawią.
Tileman chciał coś rzec, ale Petrysa przerwała mu kiwnięciem ręki. Rozejrzała się po obecnych. Czas przypomnieć hołocie, kto tu rządzi.
– Panowie! – Zaczekała, aż sala całkiem umilknie. – Pod nieobecność mojego kochanego męża, a waszego księcia, proszę o wysłuchanie. Zawsze stałam przy boku Przybysława i teraz mój małżonek prosi, bym go wyręczyła i towarzyszyła szacownemu gronu. Czas tutaj zejdzie wam raczej na miłym odpoczynku niż na wojaczce. – Ton, jakim przemówiła, był bardzo poufały. – Książę Przybysław jest dzielnym rycerzem. Dzięki hojności i koneksjom ojca wyruszył na wyprawę w obronie Świętego Gaju z księciem Bogusławem, a moim dziadem. Odwiedził także Cesarstwo Niemieckie, walczył tam przy boku margrabiów, którzy prowadzili ze sobą wojny domowe. Bogusław pasował Przybysława na rycerza. Odtąd nigdy nikomu nie pozwalał o tym zapomnieć. Również spisywana na brenneńskim dworcu kronika zaczyna się od słów: „Przybysław, rycerz i wierny sługa księcia Bogusława, wierny druh księcia Warcisława”. A teraz... teraz dojdzie jeszcze nowy tytuł. Rex. – Ostatnie słowo powiedziała z naciskiem.
Dopiero teraz większość zebranych zrozumiała sens przydługiego wstępu.
Ale nie wszyscy.
– Wolę, by Albrecht zajechał, choćby jutro. Nudno tak popasać leniwie. – Stykusz Kuniczuk nie ukrywał, że nie darzy ani Przybysława, ani tym bardziej jego żony szacunkiem.
Domyślał się zresztą, że nie takiej odpowiedzi księżna oczekuje.
– Na wasze jutro to my nie jesteśmy przygotowani – warknął strażnik grodowy, Stępota.
Przez cały czas siedział naburmuszony w kącie, daleko od ucztujących, nie pijąc, nie jedząc z pańskiego stołu. Przysłuchiwał się tylko rozmowie i spozierał na gości ukradkiem.
– A prawda, nasz strażnik, prosimy bardzo – zakpił Kuniczuk, przyzywając go ręką, niby z ochotą, do stołu.
Stępota pochodził z państwa Przemyślidów i uważał się za mistrza w swoim morderczym fachu. Ponoć w Czechach znano go także z uwodzenia zamężnych prażanek, więc skończył jako uciekinier na Połabiu, o czym jednak nie wspominał chętnie.
Leniwie, niczym niedźwiedź, przytoczył się do stołu. Po jego niepewnych ruchach Petrysa spostrzegła, że nie tylko w czarze, którą trzymał w ręku, ale i we łbie przelewało mu się wino. Miała tylko nadzieję, że dopełni swych obowiązków. Uprzednio poinstruowany przez księżną miał skupić się jedynie na zaletach, a nie na wadach obwarowań grodu. Miało to stanowić zachętę wobec niepewnych możnych panów, którzy nie do końca ufali w potęgę Brenny i rozwagę książęcej pary. Według niektórych Petrysa zbytnio zawierzała słowom Albrechta Niedźwiedzia.
Gwar ucichł. Tileman rozłupał w grubych palcach orzech.
– Mury wytrzymają choćby potop. – Spojrzał na Kuniczuków.
– A żywność? – wtrącił Jan Nipschke, jeden z tutejszych kupców.
Dotąd sprawiał wrażenie sennego i mało zainteresowanego, ale milczenie też może się w końcu znudzić.
Stępota chciał coś odpowiedzieć, lecz Petrysa nakazała milczenie skinieniem ręki.
– Wiecie jak dziatwy uczy się liczenia? Zadaje się im pytanie. Ile trzeba wyrzucić z obleganego miasta ludzi, aby miasto przetrwało oblężenie cztery niedziele dłużej?
Biała Sala zarechotała wspólnie. Sprawa wydawała się załatwiona. Księżna w duchu jednak liczyła, że saski książę jej nie zawiedzie, bo wtedy i możni nie ośmielą się jej zdradzić.
– Czego mamy się bać? Przecież nie Sasów?! – Nipschke ziewnął.
Księżna kazała mu wygłosić tę formułkę. Zdał egzamin, więc mógł wrócić do drzemki.
– A co będzie, kiedy przeciwko Brennie zwróci się Niklot? – wtrącił nagle Arnstein. – Czy bramy waszych grodów go powstrzymają? Pomorze, aż po Pianę, należy do księcia Racibora. Trybut płaci Piastowcom. Nic Niklotowi do nich. Ale Brenna?
– Bzdura! Nie o Niklota tu chodzi. Sasi ruszą na Obodrzyców, to pewne. Ale co stanie na przeszkodzie, by wdarli się dalej w głąb Połabia? – wtrącił Stykusz Kuniczuk.
– Chrzest! Nasz chrzest go powstrzyma. Z chrześcijanami się układał w Lesce, nie z poganami! – Tileman Krabe nie darzył sympatią Kuniczuków.
Od kiedy się zestarzał, nie lubił tych, którzy preferowali walkę mieczem, a nie sakiewką.
– Więc przed kim się zbroimy?
– Przed Niklotem! – wtrącił Plotho, nie zważając na groźne miny Kuniczuków. – I przed jego psem Jaksą!
– Nie lękam się księcia obodryckiego. Ani tym bardziej księcia Jaksy. Ale Sasi to co innego! – Stykusz wiedział, że wraz z bratem są osamotnieni na tej sali w swych poglądach. Otwarcie występowali przeciwko księżnej i księciu, przeciwko Tilemanowi.
Petrysa przyjrzała mu się przerażona. Rozluźniona mina Stykusza zdradzała, że nie robił sobie nic z wpatrzonych w niego nienawistnych oczu Sasów ani z Krabego.
– Piastowice płacą hołd z Pomorza cesarzowi. Zbyt mocno są skłóceni – kontynuował, narażając się na otwarty konflikt z księżną. – Albrecht Niedźwiedź i Henryk Lew nie omieszkają wykorzystać kłótni między synami Krzywoustego. Po drodze leżą nasze ziemie. Na wiecu w Dobinie stawili się Obodrzyce, Stodoranie, Sprewianie, Ranowie i Czrezpienianie. Zabrakło, księżno, Stodoran! To tak, jakbyśmy sami sobie nałożyli saskie chomąto!
Policzek wymierzony Petrysie zabolał.
– Obodryci to poganie! Nie z nimi nam pertraktować, tylko z chrześcijanami.
– Rzecz jasna. – Jeruszko beknął, upity jak świnia. – Ale mów za siebie, księżno.
Petrysa zdawała sobie sprawę, że wśród możnych tylko nieliczni chcieli powrotu pogaństwa, jak choćby Kuniczukowie.
Chrześcijaństwo było dla nich jak rwąca rzeka, która pochłania kąciny, zalewa grody, niszczy stary porządek. Ich ład, w którym to oni mają władzę i z nikim się nią nie dzielą. Kuniczukowie nie wybaczyli jej, że dzierżawy, których pożądali, księżna nadawała przybyłym na Połabie niemieckim rycerzom i mnichom. Stąd też wykorzystywali każdą okazję do zademonstrowania swojej nienawiści do Sasów.
– Sprytny jest saksoński pies – ciągnął Stykusz. – Swoją wyprawą włoży kij w mrowisko. Najwięcej skorzysta z naszej niezgody. Bić go trzeba!
– Obodryci babę mają za księcia! – zakpił Arnstein.
– Zamknij się, saski psie! To Stodoranie w Brennie mają babę na książęcym stolcu. – Stępota spojrzał na Petrysę bez trwogi. – Więc milcz, barani łbie, kurwo niemyta!
Tego było za wiele. Petrysa wstała, chcąc grzmotnąć pięścią w stół, ale ujrzawszy, że Kuniczukowie zrywają się od stołu z obnażonymi mieczami, zaraz usiadła.
Stępota zareagował szybko. Popchnął dwóch rosłych pachołków w stronę nacierających wojów, aby zagrodzili im drogę. Jeruszko sam się przewrócił, zbyt pijany, żeby stawić opór. Stykusz starał się ciąć mieczem, ale pachołkowie okazali się bardziej trzeźwi i przydusili go swym ciężarem do stołu. Jeden z nich nie zauważył nawet, że po policzku leci mu krew.
– Puść! Ubiję Sasa! – Stykusz próbował wyrwać się z żelaznego uścisku. – Twoja matka to saska kurwa! – wrzeszczał w stronę Arnsteina.
– Moja matka urodziła się Słowianką, a ojciec Sasem – sprostował nadzwyczaj spokojnie Rudolf. Czuł się bezpieczny, widząc wprawnych w rzemiośle pachołków Stępoty.
– Pokój! – krzyknęła Petrysa, by przypomnieć obecnym, kto tu rządzi.
Nie chciała dopuścić do rozlewu krwi.
Jej krzyk zbudził niańkę, która przysnęła przy karmieniu małego księcia. Podniosła się, by wyjść, ale Petrysa jej zabroniła.
– Siedź, babo! Mój syn nie opuścił jeszcze żadnej narady.
Niepokój niańki udzielił się małemu księciu. Rozpłakał się na dobre. Opiekunka zaczęła szeptać mu coś do ucha, kołysać do snu.
Bracia z powrotem usiedli przy stole. Z trudem próbowali skupić się na dopijaniu piwa.
– Wy, Kuniczukowie, nie wiecie, skąd wieje wiatr. – Tileman zmarszczył czoło, jakby się o nich troskał. – Chrześcijan chcecie gonić, pogaństwo wam się marzy. Księcia Jaksy wypatrujecie.
– Gdy tylko mój syn dorośnie, obejmie władzę nad Hawelą – wtrąciła księżna.
Nie uszło jej uwagi, że nikt na sali nie był tym uradowany.
– Książę zemrze nam niedługo. Ty, pani, jesteś nieco młodsza. Przeżyjesz księcia i roztoczysz nad synem opiekę. – Stykusz się skrzywił. – Saskie rządy wprowadzisz do Brenny!
Wszyscy zamarli. Na głos zostało powiedziane to, czego obawiali się nawet zwolennicy księcia. Nikt nie chciał jednak wybiegać tak daleko w przyszłość. Nikt prócz Kuniczuków.
Tileman zarechotał. On też pewnie cieszył się, że wtedy położy się w grobie.
Księżna spochmurniała.
– Może się okazać, że to już nie będzie wasz problem – zakpiła z goryczą.
– Jakże to? Grozisz nam? Tak otwarcie? Twój mąż jeszcze leży w komnacie i oddycha, a ty już, księżno, wzięłaś się do porządków pod jego strzechą.
– Śmierć nagła może spotkać obu braci – przyznała nieporuszona.
– Prawda to? – Arnstein, zadowolony z otwartej groźby księżnej, grzmotnął pięścią w stół, aż podskoczyły cynowe dzbany i półmiski.
– Nie porządzi tutaj sprewiański chłystek. – Plotho roztrzaskał dzban o podłogę.
Bracia ponownie podjęli wyzwanie. Stykusz poderwał się z miejsca, ale pachołkowie Stępoty znowu okazali się szybsi.
– Nie lekceważcie mnie, Kuniczukowie! – przestrzegła księżna. – Na waszą krew przyjdzie jeszcze pora!
Bracia odstąpili Sasów, ale nie usiedli z powrotem na miejsca.
Tym razem Tileman zapowiedział toast. Za wojnę, na której głupcy umierają, a mądrzy się bogacą. Panowie ochoczo podnieśli dzbany. Saskim piwem uczczono również zdrowie i męstwo księcia, i roztropność jego żony. Nie omieszkali wypić także za zwycięstwo. Nie wszyscy wznosili toasty równie chętnie. Kuniczukowie wypili, ale nie za pomyślność książęcej pary, lecz tylko dlatego, że było jeszcze co wypić.
– Niech na wiecu zapadną decyzje. – Stykusz chwycił się ostatniej szansy, zwracając się do wszystkich. – Tak jak stary obyczaj nakazuje! Wiec! – Trzasnął pucharem o blat stołu. – Czy mamy otworzyć bramę Brenny przed Sasem, czy będziemy bronić swego?!
– Wiec! – zawtórował mu Jeruszko.
– Nie będzie żadnego wiecu! – syknęła księżna, wstając od stołu. Dość pobłażania, nawet Kuniczukom. – Wszystko już postanowione.
– Jak to? – Jeruszko jakby otrzeźwiał.
Petrysa się wyprostowała. Zatoczyła wzrokiem po sali, napotykając przyjazne miny Tilemana, Arnsteina, Plotha i możnych brenneńskich. Nawet zaspana gęba Nipschkego wydawała się przyjazna. Tylko na czerwonych twarzach Kuniczuków malowało się zaskoczenie.
– Z mocy władzy Przybysława, danej mu przez pradziadów, książę postanowił, że wiecu nie będzie! I wojny! Czrezpienianie niech robią co chcą, Stodoranie nad Hawelą nie służą obodryckiemu księciu. Krucjata ominie Stodoran, zapewniam was, drodzy przyjaciele. Wasze majątki, kobiety i dzieci są bezpieczne.
– Jakże to tak?! – Stykusz nie wierzył w to, co usłyszał. – Książęca władza ogromna. Ale nie godzi się bez wiecu decydować, czy wojna ma być, czy pokój.
– Będzie pokój! – Petrysa usiadła i ze spokojem rzekła: – Przecież książę chrzest przyjął. Chrystusa pod nasz dach zaprosił.
– Niemca chyba... – Jeruszko wstał i chciał dokończyć, ale brat go powstrzymał.
Stykusz zatoczył błędnym wzrokiem po zalanych gębach.
– Widzę, że kości zostały rzucone! – wykrzyknął. – A więc daliście się omamić babie. Baba na książęcym stolcu!
– Niech żyje książę Przybysław!!! – Tileman rozdarł się na całe gardło, tłukąc dzban o ziemię i zagłuszając Stykusza.
Za jego przykładem poszła cała sala. Goście obawiali się, że chwilę wahania mogą przypłacić kąpielą w Haweli. Stykusz bacznie się wszystkim przyglądał.
– Niech żyje!!! – huknęli wszyscy.
Prócz Nipschkego, który przysnął na chwilę.
Kuniczukowie chwycili się pod ramię i przeklinając nowego boga na Brennie oraz starego księcia, opuścili salę. Słudzy Stępoty chcieli rzucić im się do gardeł, ale księżna ich powstrzymała.
– Mówiłam już przecież – warknęła. – I na to jeszcze przyjdzie pora.
– Mądry książę uchronił nas przed Niemcami!!! – Nipschke poderwał się nagle z miejsca, budząc się z drzemki. – Niech żyje!!!
Tileman skarcił go wzrokiem.
Nie tak to miało być, nie tak.
– A kto uchroni nas przed Jaksą? – przypomniał księżnej Bodzanta, jej spowiednik, dotąd milczący.
Petrysa westchnęła ciężko, spoglądając na Arnsteina i Plotha.
– Nim też się zajmiemy. Już niedługo.
***
Wielki Ogień delikatnie ciął taflę rzeki, która obmywała dębowe burty łączone sosnowymi kołkami i uszczelniane mchem. Pokład trzeszczał pod stopami trzech tuzinów wojów. Odłożono wiosła, zwijano żagle. Na pokładzie Jaksa z Kopnika stał w otoczeniu najprzedniejszych obodryckich wojów. Okutany w kaftan i kolczugę, głowę chronił pod hełmem, spod którego wysypywały się białe włosy. Niecierpliwił się, wyglądając Lubeki. Pragnął krwi niczym wygłodniały wilk. Ze wszystkich odgłosów na statku najprzyjemniej brzmiał ten koło jego ucha. Za plecami Jaksy pomrukiwało groźnie tuzin wojów znad ukochanej Sprewy. Przystanął przy burcie, czekając, aż statek dobije do brzegu.
W ślad za nim płynęło jeszcze pół tuzina statków.
– Dziś wychłeptamy chrześcijańską krew!!! – usłyszał ryk Niklota, który niósł się jeszcze przez chwilę po tafli spokojnej rzeki. – Kreeeew!!!
Przed najeźdźcami, w porannej mgle zamajaczyła Lubeka.
Otoczony wałem gród zbudowano na wzgórzu okolonym dwiema rzekami – Trawną i jej ujściem. Poza wałem rozciągało się otwarte podgrodzie zamieszkane przez szewców i kowali, murarzy i odlewników. Na południu, po drugiej strony Trawny, stały niskie chaty rogowników i pomniejszych kupców w większości zza Łaby. Ci bogatsi – z Saksonii – pobudowali murowane piętrowe domy. Nad wszystkim górował kościół pod opieką brata Rudolfa, z wysoką wieżą, której krzyż – z daleka tak się wydawało Obodrytom – niemal kłuł niebo.
Cały gród spał jeszcze, a w powietrzu unosił się kwaśny zapach piwa i potu po całonocnej zabawie.
Brat Rudolf pierwszy usłyszał wrzask zwiastujący nieszczęście. U ujścia rzeki, pod osłoną dopiero co jaśniejącego o świcie nieba, pojawiły się szerokie obodryckie żagle. W kierunku grodu poleciał grad strzał. Zaraz potem ze statków wylała się najeżona mieczami i toporami pogańska fala.
Rudolf wzniósł oczy ku niebu, rozpostarł ręce, wołał niebiosa o pomoc. Bóg go nie wysłuchał. Obodryci poderżnęli mu gardło, a jego ciało naszpikowali włóczniami. Najeźdźcy wyciągali z chat zaspanych grodzian. Tłukli ich toporami jak wieprze. Krzyk mordowanych na podgrodziu przerażonych starców, kobiet, dzieci zlewał się z wrzaskiem obodryckiego tryumfu. Najeźdźcy podpalali strzechy chałup, tłukli ludzkie mięso niczym rzeźnicy w jatce.
– Kreeeew!!! – krzyczał Niklot. – Krew!
Obodryci pili więc więcej i więcej...
Gród zbudził się z porannego letargu. Zza palisady mieszkańcy Lubeki zaczęli ciskać w stronę podgrodzia kamienie i bele. Nie szczędzili nikogo – ani Obodrytów, ani pozostałych na podgrodziu mieszkańców.
Trąby na statkach bardzo szybko dały sygnał do odwrotu.
Jaksa odskoczył na bezpieczną odległość, poza zasięg pocisków. Opuścił topór, który wydawał się ciężki od krwi. Zamiast walczyć z Sasami – potrząsnął głową – książę mordował starców i dzieci.
Dość miał już walki.
Rozejrzał się za pozostałymi wojami. Ratowali się ucieczką. Pod gradem śmiertelnych pocisków, zgięci wpół zapomnieli o dumie. Na oślep, wśród gryzącego dymu przedzierali się przez rzędy płonących chałup. Gwałt i rabunek przestał się dla nich liczyć. Obodryci ratowali życie.
Jaksa podążył ich śladem, ale zaraz przystanął. By uwolnić płuca od gryzącego dymu, wdarł się do najbliższej chaty.
Oszalała z przerażenia matka próbowała w kącie izby uciszyć kwilące niemowlę. Bezskutecznie wtykała nabrzmiały sutek do jego ust. Pod ścianą, zaraz przy niej, siedziała tęga baba. Pewnie służka, pomyślał, bo choć ściskała w dłoni drewnianą pałkę, wydawała mu się ociężała ze strachu. Nie podniosła się nawet, by bronić przed intruzem swej pani.
Zanim Sprewianin zdążył cokolwiek zrobić, do chaty za nim wtargnął Obodryta. Uśmiechnął się do Jaksy, ukazując rząd brunatnych od juchy zębów, przystanął nad karmiącą matką i zamachnął się toporem.
– Twoim bękartem nakarmię psy, a potem ciebie sam schrupię!
Nie nakarmił.
Nie schrupał.
Padł martwy.
A Jaksa zamarł, zbytnio ciążyła mu słowiańska krew na toporze. Zaraz potem zobaczył, jak podłoga gwałtownie się przybliża, a w ustach poczuł smak ziemi.
Z klepiska.
Przekręcił lekko głowę, by dostrzec, jak ponownie mierzy w niego pałką gruba służka.
– Zostaw! – usłyszał jeszcze jej panią. – Uchronił moje dziecko i mnie przed zgubą! Przysługa za przysługę.
Właśnie, pomyślał Jaksa, próbując wstać.
– Zabierzesz go poza gród i niech tam sobie radzi.
Jaksa już podnosił się na łokciu...
– Dobrze, ale nieprzytomnego!
Baba wymierzyła ciężki cios w jego głowę.
***
Dwa dni bezskutecznie oblegano Lubekę. Zresztą Niklot nie miał nadziei na zdobycie grodu. Zyskał jedynie czas, by łupić sąsiednie ziemie. Jego oddziały pustoszyły krainę Wagrów, paląc podgrodzie Segebergu. Obodryckie topory i miecze zbierały także swoje żniwo wśród Westfalów, Holendrów i Fryzów, wszędzie siejąc zniszczenie. Niklot kazał odstąpić dopiero na wieść, że w Westfalii i Saksonii zbiera się niemieckie wojsko, które przygotowuje się do krucjaty.
Dwa dni także na jego polecenie szukano trupów najprzedniejszych wojów, w tym księcia Jaksy z Kopnika.
Zwłok nie znaleziono.
***
Petrysa, spacerując na ganku, żałowała, że jej dwór nie stoi w północnej części Brenny. Tutaj od południa mogła obserwować tylko jezioro, mokradła i lasy. I przecinający wszystko trakt. Nie minie lato, a pojawią się tu Sasi, by podążyć traktem dalej na wschód pod Dymin. Kto wie, może przekroczą Pianę, by zagrozić Słowianom w Kamieniu i w Szczecinie.
Wieczorny chłód przepędził ją z ganku. Izba, jej duma, miała sufit upstrzony konstelacjami gwiazd, znakami horoskopów, Słońcem i Księżycem. Najbardziej jaśniała jednak odcinająca się od reszty nieba Mleczna Droga. Pokryte pleśnią ściany zakrywały pięknie zdobione zasłony sprowadzone z Westfalii, Bawarii i Saksonii. Przedstawiały sceny z życia świętych. Na każdej wyróżniała się śmierć męczennika. Dziwne, zamyśliła się, spoglądając na misternie wyszyte postaci. Można je było odczytać dwojako, w zależności od tego, kto patrzył. Dla poganina chwila śmierci świętego jest symbolem tryumfu pogaństwa, dla chrześcijanina dowodem męczeństwa. Księżnej najbardziej przypadła do gustu ostatnia scena – jeden ze świętych ginął z rąk pogan, którym przewodził przodek Petrysy. Podobizna jej pradziada, wyhaftowana czerwoną i czarną nicią, zlewała się w diabelskie monstrum. Za to postać męczennika jaśniała złotem i srebrem. Na pierwszej scenie poganie ćwiartowali go jak wieprza, na drugiej jego poćwiartowane członki pradziad księżnej sprzedawał margrabiom frankońskim. Kiedy jej mąż Przybysław po raz pierwszy oglądał te sceny, powiedział, że margrabiowie rzucili się na resztki trupa, nie tyle z bożego miłosierdzia, ile z chęci zysku. Zamyśliła się. Odległe to czasy, kiedy jej pradziad z Saksonii musiał ulec pod orężem Karola Wielkiego. Księżna jednak miała o nich jasne wyobrażenie. Wtedy sprawiedliwości dochodzono wyłącznie mieczem. Jej przodkowie nie tracili czasu na politykowanie z zarozumiałymi kupczykami, tylko udającymi rycerzy.
Usiadła przy oknie. Otuliła się grubym wełnianym płaszczem, mocniej nasunęła na głowę kaptur. W tym skromnym odzieniu, pozbawiona biżuterii, nie wyglądała jak księżna, raczej jak mniszka. Jej matka pochodziła z Saksonii, zatem Petrysa widziała dwory Albrechta Niedźwiedzia, biskupie dworce w Bawarii, a mimo to nienawidziła mody i zwyczajów z zachodu. Preferowała ascezę. Dzisiaj jednak nosiła płaszcz utkany z najlepszej wełny. Było jej ciepło i przytulnie. Dlatego też miała wyrzuty sumienia.
Pomyślała o ojcu. Gdy żył, Petrysa nie odstępowała go na krok. Warcisław zabierał córkę nawet na polowania. I choć powstrzymał ją przed pójściem z włócznią na dzika, podarował jej łuk, z którego ustrzeliła dlań pięknego jelenia. Ojciec nie ukrywał, że darzy córkę szczególną miłością. Jej bracia, Kazimierz i Bogusław, byli za mali, by zaspokoić ojcowskie potrzeby dogasającego już księcia. Warcisław – teraz wiedziała to na pewno – jakby przeczuwał, że jego czas nadchodzi. Zawsze jednak wyobrażał sobie, że zginie jak wojownik na wydeptanym polu, a nie w lesie, zarżnięty jak dziki zwierz. W Szczecinie mówiono, że jego mordercą był pogański kapłan, który myślał, że śmierć księcia przyczyni się do powrotu pogaństwa na ziemie Pomorzan.
Jako młoda dziewczyna przysięgła, że pomści śmierć ojca, ale z roku na rok zapominała o obietnicy, godząc się z tym, że to tylko dziecięca mrzonka.
Petrysa zapomniała, jak wyglądał Warcisław, jak śpiewała jej matka. Teraz jej domem była położona na bagnach Brenna.
Na schodach zadudniły ciężkie kroki i do komnaty jak taran wtargnął pijany Stępota. Z trudem trzymał się na nogach. Wygrzebał resztki pieczystego z białej brody, po czym odrzucił je z niesmakiem. Rozejrzał się po komnacie, a nie widząc ławy, zwalił się na skrzynię i z ulgą oparł o ścianę.
Chwilę po nim wbiegła służka. Ukłoniła się nisko, przepraszając panią, że nie upilnowała drzwi. Petrysa, widząc jej podbite oko i juchę na gębie, domyśliła się, że dziewka dzielnie walczyła. Zastanawiała się, czy aby nie straciła cnoty, bo Stępota był ponoć szybki w tych sprawach. Kazała jej się wynosić i ze wstrętem spojrzała na strażnika. Chrapał już w najlepsze. Nogi wyrzucił przed siebie, pas miał ledwie zapięty, pochwę od miecza pustą. Przepił pewnie oręż, choć Petrysa nie wątpiła, że odzyska go, jak tylko wyzdrowieje. Aż dziw ją brał, że taki pijanica jest postrachem Brenny i okolic.
– Wstawaj! – Trzasnęła go po gębie.
Choć służył jej jak pies, trzeźwego nigdy by tak nie potraktowała. Ale pijany mało co pamiętał.
Na wieści od niego czekała od południa.
Ocknął się i przetarł twarz. Próbował nawet się podnieść, ale szybko zrezygnował. Zbytnio ciążyła mu głowa.
– Moja zbroja jest jak brzemię. Nie jest lekka – westchnął.
Prócz wełnianej koszuli, spodni i przeszywanicy nic na sobie jednak nie miał. Zgubił nawet buty. Na razie nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Nie narzekaj. Przecież balast przepiłeś. – Pokiwała głową zrezygnowana. – To u księcia tak tęgo piją?
– A gdzieżby tam. – Odegnał niewidoczną muchę. – Po wizycie u twego męża, pani, zajrzałem do gospody. Moi pachołkowie ławy obstawili. No i mocne piwo tam mają.
– A pamiętasz, o czym radzili? – zapytała, znowu odwracając się do okna.
Petrysa spojrzała na swojego oddanego woja. Stępota nie darzył jej sympatią, to pewne. Ale miał nadzieję, że gdy jej syn podrośnie, księżna odda mu go w opiekę. Ale czy mogła powierzyć swój skarb komuś, kto szuka swego szczęścia na dnie dzbana?
Milczała, czekając, aż zacznie gadać.
Westchnął ciężko pod jej spojrzeniem, spróbował się nieco ogarnąć. Ale nie miał sił, nawet by podciągnąć spodnie.
– Źle jest, pani. – Beknął. – Nie każ mi więcej za twoje ucho robić, bo na śmierć się zachleję.
– Nikt nie kazał ci spijać się jak świnia.
– Łatwo mówić, gorzej czynić.
– Mów! Jak książę przyjął wieści z rady? Był chociaż przytomny?
– Przytomny, a jakże. Nawet o miód prosił. Gdy zdałem mu relację, powiedział tylko, że nim minie lato, w Brennie będzie więcej Sasów niż Słowian.
Księżna spojrzała gdzieś daleko przed siebie. Tak, jej mąż miał rację. Uśmiechnęła się.
Matka Petrysy pochodziła ze starego saksońskiego rodu. Przekazała jej miłość do chrześcijaństwa i pogardę dla słowiańskiego ludu. To, o co matka mogła się jedynie modlić, Petrysa wprowadzała w życie. Nie minie tuzin wiosen, a cały pogański ludek na wschód od Łaby, nad Hawelą i Pianą ugnie karki pod krzyżem.
Wszystko jest kwestią czasu. Gdy czegoś bardzo chcesz, to Bóg cię wysłucha.
Odkąd książę zachorzał, nikt nie miał wątpliwości, że nastała jej władza w Brennie. Sprowadziła na dwór Arnsteina i Plotho, z każdym dniem na stodorańskie ziemie przybywali kupcy, mnisi i cieśle zza Łaby. Wszyscy, którym sprzykrzył się bat cesarza. Mieli nadzieję na dzierżawy od kolonizujących ziemie na wschód od Łaby niemieckich margrabiów.
Stępota podniósł się, by podejść do okna. Łapczywie wciągnął świeże powietrze.
Dopiero teraz poczuła, jak śmierdzi moczem.
– Kupcy spiskują. – Specjalnie użyła tego określenia na możnych w Brennie.
Zawsze sprawiała mu tym ogromną radość. Mimo że wielu dzielnych wojów ostało się w drużynie księcia, tylko on w Brennie uważał się za rycerza. I przyznawała mu rację. Wojowie zgnuśnieli albo, tak jak Tileman, zestarzeli się i wzięli do handlu. Wykorzystywał to Jaksa i zachęcał tym skłonnych do wojaczki, by stanęli z mieczem w ręku przy jego boku. W tawernach i na gościńcach jego ludzie przekonywali zdolnych młodzików, by nie godzili się na saskie chomąto, i obiecywali w imieniu księcia nadziały ziemi.
– Nie mogę ufać Kuniczukom, już niedługo Niklota po grodach zaczną wyglądać. Jaksa zaś tylko czeka, żeby wbić mi nóż w plecy. Jeżeli go nie uciszymy, źle skończę, a ty razem ze mną.
– Może nie będzie tak źle – powiedział tajemniczo, ale zaraz czknął i zapadł w drzemkę.
Słysząc jego pochrapywanie, księżna złapała go za koszulę.
– Mów, co wiesz! – krzyknęła zniecierpliwiona.
Ocknął się i odepchnął ją delikatnie.
– Do gospody zajechali wojowie z Jaksowej kompani. Bili się pod Lubeką. Jeno dwóch się ostało. Tęgomir i Kuśpiej.
– A Jaksa? Zginął?! – Zacisnęła pięści.
– Trupa młodego księcia nie znaleziono. Ale bądźmy dobrej myśli. Tęgomir, stary drań, miecz wygrał ode mnie! – Zmienił szybko temat, jakby Jaksa mało go obchodził.
– Graliście, zanim do mnie przyszedłeś?! – Wytrzeszczyła oczy, nie dowierzając głupocie strażnika. – Sam sobie jesteś winien!
– Wybacz, pani. – Odsunął się na wszelki wypadek.
Gdy przebywali sam na sam, zawsze miała nad nim przewagę i ciężką rękę.
– A gdzie on teraz jest? – Przez chwilę miała nadzieję, że porozmawiał z Tęgomirem.
– Miecz wziął, buty mi zzuł. Bał się chyba, że jak wytrzeźwieję, to upomnę się o swoje. Pojechał pewnie nad Sprewę. I dobrze zrobił. – Spojrzał wściekły na swoje bose stopy.
– Głupiś, Stępota, głupiś! – skwitowała.
– A Albrecht Niedźwiedź? Czy Sas dał już znać?
– Nie, mój nowy spowiednik jeszcze nie dotarł. A Bodzanta już spakowany.
– Bo strachliwy i czuje się jak w gościach. Chciałby do swoich. Za Łabę.
– Oby ten nowy czuł się tutaj jak u siebie w domu.


Dodano: 2008-10-11 11:05:10
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS